Z Widzewem w życiorysie: Kibice emeryci i płonące race w hali
Ładowanie...

Global categories

31 January 2021 20:01

Z Widzewem w życiorysie: Kibice emeryci i płonące race w hali

Tym razem w naszym cyklu "Z Widzewem w życiorysie" porozmawialiśmy z panem Krzysztofem Drążczykiem, byłym trenerem, działaczem i... spikerem koszykarskiej sekcji Widzewa Łódź.

Wcześniej Krzysztof Drążczyk był również koszykarzem kilku klubów, dlatego w wywiadzie nie brakuje również ciekawych historii dotyczących najdawniejszych czasów łódzkiej koszykówki.

Kamil Wójkowski: Koszykówka to był od razu ten najważniejszy i jedyny sport w pana życiu?

Krzysztof Drążczyk: - Tak właśnie było, a zaczęło się to wszystko tuż po wojnie, gdy miałem 11-12 lat i wraz z kolegami chodziłem do klubu YMCA. Bo tam wtedy zaczynała się przygoda z tym sportem dla większości łódzkich koszykarzy. Może za wyjątkiem Społem, ale ci wszyscy koszykarze z Kolejarza czy ŁKS-u, to przez "Imkę" przeszli. I stamtąd zacząłem chodzić na treningi Kolejarza, gdzie trenerem był Henryk "Wujcio" Tobolczewski, który zajmował się też koszykówką dzieci w YMCA.

I już na stałe został pan w Kolejarzu Łódź jako zawodnik?

- Tam trenowałem około półtora roku, ale w żadnym meczu nie zagrałem, bo byłem jeszcze dzieciakiem. Mój brat grał już trochę lepiej i trafił do ŁKS-u, a ja za nim też tam poszedłem. I tak wyszło, że resztę moich lat gry w koszykówkę spędziłem w tym klubie.

Jak wtedy wyglądało zaplecze łódzkiej koszykówki? Mieliście gdzie trenować i grać?

Wtedy było tak, że w Łodzi były tylko dwie sale do gry w koszykówkę. Jedną miała YMCA, a druga należało do klubu Ogniwo i znajdowała się na ulicy Zakątnej 76. Później pojawiła się jeszcze możliwość gry na sali klubu Społem. To była sala teatralna przerobiona na salę do koszykówki. Zimą trenowaliśmy dwa razy w tygodniu w hali, a jak było lato to wszyscy młodzi zawodnicy grający w koszykówkę w Łodzi przesiadywali całymi dniami na boisku przy ŁKS-ie, bo tam w tym pierwszym okresie po wojnie były kosze do gry. I tak zawiązały się znajomości na lata, które przetrwały do dzisiaj, mimo że potem graliśmy w różnych klubach.

Czyli w tych pierwszych latach po wojnie stara, drewniana hala należąca do RTS Widzew nie była jeszcze przystosowana do gry w koszykówkę?

- Nie była. Dopiero później stała się jedną z głównych aren w Łodzi jeśli chodzi o koszykówkę. Jak jeszcze grałem w ŁKS-ie, to zacząłem regularnie bywać w hali Widzewa, bo władze ligi zabroniły rozgrywania meczów na starej hali należącej do "Imki". I właśnie wtedy ŁKS zaczął swoje ligowe spotkania koszykarskie rozgrywać w hali... Widzewa. Grały w niej też koszykarki ŁKS-u.

Spotykał się pan wtedy na boisku z Widzewiakami?

- Tak, i to były częste mecze koszykarskiego Widzewa z ŁKS-em. Bo wtedy w latach sześćdziesiątych była taka forma przygotowań do rozgrywek, że co jakiś czas obie drużyny grały sparingi. Często w tygodniu, bez publiczności. Takie koszykarskie derby zamiast treningu. I tak zaczęły się moje kontakty z koszykówką w Widzewie.

W którym potem spędził pan blisko 40 lat. Jak to się stało, że znalazł się pan w Widzewie?

- To był początek lat siedemdziesiątych. Już nie grałem w koszykówkę i z propozycją pracy w Widzewie w roli trenera przyszedł do mnie wiceprezes do spraw sportowych - Krzysztof Kirpsza. To był mój kolega z boiska, bo wcześniej razem graliśmy w Kolejarzu. Najpierw prowadziłem w Widzewie drużynę męską przez jeden sezon. Graliśmy wtedy w trzeciej lidze, ale to były rozgrywki obejmujące również Dolny Śląsk, Lubuskie i Wielkopolskę. To jako Widzew jeździliśmy wtedy na mecze koszykówki nawet do Gorzowa Wielkopolskiego czy Zgorzelca przy granicy z NRD.

Kto wtedy grał w tej drużynie Widzewa, którą pan prowadził?

- Wyróżniał się między innymi Ryszard Andrzejczak, który związał się z tą widzewską koszykówką do dzisiaj. Grali też tacy zawodnicy jak Paweł Wąsik i Grzegorz Degurski. Wcześniej, gdy jeszcze grałem jako zawodnik, to Widzew miał mocny skład w II lidze. Tacy koszykarze jak Ryszard Kurkul i Andrzej Olejnik potem trafili do ŁKS-u. Wtedy w Widzewie grał też obecny profesor medycyny, Józef Drzewoski.

Zdjęcie nr 2: W takich efektownych strojach grali koszykarze Widzewa w latach 60. ubiegłego wieku

Czyli wtedy łączył studia medyczne z grą w koszykówkę w Widzewie?

- Tak to wyglądało. Studiował medycynę i grał jako Widzewiak w koszykówkę. Potem też przeszedł do ŁKS-u, bo tak wtedy było, że najlepsi koszykarze Widzewa tam trafiali. A po latach Józef Drzewoski został profesorem medycyny i to nie uczelnianym, ale tak zwanym belwederskim, otrzymując tytuł naukowy z rąk Prezydenta Polski.

Jak się przejrzy życiorysy łódzkich koszykarzy, to są też tacy, którzy zaczynali grę w Widzewie, a potem już jako zawodnicy innych klubów grali nawet w reprezentacji Polski.

- Władek Markowski na przykład grał w reprezentacji juniorów, ale Andrzej Zarzycki już zaliczył występy w reprezentacji seniorów.

Czy wtedy koszykarze łódzkich klubów pochodzili w większości stąd? Czy może były już transfery zawodników z innych miast?

- W latach sześćdziesiątych prawie wszyscy to byli łodzianie. Pierwszym, który przyjechał grać do Łodzi to był Zdzisław Skrzeczkowski z Legii Warszawa. Potem grał nawet w reprezentacji Polski na Mistrzostwach Europy.

Legia wtedy często wzywała "do wojska" łódzkich koszykarzy, tak jak piłkarzy?

- To były rzadkie przypadki, ale wcześniej na początku lat pięćdziesiątych do wojska, właśnie do Legii, trafił Wiesław Szor, dziadek... Piotra Szora, prezesa Widzewa obecnie. Wiesław Szor grał w klubie Spójnia i zdobył z nim mistrzostwo Polski w 1950 roku. Potem został trenerem koszykówki.

Z koszykówką w Widzewie wygląda to tak, że najpierw prym wiodła drużyna męska, ale potem pierwszeństwo już na stałe przejęły kobiety, których sekcja powstała w 1965 roku.

- Po prostu zdarzyło się to, co miało miejsce w wielu klubach. Pojawił się człowiek, który na całego zajął się młodym zespołem koszykarek Widzewa jeśli chodzi o sprawy organizacyjne i pilnował tego. Był to Stanisław Szletyński, który potrafił dogadać się z zarządem klubu i wynegocjował zgłoszenie drużyny koszykarek do rozgrywek klasy B. Tak to się zaczęło wtedy w Widzewie.

Kim był Stanisław Szletyński?

- Pochodził z bardzo znanej i zasłużonej łódzkiej rodziny. Jego ojciec, Stefan Szletyński, był przed wojną harcmistrzem i Komendantem ZHP w Łodzi. Zginął zamordowany w Katyniu. W harcerstwie działała też jego matka Jadwiga, która w czasie wojny zginęła w Powstaniu Warszawskim. W Powstaniu walczyli też jego starszy brat Jerzy oraz siostra Zofia. Jego rodzina przed wojną wybudowała oficynę, w której była szkoła dla dzieci robotników.

Czym zajmował się Stanisław Szletyński zawodowo?

- Gdy działał w Widzewie to najpierw był w zarządzie Spółdzielni Pracy w Łodzi. Potem pracował też w Łódzkim Komitecie Kultury Fizycznej i jako kierownik administracyjny w Społem. I przez ten cały czas działał jednocześnie w klubie jako kierownik sekcji koszykówki kobiet. To on ją stworzył i przez wiele lat zarządzał nią. Aż do momentu odejścia z klubu.

Mimo jego odejścia koszykarska sekcja jednak nadal działała.

- Całe szczęście, że przy koszykówce żeńskiej w Widzewie został Ryszard Andrzejczak, który najpierw był trenerem pod koniec lat siedemdziesiątych, a potem zaczął działać w sekcji. Czasami żartuję, że jest nie tylko prezesem, ale też "właścicielem" drużyny koszykarek, bo oprócz swojej pracy poświęcił też sporo swoich pieniędzy. Pamiętam, że jak działałem z nim w klubie, to żadna zawodniczka w Widzewie nie miała problemów z wypłatą pieniędzy w terminie. Koszykarski Widzew może nie płacił dużo, ale pensje były zawsze pewne i płacone na czas.

Zdjęcie nr 3: Drużyna koszykarek Widzewa z 1975 roku, gdy prowadził ją trener Krzysztof Drążczyk

Wróćmy do czasów, gdy była pan jeszcze trenerem w Widzewie. Po jednym sezonie pracy z koszykarzami, potem na kilka lat został pan opiekunem drużyny koszykarek.

- Znowu Krzysiek Kirpsza zaczął działać i namówił mnie do prowadzenie żeńskiego zespołu. Prowadziłem drużynę przez cztery lub pięć sezonów. To była druga liga, ale potem zaliczyliśmy spadek do trzeciej, z której awansowaliśmy z powrotem do drugiej ligi.

To wtedy miała miejsce historia z oddaniem czołowej koszykarki Widzewa do Hutnika Kraków w zamian za piłkarza?

- Tak, to było w czasie, gdy prowadziłem zespół koszykarek. Grała wtedy w Widzewie Jolanta Misiak, wyróżniająca się zawodniczka. Tymczasem do drużyny piłkarskiej Widzewa ściągano z Krakowa Tadeusza Błachno. A Hutnik Kraków miał mocną sekcję żeńską w ekstraklasie koszykówki i ktoś tak od nich wykombinował, że Jolanta Misiak przy rozliczeniu tego transferu Błachny poszła w zamian do Hutnika.

I musiał się pan pogodzić z taką decyzją?

- Nawet nie byliśmy w to wtajemniczeni jako ludzie z sekcji koszykówki. Jak Misiak odeszła, to zakończyliśmy sezon spadkiem. Potem było takie coroczne spotkanie po sezonie z zarządem klubu, na którym sekcje prezentowały podsumowania swojej działalności. I napisałem, że uważam za błąd taki transfer przeprowadzony w trakcie rozgrywek. To nie spodobało się prezesowi Ludwikowi Sobolewskiemu i postanowiono w klubie rozstać się ze mną.

Jolanta Misiak to była jedyna wyróżniająca się koszykarka Widzewa z połowy lat siedemdziesiątych?

- Było ich więcej. Na przykład Barbara Nartowska, już starsza zawodniczka, która pochodziła z Warszawy. Potem była trenerką. Ona przyszła do Widzewa z ŁKS-u, podobnie jak Ela Przybylska. Pod moim okiem zaczynała też Alina Wasilewska, która trafiła nawet do kadry narodowej.

Jak wtedy wyglądało zaplecze sekcji koszykarskiej Widzewa? Nie było kłopotów ze sprzętem lub strojami do grania?

- W połowie lat siedemdziesiątych to już były kłopoty ze wszystkim jeśli chodzi o życie w Polsce. My jednak sobie jakoś radziliśmy, bo do akcji wkraczał Stanisław Szletyński i potrafił zawsze załatwić stroje czy piłki do gry. Jak było coś potrzeba w klubie, to znalazły się pieniądze i nie było problemów.

Czy wtedy mieliście kontakty międzynarodowe?

- Gościliśmy wtedy w Łodzi Czeszki, z którymi mieliśmy kontakty. To był zespół z Ostrawy. NHKG, czyli Nowa Huta Klementa Gottwalda. Graliśmy też z zespołami z Jugosławii. Sami też jeździliśmy za granicę, bo byliśmy między innymi z zespołem koszykarek w Bułgarii i w tej czeskiej Ostrawie.

Kibice interesowali się grą koszykarek Widzewa?

- Tu była taka grupa starszych kibiców, już głównie emerytów z Widzewa, którzy mieli dużo wolnego czasu i przychodzili nie tylko na mecze, ale również na treningi koszykarek. Siedzieli na treningach i obserwowali zajęcia. Zresztą ta sama grupa kibiców regularnie gościła też na treningach piłkarzy. Siadali sobie na górze trybuny, zrobili zrzutkę na ćwiarteczkę i sobie po łyczku popijali, ale obserwowali treningi. A na meczach koszykówki było ich po 100-200 osób. Jak przegrywaliśmy to krzyczeli na mnie jako na trenera.

Jak to się stało, że po kilku latach wrócił pan do Widzewa?

- Gdy mnie zwolniono jako trenera z sekcji żeńskiej koszykówki Widzewa, to zaczęto rozbierać starą hale drewnianą przy stadionie i koszykarki grały wtedy w hali na Resursie. I właśnie wtedy Stanisław Szletyński namówił mnie żebym wrócił do koszykówki w innej roli. Jako spiker zawodów. I tak z powrotem wróciłem do sekcji i klubu w 1979 roku i zostałem w Widzewie do 2010 roku. W pewnym momencie zostałem nawet "dyplomowanym" spikerem koszykówki, bo Polski Związek Koszykówki zrobił kurs dla spikerów i na jego koniec były wręczane dyplomy.

Wspomniał pan, że wtedy koszykarki Widzewa już nie grały na starej hali przy stadionie. Ale na Resursie też długo nie zagrzały miejsca.

- Potem widzewska koszykówka na wiele lat przeniosła się do hali klubu Tęcza na ulicę Karpacką. Następnie prze rok, dwa lata graliśmy na Anilanie. Tam była najgorsza robota, bo po każdym treningu trzeba było przepychać z boiska takie wielkie, żelazne i bardzo ciężkie kosze. A na koniec koszykarki trafiły na Małachowskiego, ale ja już w tym nie uczestniczyłem. Z powodu choroby żony musiałem zrezygnować z działalności w klubie. I wtedy po raz ostatni byłem spikerem na meczu koszykarek Widzewa. Ich pierwszym w ekstraklasie.

Jak pan się odnalazł w roli spikera na meczach koszykówki? Bywały kłopoty z kibicami?

- Jakiś poważnych nie było, ale pamiętam, że jak graliśmy na Anilanie to było kilka incydentów związanych z odpaleniem rac przez kibiców w hali. Za pierwszym razem udało się uprosić sędziów i załagodzić sprawę, bo race zapalono na kilka minut przed końcem meczu. Później mieliśmy mecz tuż przed świętami Bożego Narodzenia i wtedy kibice odpalili zimne ognie. Zaczęli rzucać tymi ogniami i z tego powodu mieliśmy kłopoty jako klub.

Czy w czasie pana pracy jako spikera był taki mecz, na który nagle przyszło więcej kibiców?

- Mieliśmy raz taką sytuację jak graliśmy jeszcze w hali Tęczy. Na jeden z meczów przyszło bardzo dużo kibiców Widzewa i jako organizatorzy nie byliśmy w stanie ich wszystkich zrewidować, bo mieliśmy tylko kilku porządkowych. Przez całe spotkanie głośno kibicowali, ale ekscesów nie było. Gdy jednak po zakończeniu meczu opuścili halę to na trybunach ukazał mi się dość ciekawy widok, bo pod ścianą stało około setki wypitych puszek po piwie... Harnaś, które wtedy sponsorowało Widzew.

Był pan zawodnikiem, potem trenerem, działaczem i spikerem w koszykówce. Jak z perspektywy tylu lat pana zdaniem zmieniła się koszykówka, zaczynając od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku?

- Gra zmieniła się radykalnie, łącznie z przepisami. Jak zaczynałem grać w koszykówkę, to nie było tego przepisu 24 sekund. Wtedy zdarzały się często mecze, że były wyniki 30:22 na przykład. Bo trzymali piłkę albo kozłowali w miejscu, a rywale nie mogli jej odebrać. Wtedy wielu trenerów stosowało tak zwaną grę bez kozłowania na każdym treningu. Tylko podania wymieniać i trzymać piłkę. Potem wprowadzili nowe przepisy i koszykówka stała się o wiele szybszą grą, a do tego poszedł postęp w nauce techniki gry. W moim pokoleniu koszykarskim to byliśmy samoukami, a trenerzy kładli nacisk głównie na taktykę plus przygotowanie fizyczne, czyli bieganie. Dopiero później zaczęto wprowadzać ćwiczenia siłowe na ręce, ale nie w trakcie sezonu, bo panowała opinia, że ręka straci miękkość, będzie sztywna i nie będziemy trafiać do kosza. Podsumowując, dzięki tym wszystkim zmianom w przepisach i treningach koszykówka jest obecnie bardzo dynamicznym, emocjonującym sport, który nadal oglądam. Już tylko jako kibic emeryt.

Biogram:

Krzysztof Drążczyk

data urodzenia: 26 marca 1937 roku

stanowiska w klubie: trener drużyn koszykarzy i koszykarek Widzewa (1971-1975); działacz i spiker sekcji koszykarek Widzewa (1979-2010)