Andrejs Ciganiks
Wywiady i konferencje
I Drużyna
Andrejs Ciganiks: Chcę być częścią przyszłych sukcesów Widzewa
Mateusz Jabłoński: Niedawno opuściłeś kilka meczów z powodu urazu. Czy wszystko już w porządku? Jak się obecnie czujesz?
Andrejs Ciganiks: Bardzo dobrze, zregenerowałem się w stu procentach i wszystko jest już w porządku. Na początku było trochę trudno, bo nie byłem pewien, co dokładnie mi dolega. Po derbach nie udałem się od razu do fizjoterapeuty, ale pozostałem w treningu, a to nie było mądre z mojej strony. Po tamtym meczu mięsień był nieco uszkodzony, więc trenując tylko to pogorszyłem. Przez to zakładaliśmy, że będę gotów do gry dopiero po spotkaniu z Legią, ale ostatecznie mogłem wybiec na boisko i bardzo mnie to cieszy.
Nie bałeś się, że faul Pankova może zagrozić twojemu zdrowiu?
- Gdy widziałem jak skacze, to faktycznie trochę się przestraszyłem. Gdy wracasz po kontuzji, nie czujesz swojego ciała w stu procentach, zwłaszcza że na pełnych obrotach trenowałem tylko w sobotę. Miałem dużo szczęścia, bo takie zagranie mogło skończyć się dla mnie dużo gorzej.
Wyglądało to naprawdę źle.
- No właśnie. W ogóle nie rozumiem sędziów w takich sytuacjach. Za protesty od razu dają żółte kartki, a za agresywny faul od tyłu jest taka sama kara. Niektóre decyzje arbitrów są trudne do zrozumienia.
W lutym do Widzewa dołączył Rafał Gikiewicz. To bardzo doświadczony zawodnik, który ma za sobą wiele meczów w Bundeslidze. Jak opisałbyś jego wpływ na drużynę na boisku i poza nim?
- Gdy masz za sobą tak doświadczonego bramkarza, sam czujesz się dużo pewniej. To pozytywny człowiek, którego bardzo lubię. Od momentu, kiedy dołączył do drużyny w Uniejowie, od razu zaczął zabierać głos. Wcześniej byliśmy trochę nieśmiali i tylko Bartek Pawłowski czasem głośno przedstawiał swoją opinię podczas rozmów z trenerem. On natomiast od początku wyraża swoje myśli i wszyscy szanujemy jego zdanie, bo ma wielkie doświadczenie i świetnie rozumie piłkę. W bramce jest natomiast bestią i dzięki temu wnosi dużo spokoju do naszej gry. Mogę mówić o nim same komplementy, ponieważ już zdążył dać drużynie bardzo wiele. Taka osobowość naprawdę robi różnicę i cieszę się, że mamy ją w zespole. Mimo że gramy na innych pozycjach, mogę się od niego wiele nauczyć.
Minął już ponad rok odkąd przyszedłeś do Widzewa. Jak podsumowałbyś ten okres?
- Na pewno adaptacja była trudna, bo wyniki były bardzo słabe. Gdy drużyna przegrywa kolejne mecze, trudno jest pokazać pełnię swoich umiejętności. Potem przyszło lato, zmienił się trener i zmieniło się bardzo wiele rzeczy. Ten pierwszy rok to był rollercoaster.
Jak porównałbyś metody pracy Janusza Niedźwiedzia i Daniela Myśliwca?
- W trakcie kariery miałem bardzo wielu trenerów. Każdy z nich ma swoje metody i filozofię. Prowadzone przez nich treningi różnią się różnymi rzeczami, ale najważniejsza jest umiejętność korzystania ze swoich zawodników. To nie jest tak, że wraz z nowym trenerem każdy piłkarz zaczyna grać fantastycznie. Daniel Myśliwiec szuka jednak nowych rozwiązań, zmieniając formację i pozycje niektórych zawodników. Aczkolwiek ocenianie filozofii któregokolwiek z nich nie jest moim zadaniem. Od tego jest dyrektor sportowy.
Minęło też już trochę czasu od tego niefortunnego meczu z Wisłą. Co prawda w nim nie grałeś, ale co sądzisz o tym spotkaniu, gdy emocje już nieco opadły?
- Byłem wtedy na Łotwie i przechodziłem swój proces rekonwalescencji. Mecz oglądałem jednak w telewizji. Czułem dużą złość, bo nie zagraliśmy wtedy najlepiej. Słabo zaczęliśmy, ale później udało nam się zdobyć bramkę. Wisła strzela dużo goli w końcówkach i mogliśmy zachowywać się inaczej, próbując temu zapobiec. Zdobywca bramki dostał piłkę na szesnastym metrze, miał sporo czasu i miejsca, aby uderzyć. Nie ma co zrzucać odpowiedzialności na sędziego. To jego błąd i może dostanie za to karę, ale my nic z tym nie zrobimy. Omówiliśmy ten mecz w szatni i myślę, że to już za nami. Przegrana w ostatnich sekundach dogrywki, gdy czeka się na karne, jest bardzo bolesna. Jeszcze bardziej bolało mnie jednak starcie ze Śląskiem. Przykro się patrzyło, kiedy wysiłek moich kolegów był zaprzepaszczony przez decyzje sędziego. Nie wiem, jak zareagowałbym, gdybym był na ich miejscu. Chciałem wrócić jak najszybciej, aby być razem z drużyną w tak trudnym momencie.
Dlatego zdecydowanie zgadzasz się z tym, co napisał wtedy kapitan drużyny?
- Każdy piłkarz ma swój punkt widzenia. Ja wypowiedziałem się nawet wcześniej, bo w trakcie meczu. Dla mnie to wszystko jest trochę szalone. W meczu z Jagiellonią napastnik wskoczył mi na plecy i strzelił gola ręką. Jest to więc albo faul, albo ręka. Tymczasem bramka została uznana. Potem ten gol w Krakowie i karny we Wrocławiu po minimalnym kontakcie Gikiego z rywalem. Każdy sędzia interpretuje sobie przepisy na swój sposób. Powtórzę jednak: my nic z tym nie zrobimy. Ja nawet nie czułem złości na sędziów, lecz współczułem swoim kolegom. Oni, grając trzy mecze w sześć dni, dali z siebie wszystko. W ogóle ten kalendarz też był dla mnie trochę dziwny. Graliśmy w niedzielę, środę i sobotę. Chcielibyśmy oczywiście rywalizować w Europie, gdzie gra się co trzy dni, ale droga do Krakowa zajmuje pięć godzin autokarem w jedną stronę, do Wrocławia niewiele krócej. Takie podróże są wyczerpujące, szczególnie że mieliśmy wielu kontuzjowanych zawodników i przez to cały czas graliśmy tym samym składem. To wszystko mogło skończyć się zupełnie inaczej, mogliśmy być w półfinale i mieć nadzieję na finał. Tak się jednak nie stało.
Wróćmy jeszcze do pierwszego meczu tej rundy, czyli porażki z Jagiellonią. W strefie mieszanej wyglądałeś na bardzo niezadowolonego. Potem jednak występy drużyny się polepszyły, nawet mimo porażek w Krakowie i we Wrocławiu. Z czego to wynika?
- Drużyna miała pełną świadomość sytuacji, w której się znaleźliśmy. W meczu z Jagiellonią nie graliśmy źle, powiedziałbym nawet, że wyglądaliśmy bardzo dobrze. Dużo pressowaliśmy i funkcjonowaliśmy zgodnie ze swoją filozofią. Po stracie gola od razu zareagowaliśmy. Nie spuściliśmy głów i szybko wyrównaliśmy. Po przerwie straciliśmy swój rytm. Kolejny raz pierwsze minuty po zmianie stron były dla nas trudne, tak było też ze Śląskiem i z Legią. W tych meczach po przerwie potrzebowaliśmy kilku minut, aby w pełni wrócić do gry. Jagiellonia to jedna z najlepszych drużyn w lidze. Ma niesamowity potencjał w ataku. Potem nadszedł mecz derbowy. Nikt z nas nie potrzebował dodatkowej motywacji, bo każdy miał świadomość, jak ważne jest to spotkanie. Chcieliśmy wygrać ten mecz, ale nie mogliśmy tego zrobić jako każdy piłkarz z osobna. Musieliśmy być drużyną. Właśnie dlatego zwyciężyliśmy i zaczęliśmy zdobywać kolejne punkty. Pokazaliśmy, że mamy charakter i chcemy grać z pewnością siebie.
Przed którym meczem czułeś większą presję: przed derbami czy Legią?
- Do meczu z ŁKS-em przegraliśmy cztery razy z rzędu i nie chcieliśmy, aby spotkanie na ich stadionie przedłużyło tę serię. Dlatego myślę, że wtedy. Choć przed starciem z Legią też byliśmy niesamowicie zmotywowani. Czuliśmy, że to jest idealny moment, aby zakończyć tę passę i dać fanom wielką radość. Ludzie czekali na tę wygraną 24 lata. Ja mam 27, a wielu kibiców pewnie nawet nie było wtedy na świecie. To jest niesamowite. Przed derbami natomiast musieliśmy odciąć się od wszystkich rzeczy, które o nas mówiono. Pierwsza połowa tamtego meczu była nieco bojaźliwa w naszym wykonaniu, ale w szatni dotarło do nas, że to nasz dzień. Na drugą część wyszliśmy nabuzowani i nie daliśmy rywalom złudzeń.
W lutym dołączyłeś do rady drużyny. Jak zareagowałeś na taką nominację?
- Byłem zaskoczony. Dużo myślę o takich rzeczach. Kim jestem, co robię. Gdybyś zapytał kolegów w szatni, myślę że powiedzieliby, że cały czas nad czymś się zastanawiam. To nie są głupoty, a naprawdę ważne dla mnie sprawy. To decyzja trenera, która wiele dla mnie znaczy, bo pokazuje, że pracuję jak powinienem, że mogę wnieść coś do drużyny, aby jej pomóc. Przedłużenie kontraktu też o tym mówi. Czuję się wyróżniony, jeśli trener uznał, że moja osobowość może coś dać naszej grupie. Ludzie na ulicy i w social mediach dziękują nam za to, co zrobiliśmy. Szczerze, to my powinniśmy im podziękować za to, jak nas wspierają. Bez nich to nie byłoby aż tak wyjątkowe. Stadion mógłby mieć 25, a nawet i 30 tysięcy miejsc, a ludzie i tak by przychodzili. Pół miliona widzów oglądało mecz z Legią w telewizji. To coś znaczy. Niektórzy ludzie specjalnie przylatywali z Wielkiej Brytanii czy Irlandii, aby zobaczyć to na żywo. Niektórzy mieszkają za granicą dwadzieścia lat, ale nadal Widzew jest dla nich niezwykle ważny. Nie mogę tego zrozumieć, bo na Łotwie jest zupełnie inaczej. Ludzi piłka aż tak bardzo nie interesuje. Nawet reprezentacja nie wzbudza takich emocji. Każdego dnia coraz bardziej zdaję sobie sprawę, jak wielki jest to Klub. A ja nie gram w Liverpoolu, lecz w Widzewie. Ludzie na ulicy nas rozpoznają i okazują nam swoje wsparcie. To jest niesamowita rzecz, której nie doświadczysz w żadnym innym miejscu w Polsce. Dlatego bycie w radzie drużyny jest dla mnie takie ważne. Reprezentuję w niej nie tylko zawodników, ale też całą społeczność.
Można powiedzieć, że trochę zakochałeś się w Widzewie?
- Trochę tak. To bardzo miłe być częścią czegoś takiego.
Jesteś aktywny w social mediach, w trakcie zgrupowania brałeś udział w transmisjach na żywo na Instagramie. Czerpiesz z tego przyjemność?
- To część mojego życia. Dziś media społecznościowe są bardzo ważne, bo to za ich pośrednictwem łączysz się z ludźmi. Chciałbym rozwijać swojego Instagrama i popularyzować w ten sposób piłkę na Łotwie. Jestem jednym z kilku reprezentantów grających za granicą i chcę pokazywać to w szerszej perspektywie. Mam taki śmiały cel, aby kiedyś w moim kraju więcej mówiło się o piłce, a na meczach kadry pojawiało się te dziesięć tysięcy ludzi. Tutaj dzieci na ulicy mnie rozpoznają, podchodzą, aby pogadać czy zrobić sobie zdjęcie. Ja zawsze jestem otwarty na takie rzeczy. A na Łotwie nikogo to nie interesuje. Ludzie nawet nas nie znają. Nie chodzi mi o to, aby pokazywali na nas palcami na ulicy, ale o to, żeby futbol stał się popularniejszy. Popularyzując swojego Instagrama chciałbym się do tego przyczynić. Mam na to dużo czasu i dlatego w przyszłości będą jakieś konkursy, materiały o moim codziennym życiu i podobnych rzeczach. Chciałbym pokazać kibicom, że jesteśmy nie tylko piłkarzami, ale też normalnymi ludźmi.
A potrafisz wyobrazić sobie siebie pracującego w mediach po zakończeniu kariery? Myślałeś już w ogóle chociaż trochę o tym, co mógłbyś robić na emeryturze?
- Zdecydowanie chciałbym pozostać przy piłce. Praca eksperta telewizyjnego i analizowanie meczów daje dużo radości i mógłbym tego spróbować. Widziałbym się też w roli trenera, dyrektora sportowego lub w jakiejś innej podobnej funkcji.
Lewy obrońca to dość unikatowa pozycja we współczesnym futbolu. Czy masz jakichś piłkarzy, którzy szczególnie cię inspirują?
- Ołeksandr Zinczenko i Federico Dimarco - tych zawodników szczególnie cenię. Z przeciwnej strony boiska lubię też Bena Whita. Bok defensywy to bardzo interesująca pozycja. To niedoceniana rola, bo dobry boczny obrońca może dać drużynie bardzo dużo i za to ją lubię.
A co chciałbyś szczególnie poprawić w swojej grze na tej pozycji?
- Boczny obrońca musi mieć wszystko. Zarówno pod względem motorycznym, jak i czysto piłkarskim. Trzeba być bardzo wszechstronnym. Wiem, że w obronie nie jestem najlepszy i to nad tym muszę pracować. Mam jednak pomysł, jak temu zaradzić. Do tego jestem niezbyt wysoki, a już nie urosnę. Będę miał 173 centymetry wzrostu do końca życia, co zdecydowanie nie pomaga w walce w powietrzu. To nie jest moja najmocniejsza broń, dlatego muszę szukać innych rozwiązań.
Spędziłeś trzy lata w Akademii Bayeru Leverkusen. Jak wspominasz tamten czas?
- Nie było łatwo. Przeprowadziłem się do Niemiec w wieku szesnastu lat, zostawiając w ojczyźnie rodzinę i przyjaciół. Chciałem spełnić marzenie, ale niestety nie wszystko poszło po mojej myśli. Poznałem jednak wielu wspaniałych ludzi, którzy są ze mną do dzisiaj. Za to będę wdzięczny przez całe życie.
Te trudności zahartowały cię jako człowieka?
- W tamtym czasie, będąc nastolatkiem, nie zastanawiałem się nad tym. Jakie dziecko myślałoby o tym w taki sposób? W młodości potrzebujmy śmiechu, zabawy, wsparcia i bliskich wokół siebie. To bardzo filozoficzne pytanie, bo teraz wiem, że to mnie umocniło. Wtedy nie czułem się mocny, ale teraz, gdy dojrzałem, mam inne spojrzenie na różne wydarzenia z tamtego okresu i wiem, że w niektórych sytuacjach postąpiłbym inaczej. 16-letniemu sobie powiedziałbym wiele rzeczy. Dałbym mu wiele rad co do tego, jak powinien postępować. Wpajałbym mu dobre nawyki. Po dziesięciu latach rozumiem już wszystko i wiem, że dzięki temu jestem silniejszy. Wtedy niestety nie byłem tego świadomy. Zmarnowałem trochę czasu, a profesjonalny piłkarz nie może tego robić, twój czas jest ograniczony. W robieniu wywiadów dziennikarz może doskonalić się przez całe życie, ale piłka tak nie wygląda. Po trzydziestce ciało zaczyna wysyłać ci sygnały. Nadal marzę, aby kiedyś zagrać w Bundeslidze i jeśli to się kiedyś stanie, będę z siebie bardzo dumny. Będę wiedział, że spełniłem swój cel.
Jak skończysz karierę, zrobimy najdłuższy wywiad w historii.
- Więcej, napiszę książkę. Najpierw jednak muszę coś osiągnąć. Inaczej nikt nie będzie chciał jej czytać.
Urodziłeś się na Łotwie, ale masz ukraińskie korzenie. Twój wujek pracuje nawet w tym kraju jako dziennikarz sportowy. Opowiedz coś więcej na ten temat.
- Moi rodzice urodzili się w Rydze. Natomiast dziadkowie ze strony ojca pochodzą z Ukrainy i potem przeprowadzili się na Łotwę, gdzie w 1969 roku urodził się mój ojciec. Babcia od strony mamy również pochodzi z Ukrainy, jej ojciec natomiast urodził się na Łotwie. Moje korzenie są więc w 75% ukraińskie. Wujek, o którym wspomniałeś, jest kuzynem mojego taty. Na Ukrainie jest bardzo znany i cieszyłem się z możliwości poznania go, gdy byłem w Zorii.
Ukraińskie korzenie pomogły Ci w jakiś sposób w adaptacji?
- Nie wydaje mi się. Po prostu była oferta z tego klubu i nikt nie mógł podjąć decyzji za mnie. Ja też wcześniej nie miałem zbyt dużego kontaktu z moim wujkiem. Powodem takiego stanu rzeczy były pewne wcześniejsze nieporozumienia w mojej rodzinie. My żyliśmy swoim życiem na Łotwie i choć wiedzieliśmy, że mamy wielu krewnych na Ukrainie, nie utrzymywaliśmy z nimi jakichś zażyłych relacji. Warto jeszcze wspomnieć, że on po raz pierwszy odezwał się do mnie kilka lat wcześniej, gdy strzeliłem gola w meczu z Manchesterem United w Lidze Młodzieżowej. Powiedział, że jest moim wujkiem, więc widząc nazwisko Tsyganyk od razu zapytałem mojego tatę, o co chodzi. Mimo że wiedziałem o jego istnieniu, nie miałem pojęcia, że jest znanym dziennikarzem. Od tego czasu rozmawialiśmy jeszcze kilka razy, ale nie jakoś bardzo często. Gdy jednak pojawił się temat Zorii, naturalnie skontaktowałem się z nim. Wcześniej niewiele wiedziałem na temat ligi ukraińskiej i samego klubu. On powiedział mi mnóstwo dobrych rzeczy, bo dziennikarze mają dojścia wszędzie. Nie zastanawiałem się więc dłużej i podpisałem umowę. Ostatecznie spędziłem tam półtora roku. A wszystkie problemy w mojej rodzinie znikły i teraz relacje są normalne.
Komunikacja jest kluczowa, czasem jedna rozmowa może wiele zmienić. Ten problem nie dotyczył nawet mojego ojca i mojego wujka, lecz ich ojców. Przed wybuchem wojny moi rodzice uczestniczyli w weselu siostry mojego wujka, które odbywało się na Ukrainie. Rodzina znowu była razem. Cieszyłem się, że pomogłem nawiązać im nić porozumienia. Ja nawet nie zabierałem jakoś specjalnie głosu w tej sprawie. Nie kazałem im rozmawiać. Mój wujek mnie polubił i zaprosił do swojego domu w Kijowie, gdzie poznałem jego rodzinę, dużo rozmawiałem z jego matką o tym, co działo się w przeszłości. Zauważyłem, że te niesnaski nie są aż tak duże i zaproponowałem spotkanie obu gałęzi rodziny, na co oni zareagowali bardzo pozytywnie. To w końcu jedna rodzina. Trzeba szanować swoje korzenie.
Mieszkałeś na Ukrainie, na Łotwie, w Niemczech, na Słowacji, w Holandii i teraz w Polsce. Mówisz pięcioma językami. Czujesz się trochę obywatelem świata, obywatelem Europy?
- To, co jest szczególnie fajne w życiu piłkarza, to fakt, że ono zaprowadza cię w różne miejsca i daje ci okazję do poznania wielu nowych ludzi, do budowania relacji z nimi. Możesz uczyć się nowych języków i obserwować inne kultury. Mój polski z każdym dniem jest coraz lepszy. Potrafię się komunikować i trochę też rozumiem. Łotewski, rosyjski, niemiecki, angielski, polski. To już jest coś, a chętnie uczyłbym się kolejnych. Może życie da mi kiedyś taką możliwość.
No właśnie. Te plotki o zainteresowaniu ze strony włoskich klubów były prawdziwe czy zmyślone?
- To dziwne, jak ktoś myśli, że takie doniesienia są na pewno nieprawdziwe. Przecież skądś muszą się wziąć. Nie wierzę, że ktoś umieścił informację zupełnie bezinteresownie. Ja też dowiedziałem się o tym z internetu, ale od razu skontaktowałem się z moim agentem, aby to wyjaśnić. Powiedział, że otrzymał takie zapytanie, lecz nie spodziewał się, że to wycieknie do mediów, bo to było tylko wstępne zainteresowanie. Dziwiłem się, jak ludzie pisali, że to żart czy coś. To co, nie szanują moich umiejętności? Dlaczego to miałoby być fałszywe? Przecież to nie była pogłoska o Realu Madryt. Wtedy to faktycznie mogłoby być trochę śmieszne. A tak, to był kontakt ze strony normalnego klubu, co często zdarza się w futbolu.
Może ci ludzie po prostu wyrażali nadzieję, że zostaniesz w Widzewie na dłużej?
- Jeśli tak, to można to okazywać w inny sposób. Mówić o tym, że chcemy mojego pozostania i nie pozwolimy mi odejść, ale nie pisząc, że pogłoski o jakimś zainteresowaniu są wyssane z palca. Nawet w wywiadzie dla klubowej telewizji podkreślałem, że po otrzymaniu informacji, że Widzew chce przedłużyć umowę bardzo się ucieszyłem. Od razu przekazałem moim reprezentantom, że to na tym chcę się skupić. To był priorytet, wszystko inne było drugorzędne. Gdy ta informacja się pojawiła, moje negocjacje z Widzewem już trwały. My się nie wahaliśmy między Włochami a Widzewem. Zresztą to nie były tylko włoskie kluby, bo drużyny z innych państw też wyrażały zainteresowanie. Może muszę się poprawić w niektórych aspektach, strzelać więcej goli lub częściej asystować, ale wiem, że wielu ludzi w Widzewie bardzo mnie lubi. Ja chcę zostawiać swoje serce na boisku. Grać na 120% dla tych fanów. Chcę być częścią przyszłych sukcesów Widzewa. Do tego dążę.
Teraz jedno pytanie o kadrę narodową, w której zbliżasz się do pięćdziesięciu występów. Czy masz jakieś szczególne marzenie dotyczące gry dla niej?
- Chcę wygrać mistrzostwo świata (śmiech). Nie no, trzeba być realistą, a przynajmniej ja staram się nim być. Dlatego wiem, że mundialu raczej nie wygramy. No to może Euro? Nie, to też zbyt wygórowane. Indywidualnie na pewno chcę dobić do setki występów i to jest możliwe. Drużynowo chciałbym osiągnąć jakiś sukces. Awans na Euro byłby dużym osiągnięciem. Ja nie mam przed sobą wielu lat, ale chciałbym to zrobić, żeby potem móc powiedzieć, że razem z innymi chłopakami zaprowadziliśmy Łotwę na salony. Któregoś dnia usiądę i podsumuję swoją karierę. Pięćdziesiąt meczów w reprezentacji - w Polsce każdy piłkarz byłby zadowolony z takiego wyniku. U nas jest inaczej, bo tych piłkarzy nie ma aż tak dużo. Jestem dumny, wręcz zaszczycony, że mogłem zagrać tyle spotkań dla kadry, ale chcę więcej.
Po meczu z Legią fani mogli zobaczyć twoje zdjęcie z partnerką. Kim jest? Jak długo jesteście razem?
- Jesteśmy razem od siedmiu lat i zawsze jest przy mnie. Była ze mną w Holandii, na Ukrainie, na Słowacji i teraz w Polsce. Zawsze mnie wspiera.
Co lubisz robić w wolnym czasie? Jak spędzasz czas poza treningami i meczami?
- Lubię spędzać czas z kolegami z drużyny, pijąc kawę i dyskutując o futbolu oraz naszych treningach. Dużo gram też w grę towarzyską Mafia. Jest dziesięciu zawodników, z czego trzech jest w mafii, a siedmiu to cywile. Do tego jeden prowadzący. To bardzo ciekawa gra, która wymaga myślenia i umiejętności tworzenia strategii. Gram w to w Łodzi, ale wiem, że są też kluby w Krakowie i we Wrocławiu. To duża społeczność mająca ponad czterystu członków. Jest tam sporo ludzi z Ukrainy i Białorusi. Cieszymy się czasem spędzonym wspólnie. Gramy w Mafię sportową, więc zawsze jest to uczucie walki o zwycięstwo, niezależnie po której stronie się jest.
To dość popularna gra w Polsce, ale są różne warianty, między innymi takie z policjantem czy lekarzem.
- W tej wersji, w którą gramy, jest tylko szeryf i on wspiera miasto. Mafia składa się z trzech członków, z czego jeden z nich jest szefem, donem mafii. Nie gram w Mafię w grupie dwudziestu osób, gdzie jest tak dużo ról, z doktorami i zabójcami. Gram w wersję nazywaną sportową.
Teraz przejdźmy do krótkich pytań. Twój idol z dzieciństwa to…
- Ronaldinho.
Lecimy dalej. Ulubione piłkarskie wspomnienie?
- Debiut w reprezentacji.
Ulubiony moment w Widzewie?
- Gol ze Stalą.
Ulubione miejsce w Łodzi?
- Serce Łodzi.
Najzabawniejsza osoba w szatni?
- Nie wiem… może Giki (śmiech). Cały czas próbuje nam coś sprzedać. Jak nie Rolexa, to iPhone'a (śmiech). Lubię jego żarty.
Ulubiony film?
- "Gra o tron".