Z Widzewem w życiorysie: Szansa od Wójcika, tarcia ze Smudą i zaginione ryby
Ładowanie...

Global categories

13 March 2021 12:03

Z Widzewem w życiorysie: Szansa od Wójcika, tarcia ze Smudą i zaginione ryby

Paweł Kowalski, Władysław Żmuda, Leszek Jezierski, Władysław Stachurski i Franciszek Smuda - z taką plejadą widzewskich trenerów jako piłkarz współpracował Marek Bajor, który niemal całe lata 90. ubiegłego wieku spędził w drużynie Widzewa.

Potem sam został trenerem, będąc między innymi asystentem... "Franza" Smudy. O współpracy z nim, ale również o swoich piłkarskich początkach w roli skutecznego środkowego pomocnika, grze w reprezentacji olimpijskiej podczas Igrzysk w Barcelonie, kulisach meczu Legia - Widzew 2:3 i wielu innych historiach Marek Bajor opowiedział nam w kolejnym odcinku naszego weekendowego cyklu "Z Widzewem w życiorysie".

Kamil Wójkowski: Piłka nożna to był od razu pierwszy wybór jeśli chodzi o sport w pana życiu?

Marek Bajor: Nikt nie próbował mnie ukierunkować na inny sport, chociaż w szkole dobrze radziłem sobie w biegach oraz sportach zimowych.

Czyżby Marek Bajor miał potencjał na gwiazdę skoków narciarskich?

- Na skoki to może nie, ale na przykład dobrze jeździłem na łyżwach i brałem udział w turniejach hokeja na lodzie o Złoty Krążek organizowanych na Podkarpaciu. Potem miałem etap, że wciągnęły mnie biegi narciarskie i tam próbowałem swoich sił.

Jednak ostatecznie udało się pana odzyskać dla piłki nożnej...

- Wiadomo, że piłka nożna gdzieś tam zawsze się przewijała i w końcu postawiłem na nią. Najpierw w klubie Igloopol Kolbuszowa.

Czyli wtedy firma Igloopol miała w swojej strukturze nie tylko klub z Dębicy, który grał w ekstraklasie?

- To były kluby ze sobą powiązane. Igloopol Dębica był klubem patronackim dla kilku innych w regionie, w tym właśnie dla mojego z Kolbuszowej. Każdy piłkarz, który chciał z niego odejść, musiał mieć zgodę z Dębicy. W moim przypadku to była ciekawa sprawa, bo przez pół roku grając w Kolbuszowej byłem już zawodnikiem... Stali Mielec.

Igloopol Dębica o tym nie wiedział?

- Na początku nie, więc podpisałem umowę ze Stalą i przez pół roku pobierałem od nich wynagrodzenie w formie stypendium. Klub z Dębicy jednak się o tym dowiedział i zaczęli przyjeżdżać mnie obserwować. Trener Złomańczuk zdecydował, że nie ma innej opcji jak mój transfer do Dębicy, a nie Mielca.

Można powiedzieć, że wtedy w Dębicy mieli pomysł na klub?

- Tak, udało im się tam stworzyć dobry klub, za którym stał bardzo bogaty kombinat jak na tamte czasy. Warunki finansowe były dobre, a do tego powstał ośrodek w Straszęcinie, gdzie na zgrupowania przyjeżdżały też reprezentacje Polski z różnych kategorii wiekowych. Więc zaczęli do Igloopolu przechodzić coraz lepsi zawodnicy. Duża była w tym rola Edwarda Brzostowskiego, twórcy klubu LKS Igloopol, a wcześniej prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej. Wszystko działało dobrze dopóki firma dobrze działała. Jak zaczęły się kłopoty Igloopolu, to skończył się też czas mocnego klubu w Dębicy.

Jeszcze jako zawodnik Igloopolu trafił pan do reprezentacji olimpijskiej Janusza Wójcika?

- Tak, ale w tym przypadku trochę pomogło mi szczęście. Kadra olimpijska przyjeżdżała na zgrupowania do Dębicy i ktoś zasugerował trenerowi Wójcikowi, żeby mi się przyjrzał. Janusz Wójcik przychodził na nasze mecze i powołał mnie do swojej drużyny. Jako jeden z nielicznych w jego reprezentacji wcześniej nie grałem w młodzieżowych czy juniorskich kadrach Polski. Nawet o tym nie marzyłem.

Zatem wygrał pan bilet na loterii, bo konkurencja w tamtej drużynie była duża.

- Nawet bardzo duża. Pamiętam, że jak czekaliśmy na ogłoszenie powołań na turniej finałowy Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie, to bardzo tym się stresowałem. Ostatecznie otrzymałem powołanie, ale na przykład świętej pamięci Adam Grad, który w olimpijskiej kadrze był od jej początku, na Igrzyska nie pojechał.

W olimpijskim turnieju zaliczył pan trzy występy, ale głównie jako zmiennik z ławki rezerwowych.

- Zdawałem sobie sprawę, że będzie mi bardzo trudno wywalczyć miejsce w pierwszym składzie. Wyniki układały nam się od początku, gdy pokonaliśmy Katar i Włochy, więc trener Wójcik nie zmieniał składu. Potem też szło nam bardzo dobrze i awansowaliśmy do samego finału turnieju, gdzie zagraliśmy z Hiszpanią.

Chyba każdy sportowiec marzy o takiej chwili, jaką przeżył pan wtedy w Barcelonie.

- Każdy chciałby być na takiej imprezie, jak Igrzyska. A my byliśmy wtedy w Barcelonie od początku zawodów do samego końca Igrzysk. W finale zagraliśmy z gospodarzami przy komplecie widzów na trybunach. Na pewno nie byliśmy faworytami tego meczu, ale potem sami byliśmy zaskoczeni, że tak dobrze nam idzie i naprawdę byliśmy blisko dogrywki z Hiszpanami. Mieliśmy jednak pecha, bo straciliśmy bramkę w ostatniej minucie i zdobyliśmy srebrne, a nie złote medale.

Trener Janusz Wójcik to był tylko motywator?

- Teraz krążą o nim różne opinie, ale dla mnie to był dobry trener pod wieloma względami. Na pewno był dobrym motywatorem, ale potrafił też dokonać odpowiedniej selekcji piłkarzy do drużyny. Na przykład ja dostałem od niego szansę i ją wykorzystałem. Dlatego nie nazwałbym go tylko trenerem od tworzenia atmosfery. Poza tym, trener każdej reprezentacji ma specyficzną pracę. Nie ma czasu na żadne szkolenie zawodników, uczenie ich elementów gry. Dostaje tzw. gotowców z klubów i musi z nich ułożyć odpowiedni skład na mecz. Poza tym, każdy z nich ma za sobą sztab ludzi, którzy mu pomagają. W przypadku Janusza Wójcika był to między innymi jego asystent - Paweł Janas.

Na Igrzyska do Barcelony pojechał pan już jako Widzewiak. Tylko z Widzewa miał pan konkretną ofertę transferu?

- Miałem sygnały, że interesują się mną kluby z Krakowa. Zaczęli też ze mną rozmawiać ludzie z Lecha Poznań, jak przyjeżdżałem do Wielkopolski na mecze z kadrą olimpijską. Jednak w tamtych czasach wszystko zależało przede wszystkim od rozmów między klubami, a nie na linii klub - zawodnik. Wtedy jeszcze nie było prawa Bosmana, dającego swobodę piłkarzom w transferach. Zresztą jak Widzew zaczął rozmawiać o moim transferze z Igloopolem, to dostałem z mojego klubu propozycję nowej umowy.

Zdjęcie nr 2: Marek Bajor (stoi w górnym rzędzie pierwszy od prawej) może pochwalić się wszystkimi z wymienionych sukcesów na pamiątkowej fotografii zespołu Widzewa Łódź

Do Widzewa ściągał pana jeszcze prezes Ludwik Sobolewski...

- Tak, grałem wtedy w Igloopolu Dębica, który awansował z II ligi do ekstraklasy. Utrzymaliśmy się w niej, ale prezes Sobolewski umówił się ze mną na spotkanie i przedstawił konkretną ofertę. Miałem trochę obaw, bo byłem wtedy młodym piłkarzem, ale czas szybko pokazał, że podjąłem dobrą decyzję. W kolejnym sezonie z powodu zmiany właściciela klubu w Dębicy wszystko zaczęło iść ku spadkowi z ligi, a tymczasem z Widzewem walczyłem o czołowe lokaty.

Wtedy to jednak nie pan był głównym celem transferowym Widzewa w zespole Igloopolu?

- Tak było, bo prezes Sobolewski przyjechał do Dębicy przede wszystkim po Olka Kłaka, bramkarza reprezentacji olimpijskiej, który potem tak rewelacyjnie radził sobie na Igrzyskach w Barcelonie. To Kłak był celem transferowym numer jeden, a ja miałem dodatkowo przejść razem z nim. To on mnie do tego namawiał, bo już miał być dogadany z Widzewem. Stało się jednak inaczej. Ja przyjechałem do Łodzi, a Olek został w Dębicy. O szczegóły to już trzeba pytać Olka Kłaka.

W pierwszych latach gry w Widzewie przeszedł pan niezłą szkołę trenerów. Był pan podopiecznym Pawła Kowalskiego, Władysława Żmudy, Leszka Jezierskiego i Władysława Stachurskiego.

- Z żadnym z nich nie miałem problemów jako piłkarz. Byłem chętny do solidnej pracy na treningach i w meczach, co trenerzy w Widzewie doceniali. Od początku zacząłem grać regularnie, a potwierdzeniem uznania u szkoleniowców było to, że na zmianę nosiłem opaskę kapitana drużyny z Tomkiem Łapińskim. Do tego miałem bardzo mało kontuzji i dzięki temu grałem regularnie, co też miało znaczenie.

W Widzewie grał pan głównie jako środkowy obrońca?

- Tak, chociaż w Igloopolu, jeszcze w Kolbuszowej, zaczynałem jako środkowy pomocnik. I to taki ofensywny. Pamiętam, jak graliśmy w najwyższej lidze juniorów makroregionu Podkarpacie i w całym sezonie strzeliliśmy 66 goli, z czego ja połowę, czyli 33.

Niezły wyczyn, nawet jak na juniora. To dlaczego nie został pan środkowym pomocnikiem?

- Po tej sprawie ze Stalą Mielec zacząłem trenować z Igloopolem Dębica i nagle tej drużynie posypała się przez kontuzje prawie cała obrona. Postanowiono wtedy zacząć mnie wystawiać na środku obrony, bo potrafiłem zagrać piłkę do przodu i tak już zostało. Zacząłem grać jako ten kryjący, środkowy obrońca.

Wspomniał pan o Mielcu... Pamięta pan mecz z jesieni 1992 roku, gdy na stadionie Stali najpierw strzelił pan gola, a potem zgasło światło i spotkania nie dokończono?

- Oj, tu mnie pan zagiął, bo tego jakoś nie pamiętam.

Jednak to nie był jedyny gol, który pan strzelił dla Widzewa. Jako obrońca angażował się pan w akcje ofensywne drużyny?

- Bardziej to był jedynie udział przy stałych fragmentach gry, stąd te bramki zdobywane przeze mnie dla Widzewa strzałem głową, po dośrodkowaniach. W akcjach ofensywnych udziału raczej nie brałem, bo trenerzy kazali mi grać tylko w obronie. Byli nawet tacy, co mi zabraniali przekraczania środkowej linii boiska.

Jako piłkarz Widzewa, choć głównie z perspektywy ławki rezerwowych, zaliczył pan oba słynne mecze na stadionie Legii Warszawa, wygrane przez łodzian 2:1 i 3:2 w latach 1996 i 1997. Co pan zapamiętał z tych spotkań po latach?

- Kojarzy mi się taka śmieszna sytuacja z końcówki tego słynnego meczu z 1997 roku. Jeszcze przegrywaliśmy 0:2 i widzę, że trener Smuda i Andrzej Grajewski mają kwaśne miny i psioczą. Jeden mówił do drugiego: "Mówiłem, że sprzedali mecz, bo im nie zależało". Wtedy przed tym spotkaniem krążyły plotki, że my jako Widzew odpuścimy mecz z Legią, że pieniądze wezmą górę. No i potem strzelamy trzy gole, a tam przed kamerami pierwsi są Grajewski ze Smudą i mówią: "No, my wierzyliśmy do końca". To było zabawne.

Trener Franciszek Smuda "trudnym człowiekiem był"?

- Na pewno łatwo mi się z nim nie pracowało jako piłkarz. Gdy później już jako trenerzy spotkaliśmy się w Lechu Poznań, to byłem zaskoczony pozytywnie, bo obawiałem się tej współpracy. Nie ukrywam, początki były trudne.

Jak doszło do waszego spotkania i nawiązania współpracy z trenerem Smudą? Pan wtedy pracował w Amice Wronki.

- Byłem wtedy trenerem grup młodzieżowych w Amice, a ostatnie pół roku przed przejściem do Lecha pracowałem też jako asystent trenera Krzysztofa Chrobaka. To był ten czas, gdy miało dojść do połączenia Amiki z Lechem. Trenerem nowej drużyny miał być właśnie Franciszek Smuda, który do Poznania przyszedł z własnym trenerem od przygotowania fizycznego oraz z trenerem od bramkarzy, którym był… Andrzej Woźniak. I właśnie on mi pomógł bardzo na początku współpracy z trenerem Smudą, któremu klub zaproponował mnie na asystenta. Łatwo nie było, ale potem przekonałem trenera Smudę do siebie. Były między nami tarcia, ale tak to już jest w sztabie szkoleniowym. Zresztą miałem zapewnienie, że jeśli współpraca nie będzie się układała, to wrócę do Wronek szkolić młodzież.

Czy jeszcze grając w piłkę jako zawodnik już myślał pan o przyszłości i pracy w roli trenera?

- Przechodząc z Widzewa do Amiki myślałem, że czeka mnie we Wronkach gra w stabilnym klubie bez presji wyników. Tymczasem działacze Amiki bardzo chcieli grać w europejskich pucharach i przez to reklamować firmę jednocześnie. Dlatego dość często gościliśmy w pucharach i graliśmy, tak jak Widzew, z Broendby i Atletico, a do tego też z Herthą Berlin, Malagą czy Servette Genewa. Wszystko szło dobrze do jesieni 2002 roku.

Co się wtedy stało?

- Przytrafił mi się uraz kręgosłupa podczas treningu, który okazał się na tyle poważny, że już nie wróciłem na boisko. Zaczęło się długie leczenie, jeżdżenie po lekarzach i zastanawianie – co dalej? Miałem nadal ważny kontrakt z Amiką, więc zostałem pracownikiem klubu i zacząłem trenować drużyny juniorskie. Jeszcze będąc młodym zawodnikiem w Dębicy zrobiłem uprawnienia instruktorskie i pracowałem z dziecięcymi drużynami jako opiekun. Potem w Widzewie nie było na to czasu ani możliwości, ale chodziłem na treningi drużyn młodzieżowych Widzewa i obserwowałem pracę trenerów.

Zdjęcie nr 3: Po zakończeniu piłkarskiej kariery Marek Bajor został trenerem i pracował m.in. w Lechu Poznań, gdzie był asystentem Franciszka Smudy

Czyli jednak już wcześniej ciągnęło pana w tym kierunku.

- Tak było, a potem to już poszło. Zacząłem kształcić się jako trener piłki nożnej, następnie zostałem asystentem trenera Chrobaka w Amice i później trenera Smudy w Lechu, z którym później pracowałem też razem w Zagłębiu Lubin. Gdy Franciszek Smuda stamtąd odszedł, zaproponowano mi posadę pierwszego trenera, więc musiałem zrobić trenerską licencję UEFA Pro.

Być asystentem i członkiem sztabu, a zostać pierwszym trenerem zespołu, w dodatku w ekstraklasie, to chyba duża różnica?

- Olbrzymia. Asystent ma swoją działkę spraw do ogarnięcia jako jedna z osób w sztabie i na tym koniec. Tymczasem pierwszy trener pracuje non stop, doglądając spraw w drużynie, w sztabie szkoleniowym, a do tego dochodzą spotkania i rozmowy z władzami klubu, a także z mediami. Cały dzień człowiek jest zajęty i nie ma czasu na nic. Sam tego doświadczyłem i uważam, że w takim układzie trudno funkcjonować jednocześnie dobrze jako osoba w rodzinie. Dla mnie najlepiej było wtedy w Zagłębiu, gdy rodzina została we Wronkach. Bo razem byłoby trudno żyć na co dzień w takim układzie. Z trenera jako człowieka nie ma wtedy pożytku. Dlatego gdy zmarła żona, musiałem skupić się na rodzinie. Są sprawy ważniejsze niż piłka nożna.

Po odejściu z Zagłębia Lubin znowu zaczął pan pracować w Lechu, tym razem jako asystent trenerów drużyn Młodej Ekstraklasy i rezerw. Dlaczego w Poznaniu udało się stworzyć akademię, która teraz "produkuje" wielu dobrych zawodników?

- To nie wychodzi w moment, czyli w ciągu jednego roku czy kilku lat. W Lechu przed powstaniem akademii klub nie szkolił jakiejś większej grupy, młodych zdolnych piłkarzy. Trwało to kilka lat zanim wszyscy usiedli do wspólnej analizy, podczas której była mowa, co poszło dobrze, a co poszło źle w kwestii działania akademii. Wypracowano w ten sposób pewne zasady i normy działania, które potem się sprawdziły. Koncepcja włodarzy Lecha była taka, że trzeba stawiać na młodych piłkarzy. Czasami, chodzi o rundę czy sezon, nawet kosztem wyników. Gdy pojawia się zawodnik na dobrym poziomie, to pokazywać go w grze, w meczach o stawkę i sprzedawać, jak zgłosi się zagraniczny klub z dobrą ofertą. W Lechu znaleziono rozwiązanie, którego inne kluby na razie nie robią albo nie chcą robić na dużą skalę.

Może boją się tak zaryzykować?

- A czym miałyby zaryzykować? Czy w ostatnich latach polskie kluby mogą pochwalić się jakąś spektakularną sprzedażą zagranicznego piłkarza, który został ściągnięty do naszej ligi? Słychać tylko o kolejnych transferach młodych polskich piłkarzy za granicę. A co do kwestii ryzyka, to dobrym przykładem jest Jakub Kamiński z Lecha. Jeszcze jako zawodnik drugiej drużyny nie był wybitnym graczem. A jednak dostał szansę występów i pokazał się. Podobnie było z Tymoteuszem Puchaczem. To nie dotyczy akurat Lecha, ale jestem pewien, że gdyby nie było przepisu o młodzieżowcu w pierwszym składzie, to większość klubów nie szkoliłaby młodych zawodników. To jest tylko zasługa PZPN-u. Zastanowiłbym się nawet nad opcją przepisu o dwóch młodzieżowcach w składzie.

Odważny pomysł…

- Załóżmy, że nagle kończą się pieniądze dla klubów ekstraklasy z telewizji Canal+. W tym momencie wiele klubów miałoby problemy kadrowe, bo nie miałyby własnej piłkarskiej młodzieży, która mogłaby grać w takiej sytuacji.

A pan obecnie pracuje z młodymi piłkarzami?

- Można tak powiedzieć, bo nadal jestem trenerem pierwszej drużyny Błękitnych Wronki, z którą awansowałem do V ligi i w której większość kadry tworzą młodzi piłkarze. Ponadto mamy w klubie dziesięć zespołów młodzieżowych. Na przykład zespół juniorów młodszych wszedł do Centralnej Ligi Juniorów.

Jaki styl gry preferuje obecnie trener Marek Bajor?

- Pracując we Wronkach mam ten luz, że mogę grać z drużyną bardzo do przodu, ofensywnie. Można powiedzieć, że mam w zespole odpowiedni materiał ludzki do tego, bo to są młodzi zawodnicy, którzy chcą tak grać. Trzeba dobrać odpowiednią taktykę do tych młodych szybkościowców.

Jak wygląda obecnie pańskie życie poza piłką nożną? Był pan jakoś ostatnio w odwiedzinach na przykład w… Łodzi?

- Ostatni raz byłem w Łodzi jakoś półtora roku temu u mojego znajomego z czasów gry w Widzewie - Zdzisława Ośmiałowskiego. To było wesele jego córki, której jestem chrzestnym.

Ma pan jeszcze kontakt z kimś z tamtej drużyny Widzewa?

- Odnowiłem znajomość z Wojtkiem Małochą. W ubiegłym roku Wojtek przyjechał do mnie w odwiedziny do Wronek, bo on często podróżuje po kraju zawodowo jako pracownik firmy ubezpieczeniowej. Posiedzieliśmy i powspominaliśmy stare czasy. Teraz latem ma mnie znowu odwiedzić.

Czy znalazł pan sobie jakąś odskocznię poza piłką nożną?

- Można powiedzieć, że zostałem zapalonym działkowcem. Mam wielką działkę, więc czekam na cieplejsze dni, bo mam tam co robić. Jest dużo koszenia i obcinania gałęzi. Poza tym pięknie rośnie mi borówka. Na drzewa owocowe muszę jeszcze poczekać, bo posadziłem dopiero trzy lata temu. Na działce mam też domek, który może być używany przez cały rok. Skoro w klubie mam przeważnie popołudniowy tryb pracy, to trzeba korzystać i odpoczywać na działce.

Czyli oaza spokoju jest?

- Nie do końca, bo na działce mam też staw i nie upilnowałem ryb. Coś mi je wyjadło, bo znalazłem dużo łusek obok stawu. Hodowałem karpie i tak się zastanawiam, jaka zwierzyna mogła to zrobić. Trzeba będzie lepiej tych ryb pilnować.

Biogram:

Marek Bajor

data urodzenia: 10 stycznia 1970 roku

pozycja na boisku: środkowy obrońca

lata gry w Widzewie: 1991-1997

liczba meczów i goli w Widzewie: 166/7 (ekstraklasa), 17/3 (Puchar Polski), 2/0 (Superpuchar Polski), 7/0 (Liga Mistrzów), 6/0 (Puchar UEFA)

sukcesy z Widzewem: Mistrzostwo Polski (1996, 1997), wicemistrzostwo Polski (1995), Superpuchar Polski (1996), awans do Ligi Mistrzów (1996)

sukcesy z reprezentacją olimpijską: Srebrny medal Igrzysk w Barcelonie (1992) jako zawodnik Widzewa Łódź

zdjęcia: Włodzimierz Sierakowski/400 mm.pl;Kamil Wójkowski/widzew.com