Global categories
Z Widzewem w życiorysie: Na drabinie po skakankę i lekcje dla aktorów
Jest nią Beata Pisarkiewicz, która od urodzenia była związana z Widzewem Łódź za sprawą babci i rodziców. Jako była zawodniczka, a obecnie trenerka gimnastyczek, może pochwalić się 35-letnim stażem w widzewskich barwach.
Kamil Wójkowski: Gimnastyka artystyczna to sport, który stawia przed młodą zawodniczką dużo obowiązków i wyzwań?
Beata Pisarkiewicz: Wielu osobom gimnastyka może wydawać się dyscypliną sportu lekką, zwiewną i przyjemną, nie wymagającą wysiłku. Jednak to jest złudzenie, bo za tym widowiskowym sportem kryje się bardzo dużo pracy na treningach. Bo zawodniczka musi być dobrze przygotowana nie tylko tanecznie, ale również ogólnie rozwojowo. Każda dziewczynka przychodząca na trwający trzy godziny, codzienny trening, musi mieć świadomość, że łączy się to z niemożnością spędzenia wtedy wolnego czasu z rówieśnikami. Tutaj tego nie ma. Jest codziennie trening po trzy, cztery godziny, który trochę "zabiera" dzieciństwo. Oczywiście mają też czas na swoje prywatne życie, ale nie w takiej ilości jak rówieśnicy.
W tym sporcie chyba ważne jest ciągłe trenowanie układów potem wykonywanych na zawodach. Trudno jest zawodniczkom cierpliwie powtarzać te treningi?
- Cierpliwość jest najważniejszym elementem, który powinien cechować każdą dobrą gimnastyczkę. Żeby wyćwiczyć dobrze jeden układ z czterech, które w danym sezonie są do pokazania w wieloboju, trzeba spędzić bardzo dużo czasu, żeby wypracować każdy jeden element. I to z techniki ciała, czyli typu skok, równowaga, jak i z techniki przyboru. Teraz bardzo nam się zmieniły przepisy, które poszły w kierunku rozwoju manipulacji przyborem. A właśnie technika ćwiczeń z przyborem jest bardzo pracochłonna.
Jako laik nie znający się na gimnastyce artystycznej zapytam: Skoro wszystkie zawodniczki na świecie ćwiczą układy z tymi samymi przyborami, to co decyduje o tym, że na przykład gimnastyczki z krajów byłego Związku Radzieckiego są w światowej elicie, a Polkom trudno się do niej przebić?
- Już od wielu lat prym na świecie wiodą Rosjanki, Białorusinki czy Ukrainki. Receptą na to, że wychowamy mistrzynię czy zawodniczkę na wysokim poziomie, jest po pierwsze talent gimnastyczki. Po drugie - talent trenera i cierpliwość obu tych osób, a po trzecie - dużo czasu przeznaczonego na pracę na treningach. Miałam okazję kilka razy pojechać do takich ośrodków przygotowań olimpijskich za naszą wschodnią granicą, na przykład na Białorusi. Pojechałam tam z jedną z moich podopiecznych i miałyśmy tam okazję popracować z najlepszymi zawodnikami na świecie oraz widzieć pracę ich trenerów.
I jakie wnioski miała pani po tych obserwacjach?
- Metody szkolenia nie różniły się znacznie od tych u nas, ale tam po prostu pracuje się na treningach po 8 godzin dziennie i jest ona rozłożona. Osobno na balet, osobny czas przeznaczony na ćwiczenia ogólnorozwojowe i również oddzielne zajęcia na ćwiczenia mięśni czy na pracę nad techniką posługiwania się przyborami. U nas to wygląda inaczej. Maksymalnie są to 3-4 godziny dziennie. Jest to trochę mało na to, żeby dogonić te najlepsze zawodniczki na świecie. Oczywiście jeśli u nas pojawia się utalentowana dziewczyna rokująca na osiągnięcie sukcesów, to staramy się wtedy codziennie dodawać jeden trening więcej. To wymaga dobrej współpracy ze szkołą zawodniczki, opieki dietetyka i regularnej kontroli medycznej. I tak to właśnie wygląda na Białorusi czy w Rosji. Te ich centra treningowe to są wielkie hale treningowe z całym zapleczem, większe od naszego stadionu Widzewa.
Która z tych konkurencji gimnastycznych jest najtrudniejsza pani zdaniem?
- Najtrudniejszy do opanowani jest układ ze wstążką. Wydaje się to łatwe, a dziewczynki marzą o tym, żeby jak najszybciej wziąć wstążki do ręki i ćwiczyć z nimi. Bo to wygląda pięknie i efektownie. Natomiast już po kilku dniach okazuje się, że to już takie fajne nie jest i nie jest takie łatwe, żeby ta wstążka podczas treningu czy zawodów nie położyła się albo owinęła wokół ciała. Trzeba niezwykłej zaprawy fizycznej żeby po prostu manipulować takim przyborem.
Zdjęcie nr 2: Beata Pisarkiewicz trenuje gimnastyczki Widzewa Łódź już od 25 lat
Teraz wypowiada się pani jako trenerka, ale wcześniej była przecież zawodniczką sekcji gimnastyki w RTS Widzew Łódź. Jak to wyglądało w pani przypadku? Skąd wzięły się chęci i zainteresowanie tym sportem?
- Przygodę z gimnastyką zaczynałam jako pięcioletnia dziewczynka z zespole pieśni i tańca Harnam. Tam pojawiła się w pewnym momencie sekcja gimnastyczna, którą wtedy prowadziła pani Elżbieta Goździewińska. Teraz już nie jest trenerką, ale to właśnie ona przez wiele lat ciągnęła ten "wóz" pod nazwą sekcja gimnastyki w RTS Widzew. Mi właśnie spodobała się ta gimnastyka artystyczna kosztem tańców.
To kiedy pojawiła się pani w Widzewie jako zawodniczka?
- To było chyba w 1976 roku, gdy miałam dziesięć lat. Wtedy sekcja gimnastyki w Harnamie została rozwiązana i część dziewczyn przeszło z trenerkami właśnie do utworzonej sekcji w Widzewie. Przeszła do niej między innymi wspomniana pani Goździewińska. Zatrudniona też została Ukrainka, pani Wiktoria Uglik-Snitko, która później została wraz z mężem właścicielką znanej firmy Victory produkującej stroje sportowe. Między innymi dla polskiej reprezentacji na zimowe Igrzyska Olimpijskie. Później również Henryk Marucha, mąż pani Wiktorii, sponsorował naszą sekcję, a zwłaszcza naszą olimpijkę z Widzewa - Agnieszkę Brandeburę.
Sekcja gimnastyki artystycznej była jedną z najmłodszych w klubie RTS Widzew. Powstała, gdy już władze klubu postawiły przede wszystkim na piłkę nożną. Była też koszykówka i boks. Jak w tym wszystkim odnalazła się wasza sekcja?
- W klubie pracowała wtedy Róża Kowalczyk i promowała bardzo naszą dyscyplinę sportu. Nie wiem czym się zasłużyłyśmy, że przyjęto nas właśnie do tego zacnego grona Widzewiaków. Dla mnie osobiście to była rodzinna historia, bo mój tata był przez jakiś czas bokserem w Widzewie, a babcia pracowała w klubowej pralni. To były takie czasy, że całe rodziny chodziły na mecze piłkarskie. Dla mojego taty, jak również mamy, drużyna piłkarska Widzewa to było coś bardzo ważnego. Jak dla każdego z tej strony Łodzi. To po prostu się kochało. Żartuję, że moja mama jak była ze mną w ciąży, to chodziła z tatą kibicować Widzewiakom na mecze w trzeciej lidze. I tak już zostały u nas te widzewskie tradycje. Mój tata, czy go coś bolało czy nie, chodził na Widzew na każdy mecz. Więc jak upadła sekcja gimnastyki w Harnamie to nie było dwóch zdań, gdzie mam iść.
Jak wyglądały warunki waszej sekcji w Widzewie? Gdzie odbywały się treningi gimnastyczek?
- Ćwiczyłyśmy na tej sali sportowej w pawilonie przy starym klubowym budynku. Musiałyśmy tą salą dzielić się z piłkarzami i koszykarkami. Trenowałyśmy też tutaj na Widzewie, w Szkole Podstawowej numer 199.
Kiedy została pani trenerką gimnastyczek w Widzewie?
- Jeszcze w wieku 18-19 lat trenowałam jako zawodniczka, natomiast już powoli trenerki wdrażały mnie do pomocy. Nie byłam zachwycona z tego powodu, bo brakowało mi tego, że moje koleżanki, na przykład siatkarki czy koszykarki, jeszcze uprawiały swój sport, a ja już musiałam opiekować się i trenować młodsze koleżanki. A gdy miałam 20 lat, to podpisano ze mną w 1986 roku pierwszą umowę w Widzewie na pracę w roli trenera, którym jestem do dzisiaj. Czyli można powiedzieć, że nigdy nie wyszłam z sali gimnastycznej.
Spełnia się pani w roli trenerki widzewskich gimnastyczek?
- Zakochałam się w gimnastyce artystycznej, a najbardziej spodobał mi się moment, gdy zostałam odpowiedzialna za część grupy zawodniczek i ta praca w nowej roli bardzo szybko przyniosła owoce w postaci sukcesów moich podopiecznych. To było w 1988 roku, gdy pojechaliśmy na Drużynowe Mistrzostwa Polski i ta moja grupa najmłodszych dziewczynek zdobyła brązowy medal. To była dla mnie moment przełomowy. Zaraz potem jedna dziewczynka dostała się do kadry reprezentacji Polski. To wszystko odbywało się jeszcze pod okiem pań Goździewińskiej i Snitko, które mi pomagały jako młodej trenerce. One mnie kształtowały i pokazywały drogę, bo na początku nie mogłam odnaleźć się w tym trenerskim środowisku w Widzewie.
Jakie to były trudności?
- Na przykład trzeba było z trenerami innych sekcji w klubie prowadzić negocjacje o terminy treningów na sali. Nie było to łatwe, zwłaszcza w okresie zimowym, gdy piłkarze często przychodzili na salę.
To teraz tak pół żartem, pół serio: Który trener piłki nożnej był trudny w negocjacjach?
- Takim koordynatorem tego wszystkiego, co działo się na klubowej sali, był wtedy pan Westfal, który nadzorował wszystkich trenerów. To byli panowie Paweł Zawadzki, Zbigniew Tąder i wielu innych. To była cała plejada trenerów młodzieży przez wielkie T. Jak i innych dyscyplin. Ryszard Andrzejczak od koszykówki, teraz prezes MUKS Widzew, pan Mirosław Pacholski od bosku czy wspaniały trener lekkiej atletyki, pan Tadeusz Samorewicz. To byli trenerzy, którzy byli jednocześnie świetnymi wychowawcami. My, jako gimnastyczki, mogłyśmy też cały czas obserwować pierwszy zespół piłkarskiego Widzewa, jego zawodników i trenerów. To były złote lata Widzewa i nie tylko dlatego, że piłka nożna stała na fenomenalnym poziomie, ale był wtedy również klimat jednej, wielkiej widzewskiej rodziny.
Jak to wyglądało w praktyce?
- Na przykład na koniec roku zawsze było spotkanie, podczas którego dzieliliśmy się opłatkiem. Zaczynając od tych wszystkich osób pracujących na dole klubowej hierarchii, przez panią Basię z klubowej kawiarni, ludzi zajmujących się murawą na stadionie, trenerów i zawodników, aż do prezesów.
Czyli czuła się pani dobrze w klubie?
- Nie ukrywam, że w pewnym momencie, gdy pojawiły się pierwsze wyniki moich podopiecznych i zapaliłam się do pracy w roli trenera, to Widzew stał się moim drugim domem. Postanowiłam, że skoro mam zawodniczki na dobrym poziomie to już jest czas na próbę powalczenia o coś więcej. To oznaczało większy nakład pracy i z tego powodu więcej czasu spędzałam w klubie. Nawiązaliśmy współpracę ze Szkołą Podstawową numer 198 na ulicy Czajkowskiego, z której pochodziło wiele zawodniczek i całe dnie spędzałam na ich trenowaniu. W klubie niektórzy żartowali, że chyba nie mam nic do roboty w domu. Trochę tak pobłażliwie patrzyli na gimnastykę w Widzewie.
To był dla klubowych działaczy taki "kwiatek do kożucha"?
- Trochę tak nas traktowano, że się tam pałętamy z tymi swoimi przyrządami i wykłócamy się o salę do treningów. Później okazało się, że możemy się ładnie porozumieć, bo wiadomo że tam nie było żadnej złośliwości.
A jak na to wszystko patrzył prezes Ludwik Sobolewski?
- Najpierw uważałam, że prezes Sobolewski chodził z uniesioną głową i tylko piłka nożna zaprząta jego uwagę. Natomiast okazało się, że potrafi porozmawiać, pogratulować sukcesów i życzyć nam kolejnych osiągnięć. Były też bardzo miłe, prywatne rozmowy z prezesem.
Zdjęcie nr 3: Bohaterka wywiadu może pochwalić się wieloma krajowymi i międzynarodowymi sukcesami swoich zawodniczek
Na tej klubowej salce były w ogóle warunki do trenowania takiego sportu jak gimnastyka artystyczna?
- Nie były najlepsze, a chodziło po prostu o wielkość i wysokość sali. Gdy zaczynały się przygotowania do mistrzostw świata czy Igrzysk Olimpijskich to okazało się, że ten sufit na widzewskiej sali jest za nisko. Jeszcze między przęsłami można było wykonać ćwiczenia z rzucaniem przyrządów. Często jednak zdarzało się, że ten sprzęt, jak wstążki czy skakanki, zawieszał się na przęsłach i trzeba było wchodzić po niego po drabinie. Nie było odważnych więc najczęściej ja po nie wchodziłam. Ale to już przestawało być śmieszne, bo później wyjeżdżaliśmy na zawody i różnica w tych rzutach była znaczna. Bo gdy rzuciło się wyżej przyrządem, to można było wtedy wykonać więcej ewolucji i przewrotów.
Jako trenerka zaczynała pani pracę w Widzewie jeszcze w czasach PRL, ale potem nastał 1989 rok i kryzysy w finansowaniu i wspieraniu sportu, a zwłaszcza tych mniej popularnych dyscyplin. Jak w tym wszystkim odnalazły się gimnastyczki RTS-u?
- Najgorszym momentem było to Walne Zgromadzenie, na którym zagłosowano za końcem tego wielosekcyjnego klubu RTS Widzew. Dla mnie to Walne Zgromadzenie było jakbym dostała obuchem w głowę. Zresztą tak czuło się wtedy wiele osób związanych z klubem. Jako sekcja sobie radziłyśmy, bo miałyśmy takie wyniki już wtedy, że pojawili się sponsorzy. Jak firma Victory, pan Witold Skrzydlewski czy też Radio Łódź. A wtedy pojawiła się w naszej sekcji szansa wywalczenia przez jedną z zawodniczek awansu na Igrzyska Olimpijskie, więc nie mogło być mowy o żadnym lelum polelum.
Jak wtedy temu zaradzono w przypadku gimnastyczek?
- Już wcześniej grupa osób, na czele z panem Ryszardem Andrzejczakiem od koszykówki i naszą kierownik sekcji, Barbarą Kopczyńską, już wcześniej zrozumieli co się może wydarzyć, bo byli w zarządzie RTS Widzew. I zaczęli działać, żeby te poza piłkarskie dyscypliny sportowe mogły dalej funkcjonować jako Widzew. Dlatego powstał wielosekcyjny Międzyszkolny Uczniowski Klub Sportowy i w momencie, gdy było to słynne zebranie na Anilanie, to wtedy był już zarejestrowany MUKS Widzew.
Teraz to już jest inna rzeczywistość działalności gimnastyczek Widzewa...
- Można powiedzieć po czesku, że "to se ne vrati", czyli nie ma już czegoś takiego, że było biuro w klubie. Były panie Barbara Masłocha i Grażyna Dziegiecka, gdzie był dział sportu, w którym spotykali się trenerzy i mieli częsty kontakt ze sobą. Teraz w MUKS są zarejestrowane trzy sekcje i na przykład w ogóle nie mamy kontaktu z boksem. Widujemy się tylko na zebraniach związanych z działalnością klubu. Bardziej czujemy się autonomicznie jako sekcja, ale to już są inne czasy niż kiedyś.
Ile zawodniczek przeważnie trenowało w tej dawnej sekcji gimnastycznej w RTS Widzew?
- To było około 50 osób. Takich wyczynowych zawodniczek, i tak jest podobnie dzisiaj, było około 15-20. Obecnie resztę stanowią grupy rekreacyjno-naborowe. Kiedyś takich grup było mniej, ale zmieniły się czasy i musimy bazować nie tylko na tym, co nam da Urząd Miasta, ale przede wszystkim na tym, co sami sobie wypracujemy. Próbujemy poprawić swoją sytuację finansową właśnie przez organizowanie zajęć rekreacyjnych, żebyśmy były w stanie zapłacić za wynajem sali i treningi. Jednocześnie przez te zajęcia popularyzujemy gimnastykę. To jest dla nas zastrzyk finansowym, bo inaczej byśmy padły w tych czasach.
Wspomniała pani, że w tym trudnym momencie dla gimnastyczek Widzewa pojawiła się szansa wyjazdu na Igrzyska Olimpijskie i tak się ostatecznie stało, bo Agnieszka Brandebura została widzewską olimpijką.
- Agnieszka zaczynała treningi u pań Goździewińskiej i Snitko, a potem została moją podopieczną. Była młodą i zdolną zawodniczką, co zaowocowało wywalczeniem olimpijskiej kwalifikacji. Warto wspomnieć, że w tamtej grupie było wiele dobrych gimnastyczek z Widzewa, jak na przykład Anna Nowak, Magda Łatkowska, Joanna Zandecka, Amelia Koziara i Aneta Matusiewicz. A później w kolejnym pokoleniu dużo następnych utalentowanych zawodniczek: Ewelina Chorąży, Ewa Kowalczyk, Ewelina Frydrysiak, Patrycja Rogulska, a następnie Angelika Rutkowska, Klaudia Bisikirska, Magdalena Głowacka i Mariola Dubiel. Te cztery ostatnie dziewczyny, które wymieniłam, to są obecnie nasze trenerki, które działają w sekcji i pomagają. To jest dla mnie największa satysfakcja, że udało mi się zaszczepić chęć do gimnastyki u zawodniczek, które przez tyle lat dostawały w kość. Bo jest niewiele zawodniczek, które później zostają przy gimnastyce jako trenerki.
Ile teraz macie podopiecznych w sekcji?
- Jest 16 dziewczynek w grupie wyczynowej, a 10 następnych czeka na wynik naszych obserwacji i decyzję, czy będą dalej gimnastyczkami czy nie. To jest długi proces żeby zadecydować, czy włączyć taką dziewczynkę do grupy wyczynowej. Bo nie chcemy kogoś zbyt pochopną decyzją narazić później na rozczarowania. Bardzo trudno znaleźć do gimnastyki potencjalne przyszłe mistrzynie. Taka przyszła zawodniczka musi posiadać dużo cech. To na przykład naturalna gibkość, żeby na siłę nie rozciągać. Do tego dobra koordynacja ruchu, bez której nie poradzi sobie z przyborem. No i do tego sylwetka do gimnastyki - w miarę szczupła, proporcjonalna budowa ciała.
I pojawiła się jakaś taka utalentowana zawodniczka w ostatnich latach w Widzewie?
- Tak, ale to już historia. Mowa o Natalii Kulig, która miała nawet szansę na wywalczenie prawa do wyjazdu na Igrzyska do Tokio. Jeszcze do wieku 18 lat wszystko szło bardzo dobrze. Natalia była w kadrze olimpijskiej, ale doznała urazu kolana, który okazał się później poważną kontuzją. To spowodowało, że musiała zakończyć wcześniej sportową karierę.
Pani nadal pracuje jako trenerka gimnastyki artystycznej. Czy da się z tego wyżyć, czy jednak trzeba jeszcze gdzieś pracować?
- Jestem nauczycielką, a ponadto w pewnym momencie dostałam propozycję pracy w łódzkiej Szkole Filmowej. Pracuję tam już ponad 10 lat i szkolę ludzi z różnych wydziałów - aktorskiego, animacji, reżyserii, operatorskiego i fotografii. Prowadzę zajęcia ogólnorozwojowe. Na przykład przyszłych aktorów uczyłam akrobatyki i podnosiłam ich sprawność fizyczną. Takich podstaw jak stanie na rękach, przerzutów bokiem, czy różnych form akrobacji.
Biogram:
Beata Pisarkiewicz
Data urodzenia: 6 listopada 1966 r.
Zawodniczka gimnastyki artystycznej RTS Widzew Łódź: 1976-1985
Trenerka gimnastyki artystycznej RTS Widzew i MUKS Widzew Łódź: od 1986 do teraz