Marek Filipczak: Nie miałem wątpliwości, że awansujemy
Ładowanie...

Wywiady i konferencje

WIDZEW - PIAST

Historia

24 April 2023 20:04

Marek Filipczak: Nie miałem wątpliwości, że awansujemy

Pamiętny sezon 1982/83 drużyna Widzewa Łódź rozpoczęła od wyjazdowego meczu z maltańskim Hibernians. Czerwono-biało-czerwoni pewnie zwyciężyli 4:1, a hat-trickiem popisał się Marek Filipczak. Porozmawialiśmy z zawodnikiem, który - mimo że mieszka w Norwegii - pojawił się na obchodach 40-lecia awansu do półfinału Pucharu Europy.

Kamil Pycio: Zanim przeniesiemy się w czasie o czterdzieści lat wstecz, cofnimy się jeszcze dalej, do 1981 roku. To właśnie wtedy trafił pan z III-ligowej Polonii Warszawa do aktualnego mistrza Polski. Jak to się stało?

Marek Filipczak: Trochę było w tym wszystkim przypadku. Ostatni mecz sezonu 1980/81 graliśmy z Borutą w Zgierzu. Na tym spotkaniu pojawił się trener Zbigniew Tąder, który mnie zaobserwował. Następnego dnia ktoś przyjechał do mojej szkoły w Warszawie. Zostałem zabrany do Łodzi, do gabinetu prezesa Sobolewskiego. Prezes powiedział, że dobrze wyglądam i mam zgłosić się do Klubu w lipcu, gdy będzimy zaczynać przygotowania. Wsiadłem w pociąg, wróciłem do domu. To wszystko.

 

Nie miał pan obaw, że nie poradzi pan sobie na tak wysokim poziomie? Przeskok musiał być bardzo duży.

- Ten przeskok był jeszcze większy, bo zaledwie kilka miesięcy wcześniej grałem w IV lidze, w drużynie Farmacji Tarchomin. Dzięki mojemu nauczycielowi wychowania fizycznego, Januszowi Olędzkiemu, później trafiłem do Polonii. To on mnie wypromował. Strzelałem dużo goli, więc polecił mnie trenerowi Rudolfowi Kaperze. Z końcem 1980 roku przeniosłem się do Polonii, w tym klubie zacząłem rundę wiosenną. Nie było łatwo, bo na początku trener wezwał mnie do siebie i powiedział, że tak naprawdę za bardzo mnie nie potrzebuje. Mówił, że ma mocny zespół, więc nie powinienem liczyć na regularne granie. Wyszło jednak zupełnie inaczej. Szybko złapałem się do pierwszego składu, walczyliśmy o awans. Nie udało się, bo mieliśmy słabą wiosnę. Gdy więc pojawił się Widzew, to była dla mnie świetna perspektywa.

 

Podobno wielu ludzi nie dowierzało w tę ofertę.

- To prawda, wiele osób było zdziwionych, że dostałem taką propozycję. Nawet moja mama, mój największy kibic, była zaskoczona. Ja zgodziłem się od razu. Wiedziałem, że chcę skorzystać z tej szansy, sprawdzić się w najlepszym zespole w Polsce, z najlepszymi piłkarzami w kadrze. Musiałem opuścić rodzinne miasto, zacząć samodzielne życie. To było spore wyzwanie.

 

Chyba dobrze udało się panu przystosować do nowych warunków. Szybko zdobył pan pierwszą bramkę, a łącznie miał ich pan dziesięć - ex aequo z Włodzimierzem Smolarkiem najwięcej w drużynie. Obroniliście też tytuł mistrza Polski.

- Obrona tytułu była dla nas najważniejsza, mniej liczyły się indywidualne osiągnięcia. Razem z Włodkiem i Zbyszkiem Bońkiem zdobyliśmy jednak 29 bramek. To był udany sezon, bardzo interesujący. Pierwszego gola strzeliłem w Gdyni, gdy wszedłem na boisko z ławki rezerwowych. Czekałem na swoją szansę. Dostałem ją, bo z kontuzją wypadł Mirek Tłokiński. Stworzyła się taka sytuacja, że w kilka miesięcy z IV ligi wjechałem do europejskich pucharów. Niestety, już w pierwszym meczu odpadaliśmy z Andrerlechtem, ale dla mnie to było niesamowite przeżycie. Miło to wspominam do dziś.

 

Drugi sezon w Europie był już zdecydowanie lepszy. A wszystko zaczęło się na Malcie, gdzie zaliczył pan hat-tricka. To był chyba bardzo egzotyczny wyjazd.

- Tak, w tamtych czasach to była dla nas duża egzotyka. Oczekiwaliśmy jednak innych warunków, a kilka dni wcześniej przez Maltę przeszły ulewne deszcze, więc boisko było rozmoknięte. Byliśmy o wiele lepszym zespołem od rywali, wygraliśmy pewnie. Mnie udało się strzelić trzy gole, bardzo się z tego cieszyłem. Przez długi czas byłem jedynym polskim zawodnikiem, który popisał się hat-trickiem w meczu pucharowym. To był sukces zarówno drużynowy, jak i osobisty.

 

Starcie z Maltańczykami było preludium do waszej pucharowej przygody. Jesienią pokonaliście Rapid Wiedeń, a wiosną zmierzyliście się z Liverpoolem. W Łodzi wygraliście 2:0.

- To był bardzo dobry mecz z naszej strony. Mieliśmy trochę problemów, bo wielu zawodników wtedy chorowało. Mnie gorączka dopadła w zasadzie już w trakcie spotkania, później kurowałem się w domu przez tydzień. Mimo tego, wypracowaliśmy świetną zaliczkę przed rewanżem. Zespół zrealizował wszystkie założenia, zarówno w obronie, jak i w ataku. Powiem szczerze, że nie miałem żadnych wątpliwości, że awansujemy dalej. Nawet już w trakcie meczu w Anglii, który nie zaczął się zbyt ciekawie.

 

Anglicy objęli prowadzenie po sprokurowanym przez pana rzucie karnym. Później odkupił pan jednak swoje winy, zaliczając asystę przy golu Włodzimierza Smolarka na 2:1. To trafienie chyba pozbawiło przeciwników złudzeń.

- Liverpool nie poddawał się. Tak, jak my się heroicznie broniliśmy, tak oni heroicznie atakowali. Gdy wyszliśmy na prowadzenie 2:1, wygraliśmy jednak od strony psychologicznej. Dla nich to był szok, a my byliśmy pewni swego. Żałuję tylko tego, że nie udało nam się dowieźć zwycięstwa do końca. Mogliśmy tam nawet wygrać, byłoby jeszcze ciekawiej, a w końcówce wcisnęli nam te dwie bramki. Szkoda, choć dziś to tylko wspomnienia.

 

IMG_0171

 

W półfinale trafiliście na Juventus, czyli kolejną potęgę. Pan w pierwszym meczu nie zagrał z powodu urazu.

- W trakcie starcia z Lechem Poznań skręciłem staw skokowy. Na dwa tygodnie wsadzono mi nogę w gips, ale już po tygodniu zacząłem trenować i przygotowywać się do rewanżu. To było wtedy normalne w Widzewie. W drugim meczu wyszedłem w pierwszym składzie, mogłem nawet zdobyć bramkę. Niewiele przestrzeliłem po wrzutce z rzutu rożnego, uderzyłem z woleja, piłka skozłowała przed bramkarzem i przeleciała tuż nad poprzeczką. Noga wytrzymała, do przerwy to jednak Juventus prowadził, więc nasze szanse zmalały do minimum. Poprosiłem trenera o zmianę, nie chciałem ryzykować pogłębienia kontuzji. I tak trochę czasu zajął mi powrót do pełnej sprawności.

 

Żałowaliście odpadnięcia na tym etapie? W finale mielibyście wszystko w swoich rękach.

- Oczywiście, że tak, ale Juventus był niesamowitym zespołem, w barwach których grali sami mistrzowie świata, wzmocnieni Zbyszkiem Bońkiem i Michelem Platinim. Nasze szanse od początku były dużo mniejsze, lecz to tylko piłka nożna, wszystko mogło się zdarzyć. Według mnie zaważył pierwszy mecz. Może gdybym mógł w nim zagrać, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Tego już jednak nie zmienimy. Do tej pory nie mogę natomiast zrozumieć, jak Juventus nie wygrał tej edycji. W finale Włosi przegrali z Hamburgiem 0:1.

 

Został pan w Widzewie jeszcze tylko przez rok, po czym przeniósł się pan do Bałtyku Gdynia. Dlaczego?

- Nigdy nie miałem zamiaru opuszczać Widzewa, dobrze się czułem w Klubie, w Łodzi. Do drużyny przyszedł jednak Dariusz Dziekanowski, w kadrze zaczęło być coraz więcej napastników. Ja miałem za sobą nieudany sezon, który spędziłem na walce z chorobą. Tak naprawdę do dziś nie wiem, co mi było. Co jakiś czas musiałem brać leki, nie mogłem trenować z takimi obciążeniami, jak do tej pory. Bardziej się oszczędzałem. Nie mam pojęcia, skąd to się wzięło, a lekarze stwierdzili, że w dzieciństwie musiałem jeść dużo lodów. Wyskakiwały mi krwiaki na rękach i nogach, dostawałem przy tym gorączki. Tak wyglądał mój sezon 1983/84.

 

Chorobę udało się zwalczyć?

- Tak, w końcu wszystko przeszło i było już w porządku. Nie myślałem o odejściu, szykowaliśmy się na wyjazd do Francji. Pojawił się jednak Bronisław Waligóra, który był wtedy trenerem Bałtyku Gdynia. Zapytał mnie, czy nie chciałbym dołączyć do jego zespołu. Tak to się zaczęło. Trener Żmuda powiedział, że nie będzie mnie zatrzymywał, prezes również powiedział, że mogę odejść. Wyszło trochę dziwnie, ale poczułem, że nie mam innego wyjścia. Zdecydowałem się zrobić ten krok, pojechałem do Gdyni… i w zasadzie już po pierwszym dniu chciałem wracać. Ostatecznie wytrzymałem w Bałtyku rok.

 

Później trafił pan do Stali Mielec.

- Po sezonie w Bałtyku liczyłem jeszcze na to, że będę mógł wrócić do Widzewa. Nic z tego jednak nie wyszło. Prezes podjął decyzję, że mnie nie potrzebuje. Ostatecznie przeniosłem się do Mielca. Stal weszła wtedy do ligi, poszukiwała piłkarzy. Tak to już bywa.

 

Od wielu lat mieszka pan w Norwegii, ale na obchodach się pan pojawił. To była pierwsza okazja do zobaczenia nowego stadionu Widzewa?

- Byłem w Łodzi w lipcu zeszłego roku, odwiedziłem Muzeum Widzewa. Niestety, drużyna była wtedy na zgrupowaniu, a stadion był zamknięty. Przyjechałem wówczas do Warszawy wraz z synem i impulsywnie zdecydowaliśmy się wpaść na Widzew, chciałem mu pokazać trochę historii. Popatrzyliśmy, powspominaliśmy. Do tej pory stadionu w środku nie widziałem na własne oczy, jedynie w telewizji i na zdjęciach. Zwłaszcza wspaniała publiczność robi wrażenie, bardzo dobrze to wygląda.

 

Czyli nadal śledzi pan losy Klubu.

- Tak, oczywiście na tyle, na ile mogę. Staram się być na bieżąco. Wcześniej byłem na Widzewie na 90-lecie Klubu, wówczas prezesem był Andrzej Pawelec. Chyba z tej okazji został zorganizowany jakiś mecz. To była taka ostatnia wielka impreza z moim udziałem. Aż do teraz.