Global categories
Krzysztof Kamiński: Wierzyliśmy, że odrobienie strat jest możliwe
widzew.com: Jakie były nastroje przed rewanżem w Łodzi po tym, jak przegraliście pierwsze spotkanie 0:2 w Turynie?
Krzysztof Kamiński: Trzeba sobie szczerze powiedzieć, że tam przeszliśmy obok meczu. Po prostu zagraliśmy słabo. Niedawno obejrzałem jeszcze raz cały mecz w Turynie i to było spotkanie bez wyrazu w naszym wykonaniu. W dodatku nie mieliśmy tam szczęścia, bo już na początku Andrzej Grębosz dostał przypadkowo piłką "w tyłek", co zmyliło Józka Młynarczyka i szybko zrobiło się 0:1. Jednak mimo dwubramkowej porażki nie było grobowej atmosfery przed rewanżem. Byliśmy pewni swoich umiejętności i wierzyliśmy, że odrobienie tych strat jest możliwe. Z takim nastawieniem wyszliśmy na boisko.
Miał pan pilnować konkretnego piłkarza Juventusu czy jednak trener Władysław Żmuda zarządził inny sposób gry w obronie?
- W moim przypadku zawsze było tak, że w pucharach wyznaczano mi grę na tych najlepszych w przodzie. W meczach z Liverpoolem grałem na Iana Rusha. Tutaj miałem grać na Paolo Rossiego, króla strzelców mistrzostw świata. Jednak w samym meczu to się zmieniało, bo czasami Rossi nie grał po mojej stronie. Była więc wymienność w kryciu jeśli chodzi o naszą obronę.
Sam mecz zaczęliście dobrze i mogliście nawet objąć prowadzenie...
- Mirek Tłokiński miał dobrą okazję po rzucie rożnym Włodka Smolarka, ale piłka minimalnie minęła bramkę Dino Zoffa. Znowu zabrakło trochę szczęścia. Byłoby 1:0 i moglibyśmy powalczyć o kolejne gole.
To jednak Juventus objął prowadzenie jeszcze w pierwszej połowie.
- Znowu muszę wspomnieć Mirka Tłokińskiego, który wdał się w kiwkę i stracił piłkę na rzecz Platiniego. Ten w swoim stylu przerzucił piłkę na drugą stronę, gdzie pojawił się Rossi i strzelił gola pod nogami Młynarczyka. Grałem na niego już w Turynie i to był taki typ zawodnika, który dużo symulował, udawał, jak dochodziło do starć z nim. Ale kiedy było trzeba, znalazł się tam gdzie trzeba i zdobył bramkę. To jest właśnie domena wielkich piłkarzy.
Druga połowa spotkania przyniosła o wiele większe emocje. Nie tylko sportowe...
- Najpierw Krzysiek Surlit strzelił na 1:1. Potem była ta afera z butelką rzuconą w sędziego.
Czy przerwa spowodowana tym zdarzeniem wytrąciła was z rytmu gry?
- Niekoniecznie. To nie miało wpływu na naszą grę. Po prostu stało się, była przerwa. Przecież później Krzysiek Surlit zdobył drugą bramkę na 2:1, a wcześniej po wznowieniu meczu to my atakowaliśmy do przodu. Mieliśmy na tyle fajny zespół, że prowadziliśmy grę. Tylko, tak jak z Liverpoolem mieliśmy dużo szczęścia i wiele nam na boisku wychodziło, tak z Juventusem już nie.
Za to rywalom tak. Zbigniew Boniek popisał się rajdem, po którym został sfaulowany i sędzia podyktował karnego.
- Tę akcję potem długo rozpamiętywano i spekulowano, że może jakby Józek Młynarczyk cofnął rękę, to nic by z tego nie było, a piłka wyszłaby za boisko. Może byśmy wtedy strzelili na 3:1 i wszystko potoczyłoby się inaczej, ale to są tylko takie spekulacje.
Józef Młynarczyk później wspominał, że w tym meczu Boniek chciał koniecznie strzelić gola, a wy robiliście wszystko, żeby tak nie było.
- Taka zdrowa, sportowa rywalizacja jest w naturze człowieka. Zbyszek bardzo chciał się pokazać w tym meczu, przed łódzkimi kibicami i na tle naszej drużyny. Ale w jego grze nie było żadnej złośliwości. My też patrzyliśmy na to tak, że poszedł do wielkiego klubu, gdzie miał szansę gry o najwyższe trofea. A my musieliśmy jego boiskową wartość rozłożyć na kilku innych zawodników w zespole.
Któryś z rywali z zespołu Juventusu zaskoczył pana swoją postawą i grą w tym meczu?
- Jakoś nikt szczególnie nie wyróżniał się z tej drużyny. Tam była taka grupa dobrych piłkarzy, że w tym gronie każdy z nich dawał wartość dodaną. Wiedzieliśmy, że jak popełnimy błąd, to oni go wykorzystają.
Później, już na spokojnie po meczu, nie pojawiały się myśli, że oni byli do przejścia?
- Jasne, że tak myśleliśmy. Przecież na tle tego gwiazdozbioru w zespole Juve nie było widać dużej różnicy w porównaniu z drużyną Widzewa. Jako zespół mieliśmy tak zakodowane w głowach, że wychodzimy na boisku, robimy swoje i walczymy od pierwszej minuty. Nieważne z jakim rywalem. Owszem, mieliśmy słabszy początek na przykład w Liverpoolu, gdzie przez pierwsze 20 minut zrobili nam tam kocioł, ale potem wróciliśmy do normy, poszliśmy do przodu i był wynik. Inna rzecz, że wtedy z roku na rok zespół Widzewa był osłabiany, bo odchodzili najlepsi piłkarze, a nie zawsze udawało się ściągnąć kogoś równie dobrego. Przede wszystkim brakowało wzmocnień w przodzie graczami takiego typu jak Boniek. Osłabialiśmy się, ale gdy nawet teraz po latach ogląda się te spotkania, obecni piłkarze mogą się wiele nauczyć z naszych występów. To był naprawdę fajny zespół grający w piłkę na bardzo wysokim poziomie.