Przed meczem śmialiśmy się z Markiem, że on przelobuje Molinę - rozmowa z Andrzejem Michalczukiem
Ładowanie...

Global categories

29 May 2016 11:05

Przed meczem śmialiśmy się z Markiem, że on przelobuje Molinę - rozmowa z Andrzejem Michalczukiem

Andrzej Michalczuk był jedną z ikon Widzewa lat dziewięćdziesiątych.

Mateusz Makowski: Swoje pierwsze kroki w piłce nożnej stawiał pan w drużynie Dynama Kijów, jednym z bardziej znanych ukraińskich zespołów. Dlaczego później wybór padł na emigrację dalej na wschód do FK Aktobe, a nie do zachodnich drużyn?

Andrzej Michalczuk: W tamtym okresie na Zachód prawie nikt nie wyjeżdżał, to były jeszcze lata dziewięćdziesiąte. Wtedy istniał jeszcze Związek Radziecki i nie było to takie proste. Dopiero później piłkarze zaczęli migrować na Zachód. Stąd kierunki takie, jak Azerbejdżan, Kazachstan. Nie było tam może dużo drużyn, ale były minimalnie lepsze warunki niż niż na Ukrainie, mówię tutaj o pierwszej i drugiej klasie rozgrywkowej. Moim marzeniem było zagranie w tamtejszej ekstraklasie, ale trudno było się przebić, gdyż grały tam gwiazdy ówczesnych reprezentacji.

W kazachskiej lidze rozegrał pan sześćdziesiąt pięć spotkań (1988-1990), czyli prawie trzy sezony. Mimo, że to były jeszcze czasy Związku Radzieckiego, jak ocenia pan klub z Aktobe organizacyjnie i piłkarsko?

- Było podobnie jak w Polsce. Piłkarze dostawali samochody, mieszkania i pieniądze za grę. Wiadomo, nie były to jakieś wielkie luksusy, ale na pewno zawodnicy traktowani byli lepiej niż zwykły pracownik zatrudniony w jakimś zakładzie.

Czy patrząc z perspektywy długiego czasu uważa pan, że powołanie do wojska na początku kariery miało na nią duży wpływ? Jeśli tak to jaki - pozytywny czy negatywny?

- W latach 85-87 miałem trafić do wojskowej jednostki sportowej, ale niestety wylądowałem w takim miejscu, gdzie w przeciągu dwóch lat w piłkę grałem dwa, może trzy razy. Stawiali tam na wytrzymałość i siłę czyli dużo się biegało. Myślę, że mogło to mieć wpływ na moją karierę, gdyż właśnie ten okres pozwolił mi zbudować podstawy, co potem procentowało w przyszłości. Był to okres trochę wyrwany z życiorysu, ale ta zaprawa miała efekty w dalszych okresach kariery.

Kolejna migracja to już liga polska, klub Chemik Bydgoszcz. Jak się pan w nim tutaj znalazł?

- Przyjechaliśmy z kolegą na urlop z Kazachstanu do Kijowa, gdzie również przebywał ówczesny prezes Chemika i zaproponował nam przyjazd na testy. Postanowiłem przyjechać do Polski spróbować swoich sił. Akurat w tamtym okresie bydgoszczanie poszukiwali wzmocnień, ponieważ walczyli o awans. Rozegrałem kilka sparingów i po tym okresie najpierw trener, a później prezes, powiedzieli, że są zainteresowani moimi usługami.

Trudno było się panu zaaklimatyzować w naszym kraju? Były to początki nowej Polski, która dopiero odradzała się po wyjściu z komuny i rozpoczynała gospodarczą rewolucję.

- Nie było aż tak źle. Język ukraiński jest trochę podobny do polskiego, choć na pewno w Polsce obowiązują trochę inne zwyczaje i dominuje ciut inna kuchnia. Pozostałe rzeczy są podobne. Poza tym trafiłem do takiego zespołu, w którym nie było problemów z aklimatyzacją. Koledzy z drużyny zawsze starali się jakoś pomóc, więc nie dało się nic złego odczuć. Mieliśmy lekcje polskiego, czytaliśmy też gazety, aby obyć się z językiem.

Już po dwóch latach gry w Chemiku trafił Pan do Widzewa. 1992 to był rok, w którym Widzew, jako beniaminek, zajął w na koniec sezonu trzecie miejsce, więc apetyt na kolejny sezon był jeszcze większy i działacze poszukiwali wzmocnień. Wybór padł między innymi na Andrzeja Michalczuka...

- Miałem wtedy również propozycje z innych drużyn ekstraklasowych, między innymi z Siarki Tarnobrzeg gdzie nawet byłem na rozmowach. Później zgłosił się Widzew, wtedy rozmawiał ze mną ukochany przez kibiców Ludwik Sobolewski. Porozmawiałem z kolegami z drużyny, podpytywałem, jaki kierunek obrać, a oni prawie jednoznacznie wybrali Łódź, gdyż Widzew to była, jest i będzie marka. Kilka spotkań później dowiedziałem się, że trenerzy wraz z prezesem RTS oglądali mnie podczas naszych meczów. Pojechałem na zgrupowanie, podpisaliśmy kontrakt i tak to wszystko się zaczęło.

Gdy przychodził pan do Widzewa, początki nie były zbyt łatwe, momentami wręcz traumatyczne. Jako pierwszy obcokrajowiec w Widzewie miał pan możliwość debiutować w Pucharze UEFA, ten dwumecz okazał się czarną kartą w historii klubu. Rzadko przegrywa się z rywalem 0:9… Pamięta pan coś z tamtego meczu? Jakie uczucia szargały dominowały wtedy w zespole?

- Tak się zdarza. Początek nie był idealny, ale potem było coraz lepiej. Takich przegranych czy wysokich wygranych się nie zapomina.  U nas był remis 2:2, a potem pojechaliśmy do nich i tam było już tylko gorzej. Po prostu trafiła kosa na kamień… Do przerwy dostajemy sześć bramek w plecy - takie niestety jest życie, zdarzają się takie wypadki przy pracy. Pamiętam, że dzień wcześniej oglądaliśmy inny pucharowy mecz, w którym jedna z drużyn przegrała siedem do jednego i zastanawialiśmy się jak tak wysoko można przegrać… Następny dzień wszystko zweryfikował.

Kolejne sezony to już pięcie się w górę i pasmo sukcesów w kraju, a także niezłe występy w Europie.

- Zgadza się, zespół zaczynał się budować. Przyszedł trener Smuda, a Widzew cały czas się wzmacniał. Zawsze udawało się wywalczyć miejsce w pucharze. Mieliśmy jedno, potem drugie mistrzostwo, awans do Ligi Mistrzów. To był naprawdę wspaniały okres w moi życiu, który zawsze będę pamiętał. Na pewno będę to opowiadał wnukom, bo taką historię trzeba przekazywać z pokolenia na pokolenie.

W 1993 roku po przejęciu Widzewa przez nowych udziałowców, po zremisowanym spotkaniu z Polonią Warszawa nastąpiło wiele zwolnień z drużyny. O co wtedy chodziło? Powody zwolnień były słuszne? Po latach jak pan ocenia podejście działaczy w tamtym czasie?

- Po remisie 1:1 albo 2:2 z Polonią działacze najpierw odstawili kilka osób, a kilku podziękowali za grę. O ile się nie mylę, byli to: Miro Myśliński, Marek Godlewski, Piotr Wojdyga. Wtedy byłem jeszcze młodym zawodnikiem i nie zwracałem na takie szczegóły uwagi, tylko grałem swoje. Ale na pewno kilku piłkarzy w tamtym okresie odstawiono do drugiego zespołu, a paru po prostu zwolniono.

Chwilę później na Aleję Piłsudskiego 138 przyszedł nieznany w tamtym czasie Franciszek Smuda, który wcześniej trenował jedynie Stal Mielec, a nagle dołączył do drużyny, która chciała walczyć o "majstra". Z perspektywy czasu był to świetny ruch. Czy w tamtym momencie byliście przekonani, że to dobra decyzja?

- Jakakolwiek zmiana trenera, niezależnie od tego czy jest on znany, czy nie, sprawia, że szatnia bardziej się koncentruje. Wszyscy chcą się pokazać z jak najlepszej strony, by dostać szansę. Każdy trener ma swoje założenia, taktykę i trening. Z tego, co pamiętam, to trener wtedy przyjechał przed samym treningiem, a my dostaliśmy informację, że przychodzi do nas szkoleniowiec z Niemiec. Trenował też podobno trochę w Stanach Zjednoczonych. Z biegiem czasu wszyscy się docierali i gra zaczęła wyglądać naprawdę dobrze.

Jak układała się współpraca z włodarzami Widzewa w tamtych czasach? Czy przyło panu kiedykolwiek do głowy, że taki klub może upaść?

- W tamtym okresie, za czasów trenera Smudy, mieliśmy dobry zespół. Dużo spotkań wygrywaliśmy. Wiadomo, jak w każdym klubie było trochę problemów finansowych, które wynikały z dobrych wyników drużyny. Trzeba było tych środków gdzieś szukać. Jakoś to szło i myślę, że było podobnie, jak w innych klubach. Teraz są też inne okoliczności, jak na przykład groźba nieuzyskania licencji, zakazy transferowe czy inne. W tamtym Widzewie jakoś to wszystko się poukładało i było dobrze. Późniejsze problemy zaczęły się jak podchodzili najlepsi gracze, ale ja już wtedy nie grałem, więc nie znam dokładnych szczegółów i nie wiem, co tam się dokładnie działo.

W rozmowiez panem nie wypada nie zapytać o uczucia i wspomniane związane z meczami z Legią, które decydowały o zdobyciu mistrzostwa w sezonach 1995/1996 oraz 1996/1997. Pierwszy wygrany 2:1, a kolejny po horrorze 3:2…

- Wiadomo, że Legia jest odwiecznym rywalem Widzewa. Myśmy śnili o tym, że zdobędziemy mistrzostwo. Trener Smuda zawsze powtarzał, żeby grać do końca i zostawić serce na boisku. Pierwszy mecz wygraliśmy, w tym drugim pewnie kontuzja sędziego przeszkodziła warszawiakom zwyciężyć. My graliśmy do końca i dzięki temu to nam się udało! Było to wielkie wydarzenie. Niektórzy kibice już wychodzili ze stadionu, ale gdy w radiu usłyszeli, że powróciliśmy do gry, najpierw na 1:2, potem na remis to zaczynali wracać. Na koniec meczu cieszyli się z nami. To było coś niesamowitego.

Pomiędzy jednym a drugim mistrzostwem dostaliście się do Ligi Mistrzów, choć w kralifikacjach długo wacle się na to nie zanosiło. Jak wspomina pan dwumecz z Broendby IF i dramatyczny finisz w Danii?

- Faktycznie było ciężko. Przegrywaliśmy już trzema bramkami. W przerwie trener próbował nas podtrzymać na duchu, zmotywować do dalszej walki. My w tym momencie nie mieliśmy już nic do stracenia, gdyż przy takim wyniku byliśmy za burtą, więc wyższa przegrana niczego nie zmieniała. Jedynym wyjściem było uwierzenie we własne możliwości i zaatakowanie. Udało nam się zdobyć pierwszą bramkę, potem drugą i to dawało nam awans. Jednak nawet wtedy Broendby miało swoje sytuacje i było bardzo utrzymać korzystny rezultat. My swoje sytuacje wykorzystaliśmy, a jeśli Jacek Dembiński strzeliłby na 3:3 to byłby już gwóźdź do trumny rywali. To jest właśnie piłka nożna, w której czasem najpierw jesteś na dnie, a potem wzbijasz się na wyżyny. Po ostatnim gwizdku jeszcze nie dowierzaliśmy, że nam się to udało. Zaczęło to docierać do nas dopiero w momencie opuszczania szatni, kiedy kibice czekali na nas i dziękowali nam za grę i walkę do ostatnich chwil. Drugie ważne miejsce to lotnisko w Warszawie, na którym witali nas wszyscy - nie tylko kibice Widzewa, ale również inni, którzy tam byli. Zrobiliśmy dużą rzecz dla polskiej piłki.

Wcześniej awans do Ligi Mistrzów wywalczyła tylko Legia Warszawa. Takie wyróżnienie było dla Was stresem? Motywacją? Jak wyglądało to z perspektywy piłkarza?

- Awans to jest awans, ale potem każda drużyna czeka już na losowanie grupy. Trafiliśmy na Borussię Dortmund, Atletico Madryt oraz Steauę Bukareszt. Nie były to łatwe zespoły, ani prosta grupa, którą można byłoby wygrać z marszu. Warto też podkreślić, że wtedy Borussia wygrała całe rozgrywki. Atletico też wysoko zaszło. Do tych meczów podchodziliśmy jak do każdego innego spotkania. Trener nam zawsze powtarzał, że to są tacy sami ludzie jak my. Tylko trzeba wyjść i grać. Myślę, że przy odrobinie szczęścia mogliśmy grać dalej.

Pierwszy wasz pojedynek w Lidze Mistrzów miał miejsce w Dortmundzie. Po tym meczu niemiecka prasa bardzo dobrze wypowiadała się o walecznych widzewiakach.

- Pamiętam, że chwalili nas za to spotkanie. Pierwsze kilkanaście minut byliśmy trochę zdezorientowani. Wtedy te czterdzieści tysięcy na stadionie robiło ogromne wrażenie, czuło się ten oddech na plecach. Do trybun było trzy, może cztery metry - to tak jakby kibice byli obok ciebie. Później zaczęliśmy się rozkręcać, zaczęła nam wychodzi gra. Bramki niestety padły po naszych błędach. Potem gola zdobył Marek Citko - zresztą w ostatnich minutach Borussia miała spore problemy z konstruowaniem ataków. Zabrakło nam czasu na odrobienie całych strat, ale na pewno nie pokazaliśmy się ze złej strony.

Kolejne spotkanie to rywalizacja z Atletico Madryt. Czego się spodziewaliście po tym rywalu? Jak wpłynęła na was niezapomniana bramka Marka Citki? Nie często na tym poziomie strzela się bramki prawie z połowy boiska.

- U siebie przegraliśmy aż 1:4. W tamtym czasie nie mieliśmy długiej dużej ławki, jak mają zespoły teraz. Nasza kadra to było czternastu, piętnastu graczy. Trochę mieliśmy kontuzji, kilku chłopaków pauzowało za kartki i mieliśmy pewne problemy ze skompletowaniem składu. Atletli było bardzo mocnym zespołem, przegraliśmy, ale cóż.. trudno. Stało się i trzeba było walczyć dalej w kolejnych spotkaniach. Zgadza się, bramki strzelane z połowy boiska rzadko się zdarzają, nawet we współczesnym futbolu. Każdy z nas oglądał jednak pojedynki Atletico, wiedzieliśmy, że Molina wychodzi bardzo wysoko. Nawet na treningu przed meczem śmialiśmy się z Markiem, że on przelobuje bramkarza i faktycznie tego dokonał! Jeśli dobrze pamiętam to ich bramkarz kilka dni wcześniej też dostał taką samą bramkę w lidze hiszpańskiej.

Jak wspomina Pan swoją pierwszą wygraną w Lidze Mistrzów?

- W meczu wyjazdowym ze Steauą Bukareszt nie brałem udziału, gdyż byłem zawieszone za kartki, ale miałem możliwość komentowania tego starcia. Pechowo straciliśmy bramkę, po "samobóju" Daniela Bogusza. Rewanż, czyli pierwsza wygrana Widzewa to był naprawdę fajny mecz. Prowadziliśmy już dwiema bramkami, strzeliliśmy nawet trzecią, ale sędzia jej nie uznał, bo któryś z kibiców rzucił piłkę na boisko. To nie było tak, że mieliśmy cały czas przewagę. Po prostu walczyliśmy o swoje, bo chcieliśmy wygrać wreszcie jakiś mecz w Lidze Mistrzów i w końcu ta sztuka nam się udała.

Mecze rewanżowy z Borussią układał się całkiem nieźle, przez pewien okres prowadziliście z przyszłym triumfatorem Champions League 2:1. Czego zabrakło do zwycięstwa?

- To też był pechowy remis, Sławek Majak był faulowany przez Kohlera. To był chyba rzut rożny albo rzut wolny, gdzie nasz zawodnik był odpychany, ale niestety sędzia popełnił błąd i uznał tę bramkę. To nie tylko moje zdanie, ale też innych chłopaków, którzy później oglądali powtórki z tego meczu. Uważam, że ten mecz był do wygrania, ale niestety nie udało się i skończyliśmy remisem. Jednak nie ma co narzekać, bo Borussia kilka miesięcy później okazała się triumfatorem całych rozgrywek.

Mecz w Madrycie przegraliście 0:1. Bez wygranej, ale w niezłym stylu pożegnaliście się z Europą.

- Co prawda strzeliliśmy bramkę otwierającą wynik spotkania, ale sędzia jej nie uznał, gdyż dopatrzył się tam jakiegoś minimalnego spalonego. Chociaż mi się wydaje, że nic tam nie było. Przegraliśmy tylko jedną bramką, co oznaczało, że w tym meczu do samego końca mogło się jeszcze wiele rzeczy wydarzyć. W ostatnich minutach meczu Radek Michalski miał sytuację sam na sam z bramkarzem, ale niefortunnie trafił w słupek i niestety nie udało się wyrównać. Myślę, że nie byliśmy dużo gorszą drużyną.

Podsumowując, jak po latach ocenia pan tamten okres, tamten Widzew?

- Mówiłem to wielokrotnie i zawsze będę powtarzał, że tamte dziesięć lat w Widzewie to był najlepszy okres w moim życiu, w mojej karierze. Na pewno nigdy tego nie zapomnę. Zdobywaliśmy wtedy dwa razy mistrzostwo Polski, graliśmy w Lidze Mistrzów z europejskimi potentatami, w Pucharze UEFA, wywalczyliśmy Superpuchar Polski. Było tego naprawdę dużo, tych pięknych chwil. Będę też o tym opowiadał. Często trafiają się kibice, którzy mnie zaczepiają i proszę, żeby coś opowiedzieć o tamtych czasach. To był kawał dobrej roboty wykonany przez naszą drużynę oraz ogromna promocja dla polskiej i łódzkiej piłki.

Z kim najlepiej współpracowało się panu na boisku podczas gry w Widzewie?

- Powiem szczerze, że ze wszystkimi, z którymi grałem i trenowałem - robiło mi się to dobrze. Nie miałem problemu z dogadaniem się z nikim. Od każdego zawsze się też czegoś nauczyłem. Byliśmy jedną wielką widzewską rodziną i bardzo dobrze się dogadywaliśmy - nawet poza boiskiem, gdy trzeba było sobie pomóc nawzajem to nie było z tym żadnego problemu. Myślę, że udało mi się ze wszystkimi znaleźć ten wspólny język. Nadal zresztą utrzymujemy ze sobą kontakt, dzwonimy do siebie i spotykamy się na meczach.

Po dziesięciu latach gry w Widzewie, jest pan niewątpliwie chodzącą encyklopedią wiedzy o jednym z najpiękniejszych rozdziałów w historii łódzkiego zespołu. Nie myślał pan nigdy o napisaniu swojej biografii? Byłby to nie lada rarytas dla młodszych i tych trochę starszych kibiców.

- Kiedyś przeszło mi to przez myśl, ale długo ten pomysł nie zaprzątał mi głowy. Jak to się mówi: szybko przyszło, łatwo poszło. Tak naprawdę to tak konkretnie nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale kto wie…