Global categories
Zdzisław Rozborski: Widzew był mały, ale stał się wielki
Rozborski reprezentował barwy Widzewa w latach 1975-83, notując łącznie 213 meczów w I lidze, w których zdobył 34 bramek. Jest pierwszym piłkarzem w historii Robotniczego Towarzystwa Sportowego, który przekroczył granicę 200 spotkań na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Ma na koncie dwa mistrzostwa oraz cztery wicemistrzostwa kraju.
"Zito" jest również jedynym zawodnikiem, który wystąpił we wszystkich 22 spotkaniach w europejskich pucharach, licząc od debiutu przeciwko Manchesterowi City aż do półfinału Pucharu Europy w 1983 roku. Legendarny pomocnik na łamach widzew.com, w ramach ostatniej Dogrywki RETROnsmisji, opowiedział o drodze, jaką Widzew przebył do swojej wielkości.
Widzew.com: Pana nazwisko odmieniane jest przez wszystkie przypadki w kontekście "Wielkiego Widzewa”, ale mało kto pamięta, że na samym początku kariery piłkarskiej grał pan przeciwko łodzianom w barwach Bałtyku Gdynia. Jak wspomina pan tę rywalizację?
Zdzisław Rozborski: Nie było między naszymi zespołami zawiści. Po prostu sportowo rywalizowaliśmy o awans do I ligi. W tym kluczowym momencie walki już mnie w Bałtyku nie było, ponieważ poszedłem na wypożyczenie do Górnika Zabrze.
To chyba nie był dobry ruch. Żałował pan później obrania takiego kierunku?
- Pobyt w Górniku zdecydowanie nie był dla mnie udany, ale wzmocnił mnie mentalnie przed kolejnymi wyzwaniami. Nie byłbym tym samym zawodnikiem, gdyby nie pobyt w Górniku, który był w trakcie przebudowy po erze Lubańskiego, Kostki i Gomoli. Trafiłem tam jako juniorski reprezentant Polski razem z Jarosławem Studziżbą, a naszym zadaniem było podtrzymanie europejskiej renomy Górnika. Ostatecznie nie zrobiłem w tym klubie furory i trener Henryk Wieczorek ze mnie zrezygnował. Trafiłem jednak do Widzewa prowadzonego przez Leszka Jezierskiego.
To był okres, gdy Widzew był jedynie drugą lub nawet trzecią siłą w Łodzi. Tak się jawił w pana oczach po przyjeździe?
- Na pewno infrastruktura w klubie nie była imponująca, ale do dziś pamiętam pierwszy, lekki trening, który zrobił na mnie duże wrażenie ze względu na poziom gry. Co ciekawe, pierwsze zajęcia obserwowało kilkunastu kibiców. Dodatkowo znałem się ze Stanisławem Burzyńskim, który grał w Arce Gdyniaczy Henrykiem Dawidem, którego poznałem w Bałtyku, dlatego wejście do szatni nie było dla mnie szokiem. W II lidze rywalizowałem też ze Zbyszkiem Bońkiem. W jednym ze spotkań pomiędzy Bałtykiem i Zawiszą strzeliliśmy po bramce, a mecz zakończył się wynikiem 1:1, z czego śmialiśmy się już po wspólnym spotkaniu w Łodzi. No i w klubie był trener Leszek Jezierski. To był wizjoner, który potrafił realizować swoje plany. Byliśmy ledwo po awansie do I ligi, a on wchodził do szatni i opowiadał, że chce, byśmy grali jak reprezentacja Holandii i tak właśnie nas trenował. Treningi były u niego bardzo ciężkie i wymagające, nigdy wcześniej tak ciężko nie pracowałem.
Uważa pan, że zbyt wcześnie pożegnał się z klubem?
- Zdecydowanie tak. Myślę, że gdyby pozostał w Widzewie, doprowadziłby nas do mistrzostwa kraju. Na pewno położył fundament pod późniejsze sukcesy.
(Zdjęcie nr 2. Zdzisław Rozborski, Zbigniew Boniek i Krzysztof Kamiński w trakcie półfinałowego starcia z Juventusem w 1983 r.)
W książce "Wielki Widzew” pojawiła się hipoteza, że Jezierski odszedł z klubu z powodu braku szacunku wśród zawodników.
- To plotki, o których nic nie wiem i ciężko mi w nie uwierzyć, bo trener Jezierski cieszył się naszym poważaniem. I robił wyniki. W dodatku razem z Ludwikiem Sobolewskim i Stefanem Wrońskim radzili się najstarszych zawodników w sprawie transferów. Tak do Łodzi został ściągnięty między innymi Burzyński. Trener potrafił zgłosić się do nas i poprosić o zrzutkę na danego zawodnika. Dziś młodzież tego nie zrozumie, ale wtedy rynek transferowy wyglądał zupełnie inaczej, trzeba było się dogadać. Dlatego prezes Sobolewski zgłaszał się do nas, prosząc o przekazanie kwot, które zwracał zawsze po tygodniu lub dwóch. Następnie w Łodzi pojawiał się zawodnik, który jego zdaniem pasował do koncepcji drużyny. To wszystko było przemyślane, ściągano piłkarzy o określonych profilach, a Sobolewski wyprzedzał epokę, działając w trudnych, polskich warunkach. Wracając do trenera, wydaje mi się, że powodem odejścia z klubu mógł być konflikt z którymś z ówczesnych prezesów.
Pod jego wodzą udało wam się zrobić dobry wynik jako beniaminek. 5 miejsce w lidze robi wrażenie.
- Wtedy ten Widzew był jeszcze mały, a dopiero stawał się wielki. W środowisku zdawano sobie sprawę, że mamy dobrych piłkarzy, ale mimo to wiele osób na nas nie stawiało, a w gazetach byliśmy przez większość ekspertów uznawani za pewnego kandydata do spadku. Nasza rosnąca siła w Łodzi nie podobała się też rywalom z ŁKS. Mały Widzew nie cieszył się szacunkiem, który musieliśmy wywalczyć, co dawało się odczuć przez traktowanie nas przez sędziów w tych pierwszy sezonach.
Odczuwaliście, że artbitrzy nie są wam przychylni?
- Oczywiście, że tak. Mogę podać przykład jednego ze spotkań wyjazdowych z Legią Warszawa, gdzie przegraliśmy, a powinniśmy ten mecz wygrać kilkoma bramkami. A to była Legia jeszcze ze śp. Kazimierzem Deyną. Takie to były jednak czasy, że nie zawsze grało się tylko i wyłącznie przeciwko rywalom.
Drużynie udzielała się wtedy niechęć do warszawskiego klubu?
- Nie, to była zwykła rywalizacja sportowa. Nigdy nie czuliśmy do rywali niechęci lub nienawiści. Te złe emocje wywoływali kibice, którzy już w latach 80. potrafili wybiec na murawę. Pamiętam spotkanie domowe w Łodzi, już po transferze Pawła Janasa do Legii, kiedy gra została przerwana, bo na płycie pojawił się tysiąc kibiców. Dla nas, piłkarzy, to był szok.
Pan przyłożył cegiełkę do budowy "Wielkiego Widzewa". Często mówi się, że kluczem do sukcesów tamtej drużyny była szatnia. To prawda?
- Byliśmy jak rodzina. Spotkania towarzyskie spędzaliśmy razem, a po zwycięstwach razem z żonami szliśmy do restauracji lub dyskotek. W Widzewie byli wtedy świetni piłkarze, którzy mieli ogromne umiejętności i byli zdeterminowani, by osiągnąć sukces. Pomagaliśmy sobie. Ja na przykład po ślubie trzymałem meble w mieszkaniu Zbyszka Bońka. Oczywiście, to nie zawsze była sielanka. Pamiętam jedno ze spotkań ligowych, kiedy w pierwszej połowie nam nie szło. W przerwie prawie pobiłem się z Bońkiem, padło wiele niecenzuralnych słów. Wtedy jednak postanowiliśmy wyładować złość na... przeciwnikach, którzy musieli to mocno odczuć, bo wygraliśmy ten mecz.
Słyszał pan o serialu "Ostatni Taniec"?
- Tak, bardzo popularny w ostatnim czasie, o koszykarzu Michaelu Jordanie.
W serialu Jordan przedstawiony jest momentami jako tyran, który bezwzględnie oczekiwał od kolegów z drużyny ciągłego rozwoju, by sięgać po kolejne tytuły mistrzowskie. Podobnie było z Bońkiem?
- Trudne pytanie. Na pewno momentami nie było łatwo, bo Zbyszek miał charakter lidera, o czym świadczy fakt, że w bardzo młodym wieku został kapitanem drużyny. My wszyscy byliśmy trudni, a wielu chłopaków, jak Możejko czy Burzyński, miało ciężkie charaktery, ale wszyscy chcieliśmy osiągnąć sukces i kochaliśmy rywalizację. Czasami było nieciekawie, a pewne tajemnice pójdą z nami do grobu. Wiele mówiło się o gierkach w starej hali, gdzie rywalizowaliśmy trzech na trzech, walcząc o drobne sumy. Szkoda, że nikt nie wpadł wtedy na pomysł, by to nakręcić, bo myślę, że materiał zrobiłby furorę. W drużynie mieliśmy wielu zawodników, którzy budowali ten klub od małego Widzewa do wielkiego. Dziś są trochę zapomniani, jak Tadeusz Gapiński, z którym świetnie mi się grało. Andrzej Pyrdoł - doskonały technik, który na boisku widział bardzo dużo. "Szalony Johnny" Możejko, który potrafił stanąć w trakcie meczu na piłce. Sędzia był w szoku, nie wiedział czy przerwać grę.
Po odejściu Jezierskiego, miał pan okazję pracować z wieloma trenerami, którzy prowadzili Widzew. Któregoś z nich wspomina pan szczególnie? Któryś pomógł się panu rozwinąć piłkarsko?
- Same trudne pytania! Ciężko mi wyróżnić jednego szkoleniowca, bo byłoby to niesprawiedliwe wobec reszty. Na pewno każdy był inny i miał swój wkład w sukcesy klubu. Piłkarsko ukształtowałem się już w trakcie pracy z Leszkiem Jezierskim i jemu zawdzięczam najwięcej. Później bardzo ceniłem trenerów Władysława Żmudę i Bronisława Waligórę, bardzo inteligentnych ludzi z klasą. Pierwszy sukces, czyli wicemistrzostwo osiągnęliśmy z Pawłem Kowalskim, a był z nami również Jacek Machciński, który doprowadził nas do mistrzostwa.
(Zdjęcie nr 3. Rozborski pierwszy z prawej. Domowy mecz z Juventusem w 1980 roku)
Machciński również odszedł z klubu w trudnych okolicznościach. Pamięta pan moment jego rozstania z Widzewem?
- Tak, siedzieliśmy wtedy w kawiarni u pani Basi, kiedy przyszedł nam zakomunikować, że odchodzi i nie poprowadzi nas już w ani jednym meczu. Staraliśmy się go przekonać, ale był nieugięty. Taki miał charakter, był bezkompromisowy. Pamiętam, że na trzy dni przed meczem ze Stalą Mielec opiekujący się nami doktor Sandomierski założył mi gips. Na treningu trener mnie zauważył i zapytał co to jest, wskazując na nogę w opatrunku. Odpowiedziałem, że lekarz zdiagnozował mi uraz kostki. Wtedy Machciński wziął nożyczki, rozciął mi ten gips, kazał mi następnego dnia potruchtać, a dwa dni później zagrać meczu. Ostatecznie wygraliśmy 3:1, a ja strzeliłem dwie bramki!
To chyba nie było zbyt odpowiedzialne, by rozcinać ten gips...
- Nieodpowiedzialne było zagipsowanie tej nogi! Oczywiście dziś takie podejście trenera by nie przeszło, ale trener Machciński cieszył się naszym szacunkiem. Zaczynał jako asystent i masażysta u Jezierskiego i u niego uczył się trenerskiego fachu. Nie mogę jednak mówić o nim tylko w superlatywach, bo gdy na boisku ktoś grał słabiej, to od trenera słyszał mocne słowa.
Gladiator - tak określono pana w jednym z tekstów na oficjalnej stronie klubu, w kontekście odporności na kontuzje. Zagrał pan pełne 30 spotkań w sezonie mistrzowskim, pierwszy przekroczył granicę 200 meczów w I lidze w barwach Widzewa, do tego dołożył 22 mecze w europejskich pucharach. Taki przydomek jest odpowiedni?
- Jeśli wymyślono go w pozytywnym kontekście, to czemu nie? W tamtym czasie po prostu o siebie dbaliśmy. Nie mieliśmy takiego zaplecza, na jakie mogą sobie pozwolić dzisiejsi piłkarze, ale wiedzieliśmy, że nie należy przesadzać z piciem. To jest jeden z mitów na temat tamtego okresu. Oczywiście, po zwycięstwach zdarzały się wyjścia do knajp, a tam było piwo lub szampan. Jednak ciężko trenowaliśmy, by osiągać sukcesy. Pamiętam, że po jednym ze spotkań, w którym zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem, otrzymałem od dyrektora klubu Sobczaka zestaw 6 kieliszków do wódki, jako wyraz uznania. Żałuję, że do dziś ich nie zatrzymałem. To jednak nie był tylko mój sukces, ale całej drużyny, która walczyła o to, by być najlepszą. Wszystko to osiągnęliśmy razem, jako kolektyw. Mogliśmy się lubić lub nie, ale na boisku byliśmy drużyną.
Wystąpił pan we wszystkich meczach w europejskich pucharach, od starcia z Manchesterem City do półfinałowego meczu z Liverpoolem. To między innym dzięki panu tłumy kibiców zasiadają dziś w "Sercu Łodzi”.
- Czuję się trochę współwinny tego sukcesu i tej popularności. Na pewno wiele z tych meczów pozostawiło u mnie pewien niedosyt, a chyba najbardziej półfinał Pucharu Europy z Juventusem. W pierwszym meczu rywale byli zdecydowanie lepsi. Zresztą mieli niesamowitą satysfakcję z tej wygranej, bo bali się nas przed spotkaniem. Szkoda rewanżu, bo przez pierwsze 20 minut przeważaliśmy zdecydowanie i powinniśmy strzelić bramkę, co mogło odwrócić losy dwumeczu. Patrząc na tamten sezon z dystansem, uważam że sięgnęlibyśmy po tytuł, mając w składzie Bońka. Gra w europejskich pucharach zrekompensowała mi wielokrotnie brak występu w pierwszej reprezentancji Polski. Ciągle jestem pytany o to, czy nie żałuję braku powołań, ale powiem panu, że wystąpiłem na wszystkich szczeblach reprezentacji juniorskich i Mazurek Dąbrowskiego zawsze brzmiał tak samo, bez względu na wiek naszej kadry. Trzeba też pamiętać, że konkurencję do gry w seniorach miałem fantastyczną.
Jak oceni pan dwumecz z AS Saint-Etienne? Mimo wygranej w pierwszym spotkaniu, nie udało się awansować.
- Teraz ktoś może mi nie uwierzyć, ale uważałem, że lepiej było tamten pierwszy mecz zremisować. Proszę zauważyć, że po drugiej straconej bramce Francuzi nie wychodzili już z własnej połowy, mieli gola na wyjeździe i chcieli spokojnie dotrwać do końca meczu. My byliśmy chyba trochę zbyt pewni siebie, a gdyby padł powiedzmy wynik 0:0, to pojechalibyśmy na wyjazd w roli zdeterminowanego outsidera.
To prawda, że po meczu rewanżowym odbyła się wspólna impreza z Francuzami? Ponoć władze klubu miały do was o nią pretensje.
- Nie powiedziałbym, że było to jakieś wielkie imprezowanie. W hotelu po meczu odwiedzili nas zawodnicy AS Saint-Etienne, którzy zaprosili nas na wspólne przyjęcie. Bawiliśmy się razem, ale nie była to tak huczna zabawa, jak mogłoby się wydawać.
Odchodził pan z Widzewa w 1983 roku, po 8 latach pobytu w Łodzi. Gdy pan do niego trafiał, zastał pan fundamenty, a odchodząc, w tym samym miejscu stał już klub o sławie ogólnopolskiej. Czuć było tę różnicę?
- Teraz trochę żałuję, że odszedłem tak szybko, bo być może udałoby się podtrzymać jeszcze tę dobrą pucharową passę. Widzew stał się wielkim klubem, a nasze mecze oglądały tłumy kibiców. Szkoda jedynie, że wtedy te sukcesy nie przełożyły się na budowę stadionu na miarę wielkości klubu oraz ośrodka szkoleniowego. Pieniądze spływały, jednak nie udało się ich ulokować w takie inwestycje. Cieszę się, że dziś możemy być dumni z pięknego obiektu, na którym gra obecny Widzew.
Który sukces w barwach Widzewa jest dla pana najcenniejszy?
- Trudno mi powiedzieć, porównując je między sobą. Chyba najważniejsze jest to pierwsze, historyczne mistrzostwo Polski z trenerem Machcińskim. Ważne są również wygrane w pucharach, ale wtedy człowiek nie podchodził do tego myśląc o historii. Cieszyliśmy się wychodząc na boisko i mogąc rywalizować z najlepszymi. Kochaliśmy piłkę nożną, nie graliśmy dla pieniędzy. Przed meczem z Liverpoolem prezes Sobolewski wezwał mnie i Włodka Smolarka, by wynegocjować premię za awans. My najpierw naradziliśmy się i staraliśmy się wmówić prezesowi, że mamy tylko pół procenta szans na wygraną, licząc na sowity bonus. Sobolewski oczywiście twierdził inaczej, wiedział że mamy szansę awansować. Jednak zgodził się na nasze warunki, ale te kwoty to był promil tego, co piłkarze Liverpoolu mogli uzyskać za swój awans. Takie to były czasy.
Czym jest dla pana Widzew, patrząc przez pryzmat kariery piłkarskiej i całego swojego życia?
- To klub, który zawsze będę miał w sercu. Tego, co udało się osiągnąć razem z kolegami przez te 8 lat pobytu w klubie nikt nam nie odbierze. Klub i kibice powinni być z tego dumni. Był czas w Widzewie, kiedy klubowe legendy nie miały wstępu na stadion. Bardzo mi się to nie podobało, bo o zasłużonych zawodników trzeba dbać, chwalić się nimi. Cieszę się, że teraz to wygląda inaczej i liczę, że po zakończeniu pandemii dojdzie do spotkania wielopokoleniowego. Pamiętajmy jednak, że Widzew nie może ciągle patrzeć w przeszłość. Historię należy szanować i pielęgnować, ale ważne są sukcesy, dlatego czekam na powrót klubu na właściwe miejsce, czyli do ekstraklasy.