Global categories
Myślałem, że klub to hermetyczne grono. Okazało się odwrotnie - rozmowa z Łukaszem Czuku
O specyfice pracy w koszykarskim klubie porozmawialiśmy z jedną z ciekawszych postaci związanych z Widzewem i basketem - Łukaszem Czuku, dziennikarzem Radia Łódź, a także wieloletnim działaczem i członkiem zarządu MUKS Widzew Łódź.
Bartosz Koczorowicz: Znany jesteś dość dobrze w wielu różnych środowiskach - widzewskim, koszykarskim, a także dziennikarskim. Gdybyś miał napisać swój życiorys, kim byłbyś w nim przede wszystkim? Dziennikarzem czy działaczem sportowym?
Łukasz Czuku: Zaczyna się raczej od zawodu, więc chyba stwierdziłbym wpisałbym, że jestem dziennikarzem. Chociaż nie… Pewnie tutaj pan Darek Postolski powiedziałby, że na miano dziennikarza to trzeba sobie zapracować. W takim razie, myślę, że nim jeszcze nie jestem, a osobą pracującą w radiu. Zaczynałem w redakcji sportowej i prowadziłem relacje z meczów. Jedna z pierwszych dotyczyła spotkania koszykarek. Do tego momentu nie było mi po drodze z basketem. Wszystko zaczęło się od wysłania mnie w celu zrobienia pierwszego swojego materiału na widzewską koszykówkę. Wtedy zaczęła się pasja. Dlatego powiedziałbym, że osobą związaną ze środowiskiem sportowym stałem się w drugiej kolejności. Oczywiście zawsze przez ten cały okres byłem kibicem.
Pamiętasz, od kiedy zacząłeś interesować się sportem?
- Kibicem Widzewa jestem od bardzo wczesnych lat. Byłem małym kajtkiem biegającym za piłką. Rodzice moich kolegów, pilnując nas na podwórku, kiedy graliśmy w piłkę, zawsze włączali radio, żeby słuchać relacji z meczu Widzewa. Gdzieś tam do głowy wbił się głos pana Darka Postolskiego - pewnie jego nazwisko będzie przewijać się w naszej rozmowie jeszcze parokrotnie. Stąd moje zamiłowanie do tego klubu i ogólnie do piłki nożnej. Każdy chciał być Markiem Citko albo Ryszardem Czerwcem. Później jakoś to się rozwijało. Zacząłem pracę w tygodniu „Piłka Nożna”, mając osiemnaście lat. Pasja do piłki zaczęła się coraz bardziej budować. Pracując w radiu, zorientowałem się, że można spojrzeć inaczej na Widzew - poprzez pryzmat koszykówki. Okazało się, że pasją nie musi być tylko piłka nożna - są inne sekcje.
Wykonałeś w takim razie dwie „przesiadki” - z piłki nożnej do koszykówki, a także z pióra na mikrofon.
- Radio tak naprawdę towarzyszyło mi cały czas w moim życiu. Pamiętam, jak emocjonowałem się meczami z Litexem Łowecz. Nie pamiętam, czy wtedy kibice mieli jakiś zakaz, czy trwał remont stadionu, ale z jakiegoś powodu nie było wielu fanów na spotkaniu w Łodzi. Słuchałem wtedy relacji radiowej z tamtego meczu. Pamiętam rzuty karne, zwłaszcza ostatni, którego wykonał Maciej Terlecki. Dzień po starciu spotkałem go w windzie, bo mieszkał w tym samym bloku, co ja. To było dla mnie przeżycie - najpierw słyszałem o nim, jak strzelił decydującą „jedenastkę”, żeby chwilę później widzieć go blisko, zajadającego bułkę w windzie.
Przyszedł moment, że kibicowanie w twoim wydaniu ewoluowało. Jak to się stało, że kibic zapragnął być dziennikarzem?
- Nie wystarczało mi adrenaliny. Kiedy jest się kibicem, można tylko wykrzyczeć swoje racje i przekonania. Jeśli jednak chce się realnie coś zmienić lub chociaż przekonać się, jak to wygląda od podszewki, to trzeba przenieść się na wyższy „level”. Nie udało mi się zajrzeć do środka piłkarskiego Widzewa, ale mogłem zanurzyć się już w koszykarskim. Okazało się, że niektóre sprawy proste (z kibicowskiego punktu widzenia) - są bardzo trudne, jeśli spojrzy się na to z bliższej perspektywy. Zacząłem inaczej patrzyć na działaczy sportowych, nabierając szacunku. Wyciągnąłem też wniosek - zanim coś krzykniemy, może najpierw pomyślmy, co da się zrobić, żeby było lepiej. Każdy by chciał, żeby Widzew ponownie grał w Lidze Mistrzów, ale tego nie da wykonać się pstryknięciem palcem. To jest długi proces, w którym nie brakuje problemów po drodze.
Z kim z Widzewa złapałeś swój pierwszy kontakt, który potem umożliwił ci wniknięcie w struktury koszykarskiej sekcji?
- Zacznijmy może od tego, jak zaczęło się to zaangażowanie w Widzew, bo to nie było tak, że starałem się o kontakt do kogoś z „góry”. Trochę inaczej to wyglądało. Wszystko tak naprawdę zaczęło się za sprawą mojej koleżanki z liceum, która grała wtedy w Widzewie, w pierwszej lidze. Trenerem wówczas był Piotr Niewiadomski, który obecnie szkoli młodzież. Wybrałem się na mecz, zobaczyłem, że jest fajna atmosfera. Trochę się stresowałem, bo to była moja pierwsza relacja. Na szczęście pomogli mi trenerzy, prezes Andrzejczak oraz koszykarki.
Pomyślałem, że fajnie byłoby coś dać także tym dziewczynom. Porozmawiałem ze wspomnianą koleżanką, Asią Marcjanek, i spytałem między innymi o to, gdzie mogę chociażby znaleźć terminarz spotkań zespołu w internecie. Okazało się, że koszykarski Widzew w ogóle nie miał strony. Stworzyłem więc prostą witrynę internetową, pokazałem ją w klubie i okazało się to strzałem w „dziesiątkę”. Wreszcie zaczęły się interesować inne osoby niż rodziny koszykarek. W projekt zaangażowało się też Radio Widzew w osobach Darka Wojtaszewskiego oraz śp. Radka Kujawy. Wszyscy wzajemnie się uzupełnialiśmy. Z czasem, kiedy prezes Andrzejczak zauważył moje zaangażowanie, zaproponował mi szerszą działalność w klubie. W ten sposób otworzyłem kolejny rozdział, jeśli chodzi o moją rolę w widzewskiej koszykówce. W pewnym momencie zostałem też członkiem zarządu, a więc udało się swoją pasję przenieść w górę, a zaczynałem od prowadzenia strony internetowej.
Ta witryna była też pewnego rodzaju fenomenem w świecie I ligi koszykówki kobiet. WidzewKosz był pierwszą stroną, która opisywała wydarzenia z tego poziomu rozgrywek. Zmieniło się coś od tamtego czasu w damskim baskecie, jeśli chodzi o aktywność reporterską?
- Promocja koszykówki żeńskiej w tamtych czasach była na słabym poziomie. Teraz, owszem, wciąż jest dużo do zrobienia, ale można przykładowo znaleźć w Internecie statystyki z poszczególnych meczów, a więc ktoś na ten temat pisze. Kiedy prowadziłem ten serwis, miałem informacje, że na moją stronę wchodziły też osoby spoza regionu, żeby dowiedzieć się o wynikach swoich zespołów. Udało mi się stworzyć siatkę kontaktów w całej Polsce, które pozwoliły mi na regularne wpisywanie rezultatów ze spotkań całej I ligi. Można powiedzieć, że udało się poprzez stronę napędzić promocję tych rozgrywek. Tylko się cieszyć, że jest obecnie więcej źródeł informacji, ale wciąż trzeba pracować na lepszą sytuację.
Jesteś obecnie mocno zaangażowany w pomoc drużynom juniorskim, ale swoją współpracę z Widzewem zacząłeś od pomocy seniorskiemu zespołowi, który grał w I lidze. Skąd taka zmiana na przestrzeni sezonów?
- To kwestia apetytu, który rósł w miarę jedzenia. Chciałem pomagać stopniowo jeszcze bardziej. Doszedłem do wniosku, że Widzew powinien być oparty o silną młodzież, bo bez niej nie ma pierwszego zespołu. Z czasem zacząłem jeździć na mecze młodzieżowych zespołów i wkręciłem się na tyle, że ukończyłem kurs trenera i posiadam licencję.
Co cię najbardziej uderzyło, kiedy wniknąłeś w struktury klubu? Miałeś na pewno jakieś wyobrażenie, jak wygląda damska koszykówka w Polsce, zanim zdecydowałeś się zaangażować.
- To było pewnego rodzaju zderzenie ze ścianą. Uważam, że koszykówka męska i żeńska to dwie odrębne dyscypliny. Kiedyś skupiałem się głównie na męskim baskecie. Żeńską oglądałem gdzieś tam „od wielkiego dzwonu”. Mając w pamięci mecze dawnego Śląska Wrocław czy Anwilu Włocławek, kiedy przyszedłem na I ligę kobiet, to byłem nieco zdziwiony odmiennością. A co mnie uderzyło? Myślę, że rodzinna atmosfera. Wyobrażałem sobie klub jako hermetyczne grono - prezes, trenerzy, zawodniczki, gdzie trudno jest przeniknąć. Okazało się zupełnie odwrotnie. Zostałem potraktowany jako swój. Wszyscy rozmawiali ze mną jak z osobą z tego samego środowiska. To mnie ujęło i być może dlatego zostałem w Widzewie. Myślałem też, że drużyny na poziomie I ligi mają lepszą organizacyjnie. Tymczasem było „bidnie, ale solidnie”. Prezesowi Andrzejczakowi niewielkimi pieniędzmi udało się zbudować zespół, któremu udało awansować się do najwyższej klasy rozgrywkowej. Teraz nie sądzę, że taka sytuacja byłaby do pomyślenia.
Skoro poruszyliśmy temat organizacji klubu w I lidze - jak duży był wówczas ten klub? Ile osób, pomijając zawodniczki, angażowało się na jego rzecz?
- Było podobnie, jak teraz, tylko w jeszcze mniejszej skali. Obecnie mamy prezesa Andrzejczaka i parę osób, które w różnych sferach mu pomagają. Wcześniej było jeszcze trudniej, bo w klubie był głównie prezes Andrzejczak. Miał wtedy dużą pomoc od byłego trenera i działacza, Henryka Tomporka, który starał się promować widzewską koszykówkę, wysyłając teksty do mediów. W ten sposób nakręcał również mnie do działania. Poza tym jeszcze jedna, dwie osoby, trenerzy i mamy cały personel. Było to bardzo wąskie grono, które można było policzyć na palcach jednej ręki. Po dwóch, trzech latach od założenia strony internetowej, ten zespół dał radę przekonać zawodniczki, że Ekstraklasa jest czymś osiągalnym. Później, jak wiadomo, udało się Widzewowi wywalczyć ten awans.
Nie możemy zapomnieć oczywiście o sponsorach. W tamtych czasach bardzo pomagał nam pan Witold Skrzydlewski - nie tylko finansowo, ale także jako działacz sportowy. Również wypada powiedzieć parę słów o Dariuszu Klemenckim, który dostarczył stroje dla dziewczyn, wspomógł klub technicznie. Brakowało wtedy wszystkiego. Komplety ubrań przechodziły z rocznika na rocznik. W I lidze graliśmy kilka lat w jednych strojach. Na szczęście kiedy pojawił się partner techniczny, do klubu przyszło kilku innych sponsorów. Również dzięki nim wizja awansu zaczęła dojrzewać do realnego celu. Na początku oczywiście nikt o nim nie myślał, ale po kilku zwycięstwach coraz głośniej o nim mówiliśmy. Prezes Andrzejczak był wówczas drugim trenerem. W tym samym sezonie do Ekstraklasy awansowali także piłkarze i pojawiła się wśród kibiców euforia. Liczono na szybką drogę do europejskich pucharów. Okazało się, że tak łatwo nie było.
Awans do Ekstraklasy przyniósł kolejne wyzwania organizacyjne. Największym z nich było znalezienie hali, w której Widzew mógł rozgrywać domowe mecze. Walka zaczęła się tak naprawdę przed rozpoczęciem sezonu.
- Pamiętam tę „batalię” z Urzędem Miasta w tej sprawie. W I lidze graliśmy na Anilanie, ale każdy, kto był w tej hali, to wie jak ona wygląda - mimo ciągłe rozbudowy, jest w dalszym ciągu przestarzała. Przede wszystkim jednak, nie było i nie ma tam parkietu, a to jest jeden z wymogów gry w Ekstraklasie. Ten warunek spełniała tylko hala przy ul. Małachowskiego - miejsce, gdzie wcześniej swoje mecze regularnie rozgrywały siatkarki Budowlanych. Powstał pewien konflikt w związku z tą sytuacją. Pomogli wówczas bardzo kibice, którzy masowo zaczęli wysyłać do radnych oraz prezydenta miasta maile z prośbą bądź apelem o umożliwienie koszykarkom gry w Hali Parkowej. Ta akcja wywołała duży popłoch wśród rządzących Łodzią. Zderzyli się z widzewską siłą i dzięki temu pospolitemu ruszeniu nasze koszykarki mogły zadebiutować w rozgrywkach Ekstraklasy. Widzew grywał też w Hali Tęcza - stamtąd przeprowadziłem swoją pierwszą relację. Jeszcze wcześniej areną spotkań był Zespół Szkół Ogólnokształcących nr 1 przy ul. Czajkowskiego. Teraz trenuje tam widzewska młodzież. Jeśli ktoś chce zobaczyć, w jakich warunkach trenują dziewczyny, które teraz grają w reprezentacji Polski, to zapraszam. To jest hala bez autów.
Parę miesięcy temu poruszyliśmy ten temat w rozmowie z prezesem Andrzejczakiem, który był wtedy parę dni po spotkaniu Łódzkiej Rady Sportu. Naliczyła ona pięć boisk w Łodzi spełniających normy do treningu.
- Jeśli chodzi o potrzeby infrastrukturalne, to przynajmniej jedna albo dwie hale treningowe by się przydały. Idealną sytuacją byłaby taka, w której każda dzielnica dysponuje takim obiektem, jak chociażby przy ul. Małachowskiego. Nie jest duża, a wystarczy do przeprowadzania ligowych spotkań oraz rozwoju młodzieży.
Wygląda na to, że i piłkarski, i koszykarski Widzew miały na przestrzeni lat podobne problemy - infrastrukturalne, kadrowe i finansowe. Trzeba walczyć o wszystko w każdym z wymienionych aspektów.
- Trafne spostrzeżenie. Nieprzypadkowo ten widzewski charakter obecny jest także w koszykówce. Niejednokrotnie bywało tak, że w zespole znajdowały się zawodniczki, które nie mieściły się w kadrze ŁKS. To był klub, który był wiodącym w regionie. Grał w Ekstraklasie i „wyjmował” zdolniejsze zawodniczki. W ten sposób udało nam się pozyskać Aleksandrę Pawlak, która okazała się kluczową postacią w walce o awans do Ekstraklasy, gdzie później przez kilka lat reprezentowała Widzew. Zawsze podkreśla swoją przynależność. Dość szybko została odstawiona w ŁKS na boczny tor i gdyby nie Widzew, to kto wie, czy nie zakończyłaby kariery sportowej. Obecnie jest reprezentantką Polski i cenioną zawodniczką w Ekstraklasie. To jest bliźniaczo podobna sytuacja do tej w piłkarskim Widzewie - niechciani gracze stworzyli Wielki Widzew. Tak się zrodziła ta siła. Dziewczyny również chciały pokazać, że niesłusznie zrezygnowano z nich w innych klubach.
W 2010 roku Widzew awansował po raz pierwszy w historii do rozgrywek Ekstraklasy. Co pamiętasz z tamtych momentów?
- Pamiętam, że przed decydującym meczem był u mnie stan euforii. Wiem, że powinienem był podchodzić do tego trochę bardziej na chłodno, ale czułem to, że na moich oczach tworzy się nowy rozdział widzewskiej historii. To było coś niesamowitego. Kiedy nadszedł ten moment, to nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Później miała miejsce gala z okazji jubileuszu klubu, ale także i zderzenie z rzeczywistością. Nagle okazało się, że nie mamy hali, budżetu i zespołu, bo zawodniczki, które grały dotąd w I lidze nie zagwarantowałyby nam realizacji celu, jakim było utrzymanie. Na szczęście udało się. Chwała tutaj prezesowi Andrzejczakowi, bo gdyby nie on, to koszykówki na Widzewie na takim poziomie by nie było. To on ciągnie cały ten wózek, który wspiera nie tylko mentalnie i merytorycznie, ale także finansowo.
Jestem przekonany, że w pierwszym sezonie prezes zainwestował sporo pieniędzy. Przypomnę, że wówczas nie mogliśmy liczyć na wsparcie od miasta. Stąd sporo działań w klubie było wykonywanych na kredyt zaciągnięty u prezesa Andrzejczaka. Z czasem zaczęło się to wszystko spłacać. W Widzewie nie buduje się zespołu ponad stan. Być może są chęci ze strony kibiców, żeby walczyć o pierwszą czwórkę i europejskie puchary, ale najważniejszą zasadą jest niegenerowanie długów. To troszkę różnica w stosunku do tego, jak działo się w piłkarskim Widzewie.
Skoro poruszyliśmy temat budżetu, to w ostatnim wywiadzie prezes Andrzejczak przyznał, że przeraża go znieczulica, jaka panuje wśród lokalnych przedsiębiorstw w kontekście sponsorowania sportu. Z czego twoim zdaniem wynikają te problemy z pozyskiwaniem partnerów biznesowych?
- Wydawało mi się, że po awansie do Ekstraklasy to pod drzwiami klubu ustawi się szereg sponsorów, którzy będą przebijać się cenami, żeby wejść na koszulkę albo do nazwy klubu. Wcale jednak tak się nie stało. Pojawili się tylko nieliczni chętni do rozmowy. Może wynika to z faktu, że Łódź jest trudnym miastem. Sporo tutaj sportu na ligowym poziomie. Tych podmiotów, które szukają sponsorów, jest całkiem dużo. Mamy rugbistów i siatkarki Budowlanych, piłkarski Widzew, ŁKS. Wiele klubów, a pieniędzy do podziału mało. Z drugiej strony, koszykówka żeńska jest znacznie mniej popularna od piłki nożnej, w której także jest problem z pozyskiwaniem sponsorów. Za mało jest promocji tej dyscypliny w mediach, ale być może to też wina klubu, który za mało dba o marketing. Wynika to jednak z braku wolontariuszy i koło się zamyka.
Zdaniem prezesa Andrzejczaka, spore znaczenie ma fakt, że w Łodzi brakuje central dużych firm, przez co przedsiębiorstwa nie czują lokalnego patriotyzmu, woląc zainwestować pieniądze tam, gdzie mają główną siedzibę. Zgadzasz się z takim spojrzeniem na sprawę?
- Poniekąd tak. Jesteśmy bliskim sąsiadem Warszawy, gdzie jest ulokowanych większość firm. Z oczywistych powodów traci na tym Łódź. Nie zgodzę się jednak z tą teorią do końca, ponieważ w naszym mieście są siedziby dużych firm, jak chociażby Atlasa czy Rossmanna, które znane są nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Niestety nawet takie przedsiębiorstwa się nie angażują i nie wiem z czego to wynika. Może zrazili się do sportu albo uważają, że to nie jest odpowiednia forma promocji? Trzeba byłoby zapytać się prezesów tych firm, ale na przykładzie tych dwóch teoria prezesa Andrzejczaka nie jest moim zdaniem do końca słuszna. Zgadzam się z nią tylko częściowo.
Ten problem dotyka zwłaszcza zespoły juniorskie. Przykładami są problemy z kompletami strojów czy zaangażowanie finansowe rodziców w obozy sportowe.
- To trochę mniejsza skala problemu niż w tenisie, gdzie nakłady są olbrzymie. Duże wsparcie daje tutaj Urząd Miasta, który wspiera funduszami na sport, ale tak naprawdę dzieciaki muszą sobie same na taką pomoc zapracować. System finansowania nie jest najlepszy w Polsce. Samorządy płacą za wywalczone punkty - jeżeli zespół nie odnosi sukcesów, to nie dostaje pieniędzy. Jak wobec tego mają rozwinąć się najmłodsze talenty, kiedy nie mają jeszcze szansy na wywalczenie tych punktów? To wszystko działa głównie w oparciu o pieniądze rodziców i mniejszych sponsorów, którzy niewiele uzyskują ze sponsorowania młodzieży, bo reklama na koszulce juniorskiego zespołu to mała szansa na zaistnienie w większej grona niż bliscy zawodniczek.
Może pewnym bodźcem pobudzającym rozwój młodzieży byłoby stworzenie czegoś na wzór Centralnej Ligi Juniorów w piłce nożnej? Wówczas najlepsze akademie miałyby możliwość szkolenia zawodniczek w rytmie ligowym, a i stworzenie marki wokół jednych rozgrywek pomogłoby przyciągnąć większych sponsorów?
- Był już kiedyś taki pomysł, żeby stworzyć centralną ligę dla zawodniczek na poziomach U-18 i U-22. Ogólnie jednak są rozgrywki w ramach mistrzostw Polski, w których mierzą się zespoły z całego kraju. Tutaj widzewska młodzież osiąga sukcesy, jak wicemistrzostwo koszykarek do lat 22, czy niedawne mistrzostwo dziewczyn z zespołu U-16. To się wiąże z wyjazdami. Turnieje są zazwyczaj trzy- a same finały pięciodniowe. Są więc takie „okienka” na świat. Może jednak rzeczywiście bardziej centralne rozgrywki byłyby bardziej atrakcyjne marketingowo dla sponsorów? Z drugiej strony, to olbrzymie koszty - co weekend trzeba byłoby gdzieś jechać, a w przypadku juniorek starszych byłoby trudno pogodzić grę w dwóch zespołach, ponieważ niektóre grają też w seniorskim zespole. To mogłoby nie być też korzystne.
Świetne szkolenie Widzewa to też, niestety, wzmacnianie innych zespołów. Przychodzi moment, w którym kończy się szkoła, a trzeba zacząć z czegoś żyć, podczas gdy Widzew nie oferował nigdy większych pieniędzy na koszykarskim rynku. Czy da się jakoś zablokować ten trend?
- To naturalna kolej rzeczy. Widzew to dobry klub do promowania się, żeby zaistnieć w lidze. To także korzyść dla drużyny. W tym roku będzie tak samo, jak w poprzednich sezonach - najpierw prezes popatrzy na budżet, jakim dysponuje, ale tym razem udało nam się go przekonać, żeby rozpoczął budowę nie pod koniec lipca, kiedy najlepsze koszykarki umykają, a wcześniej. Już teraz trwa tworzenie zespołu. Sposobem na jego zbudowania na lata ma być sprowadzenie młodych zawodniczek w wieku 19, 20 lat, które nie mają doświadczenia ligowego. W ten sposób udało nam się wypromować chociażby Sylwię Bujniak i Aleksandrę Wajler, które dostają powołania do seniorskiej reprezentacji. Uważam, że to dobry trop. Trzeba szukać zawodniczek, które chcą się pokazać i wiązać się z nimi na dłużej, a nie na jeden sezon, a potem martwić się co dalej. To także dobra motywacja dla juniorek, które dostają sygnał, że ciężką pracą można zapracować na nagrodę w postaci gry w seniorskiej drużynie. Trzeba się oczywiście liczyć z tym, że w takim systemie co dwa lata kluczowe zawodniczki będą odchodzić z klubu, ale jeżeli w zespole będą „młode wilki”, to one wówczas powinny przejąć przewodnictwo.
Skoro poruszyliśmy temat budowy zespołu, nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że uzyskałeś licencję trenerską i oficjalnie stałeś się drugim szkoleniowcem klubu. To dość nietypowa ścieżka dla osoby, która rozpoczynała przygodę ze sportem jako redaktor, a potem działacz w szerokim tego słowa znaczeniu. Co spowodowało, że zdecydowałeś się być jeszcze bliżej parkietu?
- Nie chciałem uzyskiwać tej licencji, żeby wiązać swoje plany życiowe z „trenerką”. Wszystko co robię w klubie, robię społecznie i dla przyjemności. Cieszę się, że mogę w ten sposób przysłużyć się Widzewowi, a jednocześnie samodzielnie się rozwinąć. Była potrzeba, żeby skończyć kurs trenerski. Posiedziałem kilka lat z Piotrem Niewiadomskim w juniorskiej koszykówce. Spodobało mi się na tyle, że stwierdziłem, że trzeba zrobić krok do przodu. Poza tym, zdarzają się takie sytuacje, że trener nie może jechać na konkretny mecz lub nie może poprowadzić treningu. Gdyby nie moja licencja trenerska, klub mogłaby spotkać kara finansowa. Sprawia mi frajdę poprowadzenie meczu. Robię to z lepszym lub gorszym efektem. Spośród pięciu spotkań, które dotychczas poprowadziłem, przegrałem tylko jedno, więc chyba nie jest tak źle. Co ciekawe, skończyłem też kurs sędziowski pod kątem lepszego poznania dyscypliny i jej przepisów.
Jak szybko zdałeś sobie sprawę, że perspektywa dziennikarska znacząco różni się od tej trenerskiej? Z trybuny łatwo dyrygować i mówić, że zrobiłoby się coś lepiej niż szkoleniowiec, który stoi na parkiecie.
- To się stało tak naprawdę zanim usiadłem na ławce jako trener. Uczestniczę w każdym juniorskim treningu Widzewa. Staram się pomagać trenerowi. Jak człowiek wejdzie do zespołu, to widzi, z jakimi problemami mierzy się sztab szkoleniowy - a to kontuzja, a to problemy rodzinne albo ktoś nie chce już grać w koszykówkę, jeszcze inna zawodniczka zmienia plany życiowe. Słyszę co chwila od znajomych: „Ale ty jesteś szczęściarz, że pracujesz z dwunastoma dziewczynami”. Wcale to nie jest takie proste. Oczywiście, bardzo fajnie jest z dziewczynami przebywać, ale to jest dwanaście różnych charakterów. Dotrzeć do psychiki kobiety jest trudniejsze niż prowadzenie zespołu w meczu ligowym. O takich rzeczach jako dziennikarz nie myślałem w ogóle.
Spodziewałem się zamkniętego zespołu ludzi, którzy musieli się dogadać, bo innej opcji nie było, a skoro źle grają, to pewnie są kłopoty finansowe w klubie. Później dopiero zacząłem zauważać czynniki takie, jak psychika, treningi mentalne, drobne urazy, o których nie wiemy, patrząc na to wszystko z boku. To jest zupełnie inna bajka.
W takim razie rozwiejmy wątpliwości, ponieważ wśród kibiców w tym sezonie zdarzyły się komentarze o odpuszczaniu rozgrywek, aby nie wejść do fazy play-off. Co twoim zdaniem stało się, że zespół, który rozegrał bardzo dobrą jesień, zaliczył taki sportowy zjazd po Nowym Roku?
- Mecz meczowi nierówny, a dużo do powiedzenia w tym sporcie ma dyspozycja dnia. Zgadzam się jednak, że widoczny był spadek formy w drugiej połowie ostatniego sezonu. Uważam, że przyszło zmęczenie materiału. Zawodniczki były zmęczone sztabem szkoleniowym i odwrotnie. Dziewczyny na pewno chciały wywalczyć awans do play-offów. Jeżeli ktoś myśli inaczej, to musi wiedzieć, że faza play-out paradoksalnie mogłaby trwać dłużej. Nie odbyła się tylko dlatego, bo z gry wycofał się MUKS Poznań, ale gdyby tak nie było, to liga mogła spokojnie trwać aż do końca kwietnia. Szybciej zespół wyjechałby na wakacje, gdyby w ostatniej kolejce fazy zasadniczej wygrał z JAS FBG Zagłębiem Sosnowiec. W tym momencie sezonu nic już nie dało się wykrzesać z drużyny, a to też oznacza potrzebę zmian w zespole na następny rok zmagań.
Historia MUKS Poznań w ostatnim sezonie była wyjątkowo smutna. Tuż przed rozpoczęciem sezonu wycofał się sponsor, podczas gdy zgłoszono dwa zespoły - jeden zagrał sezon w Tauron Basket Lidze Kobiet, drugi - w I lidze.
- Chyba rzucono się w tym przypadku z motyką na słońce, bo zarówno TBLK, jak i I liga, wymagają sporych nakładów finansowych. Być może liczono na powrót sponsora i przyjście nowych. Okazało się, że perspektywa nie jest taka różowa także w Poznaniu. Nie wiem, czy wycofanie się z rozgrywek było dobrym pomysłem, bo nie wiadomo, czy MUKS przystąpi w nadchodzącym sezonie do I ligi. Nie zapominajmy też o bagażu długu, który dźwigają. W takim przypadku decyzja o wycofaniu się była logiczna, bo nikt nie chce powiększać obciążeń w takiej sytuacji. Ze sportowego punktu widzenia jest to jednak duży cios zarówno dla klubu, jak i dla całej ligi.
Wracając na łódzkie podwórko - pomimo, że nasze województwo nie miało swojego przedstawiciela w play-offach, to jednak poza ekstraklasowym Widzewem mamy dużo klubów na szczeblach centralnych, a konkretnie w I lidze - PTK Pabianice, Basket Aleksandrów Łódzki, ŁKS, a także drużyna Uniwersytetu Łódzkiego. Czy istnieje w głowach strategia, aby Widzew uczynić klubem głównym w województwie na długie lata?
- Staramy się realizować taki plan. Mamy podpisaną umowę szkoleniową z PTK. Młode zawodniczki, które dostają mniej minut na parkiecie, mają szanse, żeby grać w I lidze, gdzie są wiodącymi postaciami. To, że zespół z Pabianic awansował do play-offów z drugiego miejsca, to zasługa także naszych dziewczyn, które zostawiły na parkiecie sporo zdrowia. Oczywiście, w ramach współpracy my też możemy korzystać z młodzieżowych zawodniczek PTK w swoich zespołach. Jest tutaj więc umowa korzystna dla obu zespołów. Mam nadzieję, że będziemy ją kontynuować jak najdłużej. Nie ma szans na nawiązanie współpracy z ŁKS, ale tutaj nie ma takich animozji, jak w piłce nożnej. Mocny region to mocne pojedyncze zespoły.
Nie możemy zapomnieć także o fakcie, że Widzew od paru sezonów otworzył się także na koszykarki zza oceanu. Czy w nadchodzącym sezonie również ujrzymy w łódzkim składzie Amerykanki?
- Nie mogę na razie zdradzić szczegółów, jednak mogę powiedzieć, że wizja zespołu jest jasna - utrzymanie zespołu juniorek starszych. Na takim trzonie chcemy oprzeć grę w przyszłym sezonie. Zdecydowanie w grę wchodzi także dokooptowanie młodych koszykarek z reszty Polski, które nie mają szans gry w swoich dotychczasowych klubach, bo ustępują miejsca Amerykankom. Pokutuje taka opinia, że jak przyjeżdża koszykarka zza oceanu, to automatycznie musi być lepsza. Przez to wiele Polek siedzi na ławce i nie gra. Stąd nasz pomysł na stworzenie zespołu w taki sposób.
Poza tym będziemy poszukiwać czterech, pięciu doświadczonych, w tym zza granicy. Przede wszystkim cenne są wysokie zawodniczki, których w Polsce brakuje. Domyślam się więc, że pozycja centra może zostać zajęta przez Amerykankę. Ze Stanów Zjednoczonych może przyjść do Widzewa także silna skrzydłowa. Mam nadzieję, że zbudujemy dzięki takiej mieszance nową jakość.
Sezon koszykarski rozpoczyna się pod koniec września, a kończy się około kwietnia. To daje aż pięciomiesięczną przerwę od rozgrywek. Jak w tym czasie funkcjonuje klub, skoro przez prawie pół roku nie gra się żadnego meczu o stawkę?
- Większość kontraktów wygasa niedługo po zakończeniu sezonów, dlatego koszykarki zazwyczaj rozjeżdżają się wtedy do domów i trenują w macierzystych klubach. Te zawodniczki, które zostały, trenują z juniorkami. Ciągłość szkolenia zostaje więc zachowana. Treningi trwają do końca czerwca, jedynie w lipcu jest wolne.
Z tego opisu nie wynika, że przygotowania do sezonu cechuje regularność.
- To prawda. Dzieje się tak dlatego, bo nie wiadomo, jak będzie wyglądał ten nadchodzący sezon. W efekcie podpisuje się krótkie kontrakty tuż przed jego rozpoczęciem. Kiedy w kwietniu lub maju zawodniczce kończy się umowa, to ona nie ma obowiązku przebywania w Łodzi. Kończy się wówczas powrotem w rodzinne strony i treningiem we własnym zakresie. Możliwe, że to też jest odpowiedź na pytanie, dlaczego końcówka sezonu wyszła Widzewowi bardzo słabo. Być może brakło właśnie przepracowanego maja lub czerwca z zeszłego roku.
Gdzie widzisz siebie w przyszłości?
- Chciałbym dalej działać w Widzewie, bo to moja pasja. Tutaj nic się nie zmieni. Motywuje mnie osiąganie sukcesów. Chciałbym widzieć siebie jako działacz, który obserwuje jak Widzew za 5 lat zdobywa mistrzostwo Polski. Kiedyś marzyłem o awansie do Ekstraklasy i to się udało. Nowego celu nie uda się osiągnąć bez wsparcia finansowego, ale trzeba mieć marzenia i dążyć do ich realizacji.
Jeśli chodzi o życie osobiste, to całkowicie odpowiada mi praca w Radiu Łódź. To spełnienie moich wcześniejszych marzeń. Mogę się spełniać jako dziennikarz, jeździć na mecze piłkarskiego Widzewa jako komentator. Mam nadzieję, że za 10 lat będzie podobnie - z tą różnicą, że łódzki klub będzie mieć na swoim koncie więcej tytułów mistrza kraju zarówno w koszykówce, jak i w futbolu.
Wspomniany na samym początku przez ciebie Dariusz Postolski przez wiele lat pracował dla Radia Łódź i to on wprowadzał cię w tajniki zawodu.
- Zgadza się. Jestem mu bardzo wdzięczny za to, że uznał, że nadaję się do pracy w redakcji sportowej. Gdyby nie on, to nie wiedziałbym na czym polega praca dziennikarza. Pan Dariusz to ikona tego radia, bo zawsze kiedy ktoś przychodzi, to pyta, czy jeszcze on pracuje. Widzewiacy dopytują się też co u pana Darka słychać. To magiczne nazwisko.
Nie chciałbyś podążać taką samą drogą?
- Dariusz Postolski jest tylko jeden. Można się oczywiście wzorować, ale chciałbym pracować na własne nazwisko. To też mi powiedział pan Dariusz: „Nie próbuj być Tomaszem Zimochem albo Jackiem Laskowskim” - i tego się trzymam. Chcę być przede wszystkim sobą.
fot. autorstwa Gdyńskiego Towarzystwa Koszykówki