Od początku z widzewskim charakterem po zwycięstwo
Ładowanie...

Global categories

14 March 2020 20:03

Od początku z widzewskim charakterem po zwycięstwo

Gdybyśmy mieli wehikuł czasu, albo dysponowali autem z popularnego filmu "Powrót do przyszłości", moglibyśmy dzisiaj przekręcić wskazówki zegara dokładnie o 72 lata i znaleźć się w Łodzi 14 marca 1948 roku na... pierwszym w historii meczu Widzewa w ekstraklasie.

Oczywiście wtedy jeszcze tak nie nazywano najwyższej ligi piłkarskiej w Polsce, która właśnie w 1948 roku po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej wznowiła rozgrywki. Wcześniej polskie kluby rywalizowały w lidze od 1927 roku aż do 1939, gdy rozgrywki zostały przerwane wybuchem konfliktu zbrojnego. W latach 1946 i 1947 mistrzów Polski wyłoniono w systemie eliminacji pucharowych lub grup, a następnie rozgrywano finałową grupę z udziałem trzech lub czterech drużyn.

W 1948 roku udało się już na tyle odbudować rodzimą piłkę nożną, że wrócono do rywalizacji ligowej. Najpierw jednak przeprowadzono kilkustopniowe eliminacje do najwyższej klasy rozgrywkowej. W pierwszym etapie, międzyokręgowym, drużyna Widzewa spisała się bardzo dobrze, odnosząc wysokie zwycięstwa nad rywalami z Lublina (Sygnał), Częstochowy (CKS) i Radomia (RKS). Na poziomie kwalifikacji krajowych już tak dobrze nie było. W stawce pięciu drużyn widzewiacy w ośmiu meczach zanotowali po dwa zwycięstwa i remisy. Porażek było najwięcej (4), w tym u siebie aż 1:11 z chorzowskim Ruchem.

Mimo przegranych eliminacji na boisku, Widzew, podobnie jak poznański Lech (wtedy grający pod nazwą ZZK), ostatecznie dołączył do stawki pierwszoligowców, powiększonej do 14 drużyn między innymi w wyniku różnych zakulisowych działań ówczesnych włodarzy łódzkiego klubu, jak i ich kolegów z Poznania.

Dla obu drużyn miał to być debiutancki sezon w krajowej elicie piłkarskich klubów i okazało się, że to właśnie Widzew i Lech zmierzą się ze sobą w pierwszym dla obu zespołów ligowym spotkaniu. W roli gospodarzy wystąpili widzewiacy, ale jeszcze nie na własnym stadionie, a gościnnie na obiekcie ŁKS-u. Takie to były czasy, że Widzew, mimo bycia przed wojną robotniczym klubem sportowym, w nowej socjalistycznej rzeczywistości wcale nie miał łatwego życia.

Klub nie mógł zaraz po wojnie wrócić na swoje boisko przy ul. Rokicińskiej 28 b, tylko tułał się po łódzkich stadionach. Ostatecznie władze miasta przedwojenne obiekty Widzewa przeznaczyły na lokalizację... miejskiej chłodni, a na stadion WIM-y, czyli tu, gdzie obecnie mieści się stadion przy alei Piłsudskiego 138, widzewiacy przenieśli się w 1949 roku.

Zatem rywali z ówczesnej ekstraklasy przyszło piłkarzom RTS-u gościć na stadionie ŁKS-u. Premierowy występ przeciwko Lechowi zgromadził na trybunach liczną jak na tamte czasy publiczność, bo ligowy debiut Widzewa przyszło obejrzeć 7 tysięcy kibiców. I nie mieli czego żałować, jak się zajrzy w archiwa dotyczące tego spotkania.

*Powyżej kadr z jednego ze spotkań Widzewa w 1947 roku, przeciwko drużynie Centralnej Szkoły Oficerskiej Łódź (Klasa A).

Sytuacja w tym meczu zmieniała się jak w kalejdoskopie. Już w 10. minucie prowadzący zawody sędzia Eugeniusz Kuc z Sosnowca podyktował karnego dla Widzewa. Z jedenastego metra celnie przymierzył Bolesław Fornalczyk i tym samym został pierwszym w historii drużyny RTS-u strzelcem gola w ekstraklasie. Nie minęło pięć minut, a już było 1:1 po skutecznym uderzeniu z rzutu wolnego jednej z legend poznańskiego Lecha, Teodora Anioły.

Poznaniacy złapali wiatr w żagle i dziesięć minut później to oni egzekwali rzut karny po faulu widzewiaka Kordiana Reszki na jednym z rywali. Tadeusz Polka nie zmarnował szansy i pokonał Ignacego Uptasa, czyli pierwszego w historii RTS-u bramkarza w ekstraklasie. Mimo straty dwóch goli widzewiacy nie odpuszczają i w 40. minucie było 2:2 po celnym strzale głową Fornalczyka, który oprócz pierwszego gola i rzutu karnego, na swoim koncie zapisał pierwszy bramkowy dublet oraz premierowy gol zdobyty dla Widzewa głową. Dwa trafienia w 30 minut. Tak się przechodzi do klubowej historii...

Wróćmy jednak na boisko. Po przerwie było jeszcze bardziej ciekawie i dramatycznie. Lechici nie tracili nadziei na zwycięski finał wyprawy do Łodzi i w 50. minucie strzelili na 3:2. Dziesięć minut później Edmund Białas mógł rozstrzygnąć wyniki spotkania, ale... trafił w słupek. Po chwili był już remis 3:3, gdy Zygmunt Cichocki, środkowy napastnik Widzewa, zdobył gola po zamieszaniu pod bramką Lecha. Tak na marginesie, Cichocki był jednym z najlepszych piłkarzy w tamtej drużynie RTS-u. Wśród ligowców uchodził za łowcę bramek, który potrafił wykiwać na boisku rywali swoją zwinnością, ale czy mogło być inaczej, skoro w Widzewie trenował również boks i niektóre umiejętności z ringu potrafił wykorzystać w piłce nożnej.

Gdy Cichocki trafił do bramki Lecha na 3:3, była 60. minuta. Zostało jeszcze pół godziny gry, ale mimo ambitnej gry obu zespołów, wynik nie ulegał zmianie. Aż do 87. minuty, gdy solowym rajdem od środkowej linii boiska popisał się Henryk Marciniak i strzelił dla Widzewa czwartego gola w tym meczu, na wagę historycznego, pierwszego zwycięstwa w lidze. "Ten wyczyn daje mu nie tylko moc oklasków, bo bohater zostaje zniesiony po meczu na ramionach kibiców. Widownia wprost oszalała" - możemy przeczytać w pomeczowej relacji na łamach "Głosu Robotniczego".

Marciniak to kolejna interesująca postać tamtego piłkarskiego Widzewa. Był wychowankiem przedwojennego AKS-u Bałuty i uchodził za walecznego, ambitnego zawodnika, o niezmordowanych siłach, jak o nim pisano, i jak mówili kibice. Grał jako napastnik lub lewoskrzydłowy, a z racji boiskowej długowieczności nazywano go "łódzkim Matthewsem", porównując do słynnego angielskiego piłkarza Stanley'a Matthewsa. Te analogie nie były na wyrost, bo Henryk Marciniak grał jeszcze jako napastnik Orkana Łódź w wieku 42 lat! Gdy w 1965 roku żegnał się z piłkarskim boiskiem, zorganizowano z tej okazji mecz obu klubów. Marciniak zagrał po połowie w barwach Widzewa i Orkana.

Wracając do 14 marca 1948 roku, widzewiacy nie mogli sobie wymarzyć lepszego debiutu w elicie krajowego futbolu. Wygrana 4:3 nad poznańskim Lechem zrobiła wrażenie nie tylko na łódzkich kibicach, ale szybko okazało się, że były to miłe złego początki. W kolejnych spotkaniach Widzew zaczął seryjnie przegrywać, czasami bardzo wysoko, i ostatecznie sezon 1948 zakończył na ostatnim miejscu w lidze, co oznaczało spadek.

Razem z widzewiakami ligę pożegnało jeszcze dwóch absolutnych beniaminków - Tarnovia Tarnów i Rymer Niedobczyce. Tyle że dla nich to był do dzisiaj jedyny sezon gry w najwyższej lidze, a Widzew 27 lat później wróci do niej już na dobre. Wtedy, w 1948 roku, w lidze utrzymało się dwóch innych nowicjuszy - Polonia Bytom i właśnie Lech. Poznaniacy okazali się rewelacją rozgrywek, bo zajęli w nich na koniec 6. miejsce i potrafili m.in. pokonać u siebie mistrzowską Cracovią oraz trzeci w tabeli Ruch.

Co ciekawe, nie potrafili sięgnąć po zwycięstwo w rewanżowym spotkaniu z Widzewem. W stolicy Wielkopolski łodzianie ugrali remis 1:1 i na koniec sezonu mogli pochwalić się dodatnim bilansem meczów tylko z rywalem ze swojego debiutanckiego występu w ekstraklasie.