Global categories
Sławomir Gula w Dogrywce RETROnsmisji
/Widzew.com: To tradycyjne pytanie, od którego zaczynamy Dogrywkę. Po sobotniej #RETROnsmisji wspomnienia i emocje związane ze spotkaniem z Litexem wróciły?
Sławomir Gula: Zdecydowanie tak, to była świetna sprawa obejrzeć te obrazki jeszcze raz. Pamiętałem oczywiście ten mecz i wydarzenia, ale teraz mogłem przypomnieć sobie całą otoczkę.
Poszliście spać tej nocy?
- Bez przesady, może wypiliśmy symboliczne piwo w szatni, ale za trzy dni mieliśmy kolejny mecz. Radość na pewno była duża, ale nie mogliśmy przesadzać.
Trener Lato na ławce rezerwowych również reagował mocno ekspresyjnie. Nie popracowaliście z nim jednak zbyt wiele.To ciekawe, bo w sezonie 1999/2000 trenerzy zmieniali się dosyć często.
- To prawda, mieliśmy ich chyba łącznie pięciu. Nigdy nie słyszałem o takiej sytuacji w innym klubie.
Którego szkoleniowca wspomina pan najlepiej?
- Za trenera Marka Dziuby z powrotem zacząłem grać, wskoczyłem ponownie do składu. Wcześniej nie widział mnie w drużynie trener Wojciech Łazarek i chyba z nim współpracowało mi się najgorzej. Odczułem satysfakcję, gdy kilka miesięcy później strzeliłem bramkę w spotkaniu przeciwko Śląskowi Wrocław, prowadzonemu właśnie przez Łazarka. Dobrze wspominam też trenera Lenczyka, który dbał o nasze zdrowie. Kontaktował się z doktorem Jerzym Wielkoszyńskim i był prekursorem wielu nowatorskich badań wydolnościowych.
Wróćmy do początku pana pobytu w Widzewie. To prawda, że podrobił pan datę urodzin, by trenować ze starszym rocznikiem?
- Widzew prowadził zajęcia dla dzieci od 10 roku życia. Ja niestety byłem młodszy o rok, a bardzo zależało mi, żeby zacząć treningi. Od zawsze byłem widzewiakiem, tata zabierał mnie na mecze, potem zacząłem trenować w zespołach młodzieżowych, aż w końcu przez grę w rezerwach do pierwszej drużyny i zdobyłem nawet mistrzostwo Polski. Pamiętam, że najpierw jako dziecko miałem okazję podawać piłki Dariuszowi Dziekanowskiemu, a potem w lidze wystąpić kilkukrotnie przeciwko niemu.
Podobny schemat przeszedł Mateusz Malec, ledwie 17-letni zawodnik, który niedawno dołączył do szerokiego składu pierwszej drużyny Widzewa. Kiedyś, jako dziecko, wyprowadzał Marcina Robaka na mecz ligowy, a dziś może z nim trenować w jednym zespole.
- Myślę, że to dla tego chłopaka duży kopniak motywacyjny. To naprawdę fajne uczucie, gdy można trenować razem ze swoim idolem z dzieciństwa.
Pan wspinając się po kolejnych szczeblach piłki młodzieżowej za wzór miał piłkarzy "Wielkiego Widzewa”. To dodawało motywacji do pracy?
- Oczywiście. Byliśmy jako młodzi chłopcy wpatrzeni w tych legendarnych zawodników, prawie jak w obrazek. Każdy chciał być na ich miejscu, grać w europejskich pucharach.Byliśmy jednak świadomi, że nie będzie łatwo, bo Widzewa był bogaty i miał środki, by ściągać najlepszych młodych zawodników z całego kraju. Mimo to, dzięki pracy trenerów Andrzeja Drabika, Zbigniewa Tądera, czy Mirosława Westfala w trzecioligowych rezerwach kilku młodych piłkarzy udało się w Widzewie wychować i grali w ekstraklasie oraz II lidze.
Jako wyglądało życie klubu z perspektywy lat 80.?
- Wydaje mi się, że Widzew był niewielkim klubem. Trenując zimą mijaliśmy się na starej hali z bokserami, lekkoatletami, ale nie było wielkiej infrastruktury. Trenowaliśmy na boisku przy ulicy Niciarnianej, czyli słynnej "Saharze” oraz na różnych trawnikach, łąkach niedaleko stadionu. Dziś ktoś mógłby wezwać Straż Miejską, bo niszczyliśmy zieleń intensywnymi treningami.
W końcu udało się panu wspiąć na szczebel seniorski i rozpocząć pracę z trenerem Stachurskim. Pana zdaniem szkoleniowiec miał udział w późniejszych sukcesach drużyny, już pod wodzą Franciszka Smudy?
- Trener Władyslaw Stachurski był świetnym trenerem. Jako były piłkarz potrafił do nas dotrzeć i nie bał się stawiać na młodych. Mieliśmy wtedy najmłodszy zespół w lidze, a graliśmy regularnie w czołówce. Najstarszym zawodnikami byli chyba Tomasz Łapiński i Marek Bajor, którzy mieli wtedy ledwo po 24 lata. Na jesieni przed zwolnieniem trenera byliśmy nawet liderem. Potem rzeczywiście wyniki były trochę słabsze, ale udział trenera Stachurskiego w późniejszych sukcesach jest niepodważalny.
Potem w klubie pojawił się trener Smuda. Jakie było pana pierwsze wrażenie?
- Co tu dużo mówić, wszyscy wiemy, że trener Smuda miał problemy językowe. Po pierwszym treningu zaprosił nas do kawiarni u pani Basi, gdzie chciał przedstawić swoje plany na przyszłość oraz wizję na zespół. Chciał podkreślić, że będą wysokie kary, a zamiast tego mówił, że będą wysokie kawy.
Było panu nie po drodze ze Smudą? Odstawił pana od składu.
- Nie powiedziałbym, żeby było mi nie po drodze. Po prostu trener Smuda miał swoją wizję drużyny i lubił się jej trzymać. Wybierał żelazną jedenastkę i bardzo ciężko było wskoczyć do składu. Gdy któryś z zawodników złapał kontuzję lub kartki, to zmiennik miał możliwość gry, ale po końcu pauzy kolegi z podstawowej jedenastki ponownie lądowało się na ławce rezerwowych.
Przyszło panu grać w piłkę w szalonych latach 90. Zdarzało się, że brakowało panu pieniędzy, szczególnie na wczesnym etapie kariery?
- Aż tak źle nie było, może czasami trzeba było pożyczyć drobne kwoty od starszych kolegów. Na pewno utarło się przeświadczenie, że zarabiamy wirtualne kwoty. Po prostu to, co dostawaliśmy do ręki, nijak się miało do kwot na umowach. Takie były czasy.
Wróćmy do meczu z Litexem. Tomasz Łapiński wspomniał, że warunki pobytu w Bułgarii były bardzo słabe. Miał pan podobne odczucia?
- Dziś już nie pamiętam tak dokładnie, jednak faktycznie Bułgaria była pod względem rozwoju kilka lat za Polską. Hotel nie był najwyższych lotów, a sam Litex był budowany trochę na wariackich papierach, w oparciu o nie do końca jasne koneksje właściciela. Również na boisku czuliśmy się dziwnie, bo sędziowanie niemieckiego arbitra było delikatnie mówiąc gospodarskie.
Jednak udało się awansować. Wierzył pan w zwycięstwo w Łodzi?
- Trudno może w to dziś uwierzyć, ale moim zdaniem Bułgarzy zagrali lepszy mecz na wyjeździe niż u siebie. Naprawdę mogliśmy ich ograć i nawet założyłem się o butelkę whisky z jednym z dziennikarzy. Jak się okazało, miałem rację, chociaż potrzebowaliśmy dogrywki oraz rzutów karnych.
Następny rywal, czyli włoska Fiorentina był za mocny?
- Wydaje mi się, że tak jak w przypadku meczu z Litexem mieliśmy trochę szczęścia, to przeciwko Włochom, a później Francuzom z Monaco zabrakło nam go. Fiorentina miała dobry skład z Batistutą, Rui Costa i Chiesą, ale myślę, że nie zaprezentowaliśmy się źle na tle tych rywali. Co ciekawe, we Florencji przyszło nas oglądać bardzo dużo kibiców. Mówiło się, że na meczu będzie niewielka widownia, ale obniżono ceny biletów i ostatecznie widowisko śledziło 40 tysięcy kibiców. Pamiętam również, że rozmawiałem wtedy z Joergiem Heinrichem, który wcześniej miał okazję rywalizować z Widzewem w barwach Borussii Dortmund i śmiał się, że za każdym razem gdy jest w Łodzi, to mamy remontowany stadion.
Czy nie uważa pan, że z perspektywy czasu ten remontowany stadion był symbolem pewnego złego zarządzania? Przecież pieniądze z Ligi Mistrzów miały ustawić klub na lata.
- Rzeczywiście dziś można tak na to patrzeć. Wtedy człowiek obracał się w tej rzeczywistości cały czas i nie dostrzegał pewnych problemów. Tamte pieniądze trzeba było inwestować, w stadion lub ośrodek treningowy. Tak się nie stało i można się tylko domyślać, co działo się z tymi środkami i gdzie wypływały.
W międzyczasie zanotował pan przygodę w postaci wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Jak pan wspomina ten wyjazd?
- Na pewno była to odmiana dla młodego człowieka. Miałem okazję grać w klubach polonijnych, które występowały na trzecim poziomie rozgrywkowym i były półamatorskie. Futbol w USA dopiero się budował, ale było wtedy widać już ogromny potencjał. Piłka młodzieżowa i kobieca bardzo prężnie się rozwijały, stawiano również mocny nacisk na trening siłowy.
Śledzi pan postępy Widzewa w II lidze?
- Nie wiem, czy można być wychowankiem klubu i nie śledzić jego wyników. Ja jestem widzewiakiem i nic tego nie zmieni. Przeszedłem wszystkie szczeble kariery w klubie i zdobyłem medal mistrza Polski. Nawet grając na Górnym Śląsku, w barwach Ruchu Chorzów, gdy mieliśmy grać derby z Górnikiem Zabrze, podkreślałem że dla mnie derby są tylko w Łodzi. Tamten mecz był dla mnie, jak każdy inny. Liczę, że Widzew szybko awansuje do I ligi, bo nic nie ujmując zespołom drugoligowym, ale polska piłka nożna potrzebuje łódzkiego klubu na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Kilka lat temu przydarzyła mi się miła sytuacja. Będąc na wakacjach w Chorwacji podszedłem do straganu z pamiątkami i zauważyłem tam różne opaski z herbami klubów. Polska była reprezentowana przez Legię, Lecha, Wisłę i właśnie Widzew, mimo tego, że nasz klub był już wtedy po degradacji. To świadczy o pewnej renomie.
A jak oceni pan obecną atmosferę w "Sercu Łodzi”?
- Kibice Widzewa regularnie potwierdzają, że fani potrafią być dwunastym zawodnikiem drużyny. Pamiętam moment, gdy na starym stadionie oddano po remoncie trybunę C, idealnie na mecz z Legią Warszawa. Do Łodzi legioniści przyjechali pod wodzą trenera Smudy, który zapowiadał zdobycie potrójnej korony. Trybuna zapełniła się już na długo przed spotkaniem, a kibice dopingowali jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Byliśmy tak pozytywnie nakręceni, że musieliśmy uspokoić się na rozgrzewce, bo tak bardzo chcieliśmy zacząć grać. Mecz ostatniecznie wygraliśmy 3:2. Dziś jest podobnie. Byłem na meczu z Legią w Pucharze Polski i naprawdę ta atmosfera robiły wrażenie. Widzew zasługuje na to, by wystepować w ekstraklasie z tak niesamowitą widownią. W ostatni weekend oglądałem mecze Bundesligi bez kibiców. Moim zdaniem takie granie nie ma sensu, przypomina to sparingi.