Król kibiców Widzewa Łódź
Ładowanie...

Historia

18 August 2024 10:08

Król kibiców Widzewa Łódź

Był najbardziej utytułowanym trenerem w historii Widzewa Łódź. Poprowadził drużynę do dwóch Mistrzostw Polski, Superpucharu i awansu do Ligi Mistrzów, a kibice koronowali go na swojego króla.

Przychodził do Widzewa trenować zespół aż pięć razy, a cztery odchodził z Klubu. Jako jedyny trener zdobył dwa Mistrzostwa Polski z Widzewiakami i dwukrotnie pokonał Legię Warszawa na jej stadionie w meczach decydujących o tych tytułach. Nic dziwnego, że od fanów RTS-u otrzymał koronę króla kibiców.

 

Legenda głosi, że przyszły król Franciszek Smuda będąc w Niemczech na początku maja 1995 miał odebrać pod wieczór telefon od Andrzeja Grajewskiego, wtedy jednego ze współwłaścicieli Widzewa, i usłyszeć, że jeśli stawi się jutro przed godziną 10 na porannym treningu, to otrzyma posadę trenera pierwszej drużyny. Smuda wsiadł w samochód, dojechał do Łodzi i przejął zespół po trenerze Władysławie Stachurskim.

 

Debiut na ławce Widzewa miał nieudany, bo przegrał 0:1 w Poznaniu z Lechem. Chyba mało który kibic uwierzyłby wtedy w to, że rok później na tym samym stadionie i z tym samym rywalem Widzewiacy pod wodzą Franciszka Smudy remisem 1:1 przypieczętują trzecie w historii Klubu Mistrzostwo Polski.

 

Mało tego, tym premierowym meczem w maju 1995 roku Smuda zaczął przygodę z Widzewem, która trwała, z krótszymi i dłuższymi przerwami, przez 23 lata! Podczas pierwszej prowadził czerwono-biało-czerwonych w 138 kolejnych spotkaniach w Ekstraklasie, Pucharze i Superpucharze Polski oraz europejskich pucharach.

 

Ten pierwszy pobyt w Widzewie był najdłuższy, najlepszy i obfitował w jedne z największych sukcesów w historii Klubu oraz pamiętne mecze, które już na zawsze pozostaną w pamięci kibiców. Pierwszym był ten rozegrany w maju 1996 roku na stadionie Legii, gdzie rok wcześniej Widzewiacy przegrali 0:2 i oglądali, jak rywale fetują mistrzostwo kraju. Im pozostało drugie miejsce, ale rok później karta się odwróciła. To Smuda miał więcej piłkarskich asów w talii i po golach Marka Koniarka oraz Piotra Szarpaka cieszył się z tytułu.

 

- To był nasz "mecz życia". Gdy ktoś strzeli Widzewowi, narazi się na to, że podrażni lwa. W moich chłopcach wyzwala się dodatkowa ambicja, wola walki. Wtedy dopiero dają z siebie wszystko i zwyciężają - mówił zaraz po meczu Smuda. Jego chłopcy, jak nazwał swoich piłkarzy, potwierdzili to w kolejnych ważnych spotkaniach, kiedy to w niewiarygodnych okolicznościach wywalczyli awans do Ligi Mistrzów na stadionie duńskiego Broendby czy później w ligowych bojach z Legią.

 

Do historii polskiej piłki przeszło starcie z czerwca 1997 roku, w którym legioniści prowadzili u siebie już 2:0 z Widzewem i przymierzali na głowach mistrzowskie korony zdjęte z głów Widzewiaków. Król Franciszek jednak swojej oddać nie chciał i znowu przechytrzył rywali wespół ze swoimi piłkarzami. Sławomir Majak, Dariusz Gęsior i Andrzej Michalczuk w ciągu pięciu minut strzelili po golu i było pozamiatane.

 

Rok później Smuda pożegnał się z Widzewem, ale nie na zawsze. Wrócił dość niespodziewanie cztery lata później, latem 2002 roku, gdy nagle przejął zespół od Dariusza Wdowczyka, który wcześniej z powodzeniem prowadził drużynę w rundzie wiosennej i przygotowywał ją do kolejnego sezonu na zgrupowaniu w Słowenii. Jednak, jak to za czasów właścicieli Klubu w osobach Andrzeja Grajewskiego i Andrzeja Pawelca często bywało, sytuacja z dnia na dzień zmieniła się o 180 stopni.

 

Tym razem Smuda też długo nie popracował. Odszedł z Widzewa w połowie sezonu, ale zdążył awansować z nim do półfinału Pucharu Polski oraz znowu zaserwować kibicom kilka dramatycznych meczów, takich jak wygrana 3:2 z Polonią Warszawa czy remis 2:2 z Lechem. - Za późno przyszedłem, poznałem zespół i zauważyłem, że to nie jest to, czego wszyscy oczekują. Gdy pierwszy raz trafiłem do Widzewa, również zrobiłem selekcję. Z dwunastoma zawodnikami rozstałem się w ciągu pół roku - mówił Smuda w rozmowie dla magazynu "Widzewiak" w marcu 2003 roku już jako były trener łódzkiej ekipy.

 

Tymczasem miesiąc później… ponownie został szkoleniowcem pierwszej drużyny Klubu z al. Piłsudskiego i w roli "strażaka" ugasił pożar, który po części sam spowodował. Utrzymał Widzew w Ekstraklasie i w myśl hasła "Franek Smuda czyni cuda" takowych dokonywał. Gdy jeden z dziennikarzy zapytał go, dlaczego nagle po jego powrocie ozdrowiał piłkarz Darci Monteiro, ten odpowiedział: - No tak, bo ja przywiozłem wodę święconą ze sobą. Skropiłem go i wyzdrowiał. Cały Franz, chciałoby się rzec…

 

Latem Smudy w Łodzi już nie było, ale wiosną następnego roku po raz czwarty przyjął ofertę z Klubu, do którego mógłby wracać i dziesięć razy. Tym razem szczęście jednak opuściło króla Franciszka, choć nawet jemu było trudno o kolejne cuda, gdy Widzew kończył swoją ówczesną przygodę w Ekstraklasie.

 

Widzew spadł z najwyższej klasy rozgrywkowej, a Franciszek Smuda na długie trzynaście lat zniknął z szatni łódzkiej drużyny. Pojawił się w niej ponownie latem 2017 roku, kiedy niespodziewanie przejął zespół po poprzedniku na starcie nowego sezonu. Trzecioligowy Widzew grał dobrze, ale im było bliżej końca rozgrywek, tym było mniej chemii między trenerem i piłkarzami. Dlatego przed ostatnią kolejką Klub rozstał się ze Smudą i to Radosław Mroczkowski wprowadził czerwono-biało-czerwonych do II ligi po pamiętnym spotkaniu wygranym 3:2 z Sokołem w Ostródzie.

 

Na tym skończyły się przygody króla Franciszka z Widzewem Łódź. Były momenty wielkie, były wspaniałe osiągnięcia, były też chwile śmieszne, ale nie brakowało tych kontrowersyjnych oraz smutnych. Niektórzy piłkarze z racji ciężkich treningów nazywali Smudę żartobliwie "królem interwałów", jednak dla kibiców Widzewa pozostanie raczej tym królem sukcesów drużyny z lat 90. XX wieku. Przez lata przypominał o tym duży napis "Czerwona Armia Franka Smudy" namalowany przez kibiców przy ul. Konstantynowskiej. Na taki napis trzeba sobie zasłużyć.

 

Franciszek Smuda zmarł w wieku 76 lat. Na zawsze pozostanie królem kibiców Widzewa.

 

fot. Włodzimierz Sierakowski/400 mm