Global categories
Zanim pojawili się Giggs i Bale, był... Rush
Ten wyspiarski kraj kojarzy się nam głównie za sprawą takich zawodników jak Ryan Giggs czy ostatnio Gareth Bale. Kiedyś, przed laty, był jeszcze John Charles, ale kto obecnie w ogóle kojarzy takiego gracza? Gdzieś po środku tej walijskiej sztafety piłkarskich pokoleń bardzo ważne miejsce zajmuje Ian Rush, bez wątpienia jeden z najlepszych piłkarzy lat 80. ubiegłego wieku w Europie.
Był to prawdziwy "lis pola karnego", jak określa się tego typu zawodników. Rush nie był od kreowania akcji czy pomagania kolegom w obronie. On miał zdobywać bramki. I tak też robił niemal od początku swojego pobytu w Liverpoolu, do którego trafił na początku lat 80. XX wieku z małego klubu Chester City. Skauci The Reds mieli nosa, bo młody zawodnik szybko poradził sobie z przejściem z trzeciego poziomu ligowego na najwyższy w Anglii.
Już w drugim sezonie pobytu na Anfield Road (1981-82) zdobył w lidze 17 goli, a do tego dorzucił aż 8 bramek w Pucharze Ligi Angielskiej, który oczywiście wywalczył Liverpool. Był jednym z objawień tamtego sezonu First Division i gdy wiosną 1983 roku miał zagrać wraz z kolegami przeciwko Widzewowi w ćwierćfinale Pucharu Mistrzów, obrońcy RTS-u mieli świadomość, że Rush będzie jednym z tych rywali, któremu trzeba poświęcić szczególną uwagę.
Jednak Walijczyk w pierwszym meczu w Łodzi nie dostał konkretnego "plastra" do krycia. - On był bardzo niebezpieczny, ale tak naprawdę w obronie graliśmy strefą. Nie dawałem indywidualnego krycia, bo po prostu rywal miał zbyt wielu zawodników, których trzeba było indywidualnie pilnować. To nie miało sensu - wspominał po latach trener Władysław Żmuda w książce "Wielki Widzew".
Przedmeczowe obserwacje rywala i wyprawa do Anglii na jeden z meczów The Reds przyniosły pożądany skutek. Mocny w ofensywie Liverpool nie strzelił Widzewowi gola, a sam stracił dwa. Rush miał jedną dobrą okazję do zdobycia bramki, ale w 65. minucie z sześciu metrów nie trafił... do pustej bramki.
W rewanżu Walijczyk miał być jednym z tych, którzy mieli pogrążyć widzewiaków, ale to znowu nie był jego dzień. Rush wprawdzie zdołał raz pokonać Józefa Młynarczyka, ale było to już w 80. minucie spotkania. Tak tę sytuację wspominał Włodzimierz Smolarek w swojej autobiografii "Smolar": - Gol na 2:2 - tu możemy powiedzieć, że to znowu pechowa bramka. Wójcicki akurat w tej akcji nie trafił głową w piłkę, czym zmylił Świątka, od którego odbiła się piłka. Trafiła ona pod nogi Rusha, który to wykorzystał.
Rush był tam, gdzie powinien być, ale dla jego drużyny był to gol bez znaczenia, bo musiała jeszcze strzelić trzy kolejne. Udało się to jeszcze tylko raz i mimo porażki 2:3 w rewanżu widzewiacy sprawili niespodziankę, eliminując wtedy jeden z najlepszych zespołów Europy. W pamięci wielu czołowych piłkarzy tamtej drużyny, jak choćby Rush, Souness czy Dalglish, mecze z zespołem RTS-u zapisały się jako ich najgorsze występy w historii licznych gier w pucharach. - Gdyby dziś zapytać kibica Liverpoolu o polski zespół, odpowie: Widzew - mówił Rush 30 lat później w książce "Wielki Widzew".
A co odpowiedzą fani The Reds, gdyby się ich zapytało o Iana Rusha? Tutaj wyliczanka byłaby bardzo długa, bo de facto w okresie meczów z Widzewem walijski napastnik dopiero zaczynał wielką karierę na boiskach Anglii i Europy. Dość powiedzieć, że do dzisiaj dzierży klubowy rekord goli strzelonych we wszystkich oficjalnych rozgrywkach. Może niektórym kibicom trudno to sobie wyobrazić, ale Rush łącznie zdobył dla Liverpoolu aż 346 bramek. Na szczęście tylko jedną z nich w meczach z Widzewem...