Z Widzewem w życiorysie: Chaotyczny Franz, nożyce Citka i podlaska główka
Ładowanie...

Global categories

21 February 2021 21:02

Z Widzewem w życiorysie: Chaotyczny Franz, nożyce Citka i podlaska główka

W naszym niedzielnym cyklu wracamy na piłkarskie boiska. Tym razem będzie to podróż przez Białystok, Łódź i niemieckie miasta Bielefeld oraz Siegen, czyli tam, gdzie w klubach grał Daniel Bogusz.

Były obrońca Widzewa Łódź, z którym między innymi wywalczył dwa mistrzostwa Polski i grał w Lidze Mistrzów, podzielił się z kibicami swoimi wspomnieniami i anegdotami dotyczącymi nie tylko gry w RTS-ie.

Kamil Wójkowski: Jedno o panu można powiedzieć na pewno: Solidna firma. Przez 20 lat profesjonalnej gry w piłkę nożną rzadko kiedy zaliczał pan sezon gry z liczbą meczów poniżej 20.

Daniel Bogusz: - Jakoś tak mi dopisywało szczęście na boisku, że nigdy nie miałem poważniejszej kontuzji typu zerwanie wiązadeł czy urazów kolana. Jedyną kontuzję, która na dłużej wykluczyła mnie z gry, miałem właśnie w Widzewie. To stało się zaraz po tym, jak przyjechałem do Łodzi w Białymstoku. Podczas zimowych przygotowań doznałem pęknięcia kości strzałkowej i pauzowałem chyba dwa miesiące.

W piłkę grał pan długo i zaliczył wiele meczów, ale piłkarskim obieżyświatem nie był. W biogramie widnieją tylko cztery kluby. Nie lubi pan zmieniać miejsca zamieszkania?

- Przede wszystkim to się brało z tego, że starałem się w każdym klubie solidnie wykonywać swoją pracę i najlepiej jak potrafię. To chyba przekonywało prezesów czy w Widzewie, czy w Arminii Bielefeld, bo jak kończył mi się kontrakt to dostawałem propozycję przedłużenia umowy na kolejne sezony. Tak to wyglądało na przykład w Niemczech. Jak chcesz dostać angaż na dłużej to musisz się pokazać z jak najlepszej strony. A później w przypadku moich decyzji odnośnie gry w klubie oczywiście pojawiła się chęć stabilizacji, między innymi ze względu na dzieci i ich naukę w szkole.

W pana przypadku piłkarska przygoda rozpoczęła się w Białymstoku, ale pańskie miejsce urodzenia to... Warszawa.

- To był przypadek. Mama studiowała w Warszawie i jak była na piątym roku to była w ciąży i przyszedłem na świat w szpitalu na Pradze Północ. Ale w stolicy spędziłem dosłownie kilka dni i jako noworodek wróciłem z mamą do Białegostoku. Później w moim życiu wyszło tak ciekawie, że każde z dzieci urodziło się w innym mieście. Najstarszy syn w Łodzi, młodszy w Bielefeld, a córka w Siegen.

Urodził się pan w 1974 roku, gdy reprezentacja Polski była rewelacją mistrzostw świata w Niemczech, i patrząc na to, jaką mieliście ekipę piłkarzy na początku lat dziewięćdziesiątych, to był to wyjątkowy rocznik.

- Można tak zażartować, bo oprócz mnie w tym samym roku urodzili się Marek Citko, Jacek Chańko, Tomasz Frankowski i Bartek Jurkowski. Wszyscy spotkaliśmy się w Jagiellonii. I jeszcze był młodszy o rok Mariusz Piekarski.

Jak udało się was wszystkich wtedy zebrać w Jagiellonii?

- Mieliśmy na Podlasiu bardzo dobrych trenerów do pracy z młodzieżą. Był przede wszystkim Ryszard Karalus, który miał nosa do piłkarskich talentów. Albo Mirosław Mojsiuszko, który potem prowadził pierwszy zespół Jagiellonii jak w nim debiutowałem. Jeszcze przed naszą grupą Jagiellonia zdobyła w 1988 roku mistrzostwo Polski juniorów. A potem pan Mojsiuszko zrobił wśród nas, uczniów szkół podstawowych, dwa etapy selekcji. Najpierw zaproszono na treningi około 60 chłopaków, a potem zostało 30 i selekcja trwała dalej. Podlasie mogło pochwalić się wtedy bardzo dobrą pracą z piłkarską młodzieżą.

Potwierdzeniem tego może być pańska kariera w młodzieżowych i juniorskich reprezentacjach Polski.

- Jak tak pomyślę, to w tych młodszych kadrach narodowych rozegrałem łącznie ponad 50 meczów. Wszystko zaczęło się w 1989 roku, gdy miałem 15 lat. Zostałem powołany do reprezentacji prowadzonej przez trenera Jana Pieszko i pamiętam, że w debiucie zaliczyłem porażkę 0:3 ze Związkiem Radzieckim w Bełchatowie. Kilka dni później graliśmy z nimi po raz drugi i w Tomaszowie Mazowieckim przegraliśmy 1:4.

Zdjęcie numer 2: Daniel Bogusz (pierwszy z prawej) debiutował w Widzewie Łódź za kadencji trenera Władysława Stachurskiego

Czyli debiuty nie należały do udanych...

- Tak wyszło, ale potem było już lepiej. Byłem regularnie powoływany do reprezentacji juniorskich, ale ze względu na datę urodzenia na przykład nie grałem razem z Markiem Citko Jackiem Chańko, bo takie były przepisy. Oni występowali w starszym roczniku u trenera Wiktora Stasiuka. Ja grałem z Tomkiem Frankowskim i Mariuszem Piekarskim. Potem też tam trafiłem, bo zacząłem być powoływany do obu reprezentacji. Dzięki temu pojechałem na mistrzowskie turnieje do Niemiec i Szwajcarii.

Mniej więcej w tym samym czasie zaczął pan grać w Jagiellonii, która w 1991 roku awans do ekstraklasy przegrała między innymi z Widzewem. Rok później już wywalczyliście awans do najwyższej ligi.

- Ten 1992 rok był dla nas udany, bo zdobyliśmy też mistrzostwo Polski juniorów. Z awansem mam niemiłe wspomnienia, bo w drodze na ostatni mecz, z Resovią w Rzeszowie, dostałem bardzo poważnego zatrucia. Z autokaru zabrała mnie karetka do szpitala w Rzeszowie, gdzie po meczu odwiedzili mnie koledzy z drużyny.

Jednak wtedy po awansie nie poradziliście sobie w sezonie 1992/1993 w ekstraklasie.

- Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale przytrafiały nam się wtedy często przykre porażki. Na przykład 0:5 u siebie ze Stalą Mielec. Albo 0:3 z Widzewem. Podczas tego meczu sam przekonałem się, jak szybki potrafi być Marek Koniarek. I jak Leszek Iwanicki potrafi strzelać rzuty wolne lepiej niż karne. Dla mnie to był sezon debiutu w ekstraklasie i pamiętam jak strzeliłem swojego pierwszego gola. W meczu ze Stalą w Mielcu pokonałem Bogusława Wyparłę, z którym znałem się z reprezentacji juniorów. Zdobyłem wtedy bramkę głową, zresztą jak większość jakie zaliczyłem podczas gry w piłkę. Potrafiłem grać głową, bo od najmłodszych lat w Jagiellonii duży nacisk na ćwiczenie gry głową kładł trener Karalus. To przyniosło potem efekty.

Wiosną 1993 roku spadliście do II ligi i... pojawił się temat transferu do Widzewa Łódź. Jak to wyglądało?

- Wtedy byłem o krok od przejścia do... Legii. Trenerem był tam Janusz Wójcik, a prezesem Janusz Romanowski i oni wpadli na pomysł, że ściągną mnie, Marka Citko, Jacka Chańko i Tomka Frankowskiego. Byłem w Legii tydzień na treningach, ale nic z tego nie wyszło ostatecznie. Widzew też już wtedy interesował się mną. Na obserwację przyjeżdżał do Białegostoku trener Włodarek i zaczęły się rozmowy. Potem jesienią 1993 roku był mecz kadry młodzieżowej w Norwegii i przyleciał do mnie na rozmowy Andrzej Grajewski. To już były konkretne propozycje i po kolejnym meczu z Norwegami, w Poznaniu, prosto ze stadionu pojechałem do Łodzi.

Szybko zadebiutował pan w drużynie Widzewa i to w dość głośnym meczu z Polonią Warszawa. Wszedł pan za Wiesława Ciska, dla którego okazał się to być ostatni występ w zespole RTS-u.

- Oj tak, to był dziwny debiut. Wszedłem na boisko jak prowadziliśmy 2:0, a skończyło się remisem 2:2. Zaraz po tym spotkaniu władze klubu pożegnały się czwórką zawodników. Odszedł Cisek, a do tego Piotr Wojdyga, Marek Godlewski i Mirosław Myśliński.

Drużynę prowadził wtedy dosłownie od kilku tygodni Władysław Stachurski. Ten trener szybko postawił na pana.

- To był bardzo dobry i ułożony trener. I jak bił rzuty wolne na treningach! Ustawiał sobie 10 piłek na 16.-18. metrze i średnio 8 strzałów wchodziło mu do bramki, i to po długim rogu w okienko. Widać było, że jako piłkarz miał wyważoną nogę. Jak trener dał mi od razu szansę gry, ale wtedy po jesieni przytrafiła mi się ta kontuzja o której mówiłem i straciłem zimowe przygotowania. Wiosną 1994 roku musiałem walczyć o miejsce w składzie. Co ciekawe, w tym debiucie wszedłem za Ciska na pozycję lewego obrońcy, chociaż w Jagiellonii grałem jako środkowy obrońca, ewentualnie na defensywnym pomocniku. Gra w środku różni się od tej na bokach obrony, ale musiałem sobie poradzić. I dawałem radę. Między innymi dzięki temu, że swoją gorszą lewą nogę dzięki pracy i treningom uczyniłem swoją... lepszą. Mimo wszystko jednak najlepiej zawsze czułem się grając na środku obrony.

Z trenerem Stachurskim walczyliście o mistrzostwo Polski, ale się nie udało. Zastąpił go Franciszek Smuda. Jakie miał pan pierwsze wrażenia z pracy ze słynnym później "Franzem"?

- Na początku pracy w Widzewie trener Smuda był bardzo... chaotyczny. Widać było, że żyje piłką i mu zależy. Chciał nam to przekazać, ale był bardzo impulsywny. Próbował nam od razu wpoić swoje pomysły na grę, ale część słów mówił po polsku, część po niemiecku, inne po śląsku i czasami było śmiesznie w szatni czy na treningach. Jednak potrafił przemówić do piłkarzy. Pociągnąć ich za sobą. Drużyna stała za nim. Trener musi mieć to coś i Franciszek Smuda to miał. Piłkarze wierzyli mu. Czasami potrafił się mocno zdenerwować, ale potrafił też porozmawiać z każdym z nas.

Zdjęcie nr 3: Franciszek Smuda bywał chaotyczny jako trener Widzewa, ale zarazem bardzo skuteczny

Razem z trenerem Smudą dokonaliście w sezonie 1995/1996 niewiarygodnej rzeczy. Jako jedyni dotąd w historii polskiej ligi wygraliście ekstraklasę bez porażki w sezonie. I to kadrą liczącą kilkunastu piłkarzy.

- Dzisiaj jest to nie do pomyślenia w klubach piłkarskich, żeby nie mieć kadry z ponad 20 zawodników. Trzeba mieć pole manewru na każdej pozycji i w taktyce gry. Nam się wtedy udało w te kilkanaście osób, bo po prostu była to wspaniała grupa ludzi. Wiosną graliśmy mecze co 3 dni, a po ich zakończeniu "graliśmy" te mecze jeszcze raz w słynnym pubie. I byliśmy tam wszyscy, a nie tylko w kilka osób. Przez ten terminarz to nas w praktyce w domu nie było. Wszyscy trzymali się razem. Do tego młodsi mieli szacunek do starszych w drużynie. To co powiedział Tomek Łapiński, to tak musiało być. Razem z radą drużyny trzymał wszystko. Oczywiście, nas broniły wyniki, które budowały atmosferę w szatni, ale nie było żadnych podziałów na grupki. Bo wtedy robi się źle.

Następny sezon i kolejne mistrzostwo Polski sprowadza się tak naprawdę do słynnej wygranej 3:2 z Legią w Warszawie. Pan w tym meczu zszedł z boiska przy wyniku 0:2. Wszedł za pana Piotr Szarpak.

- Nie był to mój pierwszy mecz, w którym byłem zdejmowany przez trenera przy niekorzystnym wyniku. Trener Smuda musiał zaryzykować i coś pokombinować, żeby zagrać ofensywniej. Tomek Łapiński był wtedy w gazie i można było zaryzykować z nim grę trójką w obronie, bo on sobie wtedy bardzo dobrze radził z grą jeden na jeden. To był świetny piłkarz, przy którym wiele się nauczyłem.

A jak już z ławki rezerwowych wyglądała sama końcówka meczu z Legią?

- Nie będę opowiadał, że jak było 0:2 i 10 minut do końca to wszyscy wierzyli, że to wygramy. Po prostu graliśmy swoje, a jak strzeliliśmy na 1:2 to pojawiły się myśli, że możemy pójść za ciosem, bo jeszcze kilka tych doliczonych minut zostało. No i udało się.

Były pamiętne mecze w lidze, były też gry w europejskich pucharach z pana udziałem. Zapytam jak byłego obrońcę: Którego zagranicznego rywala zapamiętał pan z powodu trudności jakie sprawiał na boisku?

- Najbardziej zapamiętałem tego Enrico Chiesę, który w meczu z Parmą w Łodzi tak nas "dziurawił" i strzelił nam 3 gole. Akurat w tym meczu nie grałem, ale w rewanżu w Parmie już tak. U nich wtedy w ataku grał duet Chiesa-Crespo.

Gry w Europie to również pamiętne spotkanie z Udinese w Łodzi, które Widzew wygrał po pana bramce.

- Zawsze miło wspominam tego gola, który padł w dziwnych okolicznościach. Maciek Terlecki próbował strzelać przewrotką, ale mu nie wyszło. Potem Andrzej Kobylański próbował ustawić się do strzału, gdy piłka wylądowała koło mnie i tą słabszą lewą nogą zdobyłem bramkę.

W Udinese grał wtedy Oliver Bierhoff, słynny niemiecki napastnik, król strzelców Euro 1996. Miał pan z nim kłopoty?

- Akurat z nim nie, zwłaszcza w tym pierwszym meczu w Łodzi. Jednak w rewanżu w Udine już dał nam się we znaki. Zaraz na początku strzelił nam golu, przy którego utracie byłem zamieszany. Ja pilnowałem innego, włoskiego zawodnika. Nazywał się Locatelli. Był lewonożny i bardzo szybki. Strzelił nam trzecią bramkę. Chociaż przy wyniku 0:2 mogliśmy zdobyć gola na awans, ale chyba to Marcin Zając nie wykorzystał okazji.

Podczas tych wyjazdów na zagraniczne mecze albo zgrupowania ponoć zawsze dzielił pan pokój z Markiem Citko. Kierownik Tadeusz Gapiński wspominał, że raz zrobił pan koledze kawał, który kosztował go 20 marek...

- Tadeusz Gapiński to lubił podkoloryzować te swoje opowieści, ale coś takiego miało miejsce. Nie pamiętam już dokładnie o co chodziło, ale chyba o jakąś opłatę za telewizję w hotelu.

Trzymaliście się z Markiem Citko razem w Widzewie?

- To był mój bliski kolega, a znaliśmy się jeszcze z czasów liceum w Białymstoku, bo chodziliśmy do jednej klasy. No i graliśmy razem w Jagiellonii, chociaż Marek trafił tam z Włókniarza. Oj, działy się z nim wcześniej różne historie, bo w tym młodzieńczym okresie był na bakier ze szkołą. Potem dla odmiany stał się bardzo religijny i zawsze prowadził u nas w szatni w Widzewie modlitwę przed meczami. I grał wtedy wspaniale, w pełni zasługując na tą całą "Citkomanię". Jego gra w Lidze Mistrzów, ładny gol dla reprezentacji na Wembley - to był jego czas. Był silny fizycznie i mocno stał na nogach. Zresztą on już jako dzieciak potrafił czarować kibiców swoją grą. Pamiętam jak w 1987 roku na pierwszy mecz Jagiellonii w ekstraklasie przyjechał właśnie Widzew, a my jako 14-latkowie byliśmy z Markiem jednymi z chłopaków do podawania piłek. Na ten mecz przyszło 35 tysięcy ludzi i czekaliśmy na przerwę. Wtedy wbiegliśmy na boisko i zaczęliśmy wrzucać piłki w pole karne, a tam "Citek" ładował nożycami takie gole, że cała publika go oklaskiwała.

Zdjęcie nr 4: Marek Citko już wieku 14 lat potrafił w Białymstoku "ładować" takie bramki z przewrotek, że cały stadion kibiców oklaskiwał jego gole

Marek Citko trochę w reprezentacji pograł. Dla pana to były epizody.

- Najpierw powołał mnie selekcjoner Antoni Piechniczek na zgrupowanie i mecze na Cyprze w 1997 roku. Pojechałem tam z kontuzją i przygodami, bo byliśmy wtedy na zgrupowaniu z Widzewem w Anglii. I na ten Cypr razem ze Sławkiem Majakiem lecieliśmy przez Rzym. Dużo latania było. A na miejscu w meczu z Cyprem wszedłem na ostatnie 20 minut chyba. Trener Piechniczek wtedy robił selekcję na wyjazdowe spotkanie z Brazylią. Ja odpadłem, ale Majak tam pojechał.

Potem po pięciu latach przerwy powołał pana Zbigniew Boniek.

- To był jego debiut w roli selekcjonera. Graliśmy z Belgią w Szczecinie. Byłem wtedy po awansie z Arminią do Bundesligi. Wszedłem w drugiej połowie i na tym się skończyło. Pozostały miłe wspomnienia, że zagrało się w reprezentacji kraju.

Wracając do Widzewa, to po sukcesach z drużyny zaczęli odchodzić kolejni koledzy, ale pan zostawał na następne sezony. Nie było konkretnych ofert z innych klubów?

- Z jednej strony takich konkretnych ofert nie było, a z drugiej to nie paliłem się jakoś tak bardzo do wyjazdu za granicę czy zmiany klubu w kraju. Pamiętam, że jak trenerem Zagłębia Lubin był Stefan Majewski to stamtąd była oferta dla mnie, ale do niczego nie doszło. Za to tuż przed moim wyjazdem do Niemiec pojawiła się konkretna propozycja z Wisły Kraków, z której zrezygnowałem.

Jak to było z tym transferem do Arminii Bielefeld? Wszystko zadziało się podczas turniejów halowych w Niemczech zimą 2002 roku?

- W Arminii byłem już wcześniej. Nawet pojechałem z drużyną na trzy tygodnie zgrupowania do Austrii, ale ostatecznie nie doszło do transferu. Wtedy Arminia walczyła o awans do Bundesligi i wypadł im ze składu przez kontuzję jeden obrońca. Moja sprawa wróciła i podczas turniejów w Niemczech, gdzie byłem z Widzewem, zaczęły się ponownie rozmowy. W stacji DSF podczas jednej z transmisji, gdy grałem jeszcze jako Widzewiak, już mnie przedstawiali jako nowego zawodnika Arminii. I tak się stało. Wsiadłem w auto, pojechałem podpisać umowę z nowym klubem, a potem dołączyłem do drużyny na zgrupowanie w Turcji.

W Arminii grał już wtedy od kilku lat Artur Wichniarek. Naprawdę miał status lokalnej gwiazdy?

- Artur miał tam bardzo silną pozycję, na którą sobie zapracował. W tym sezonie, gdy przyszedłem i wywalczyliśmy awans, to bardzo się do tego przyczynił. Strzelił 20 goli. Sporo mi też pomógł jako nowemu zawodnikowi w klubie. Potem w Arminii grał też z nami Maciek Murawski, a trafić tam też mogli Marcin Zając i Marek Citko. Byli na testach i zgrupowaniach w Arminii, ale nic z tego nie wyszło.

Trudno było w Arminii wywalczyć sobie miejsce w składzie?

- Łatwo nie było, bo drużyna miała szeroką kadrę. Na początku grałem, ale potem miałem kontuzję. I znowu to los zadecydował. Graliśmy mecz z Eintrachtem Frankfurt i około 30. minuty nasz prawy obrońca doznał kontuzji. Wszedłem na jego miejsce i tak już do końca sezonu zostałem na prawej obronie.

Potem był awans do Bundesligi. To była wymarzona liga dla pana?

- To nie była prosta liga, a na pewno zupełnie inna niż w Polsce. Raz grałem, a raz nie. Do tego doszły treningi, które różniły się od tych w Widzewie. Jeszcze trener Benno Möhlmann nie przesadzał z mocnymi treningami, ale później pojawił się Uwe Rapolder i takiego "kata" jako trenera to nigdy nie miałem. Wprawdzie Franciszek Smuda potrafił też dać w kość treningami, ale Rapolder go zdecydowanie przebił. Mimo wszystko udało się w Arminii zaliczyć po dwa sezony gry w 1. i 2. Bundeslidze.

Na koniec wylądował pan aż na 6 sezonów w klubie Sportfeunde Siegen. To była 2. Bundesliga?

- Tak, ale potem spadliśmy do 3. Ligi. Wprawdzie po jesieni mieliśmy chyba 20 punktów, ale wiosną graliśmy słabo. Przełożyli nam kilka meczów, bo Siegen leży w takim górzystym terenie i mieliśmy tam różne anomalie z pogodą. Naszym trenerem był wtedy Jan Kocian, który później pracował w Ruchu Chorzów. W kolejnych sezonach graliśmy w tej trzeciej lidze.

Grę w piłkę zakończył pan w tym klubie?

- W Siegen jeszcze potem przez trzy miesiące pracowałem z drugą drużyną, a następnie przeszedłem do TSV Steinbach. Zmontowali tam fajną ekipę i zrobili awanse z VII do IV ligi. Na początku byłem tam grającym trenerem, a potem już jako trener. Odszedłem stamtąd w 2017 roku, gdy zdecydowaliśmy się z rodziną na powrót do Polski. Syn skończył 18 lat i zaczął grać w juniorskich drużynach Jagiellonii. Po dwóch latach wrócił do Niemiec, ale ja zostałem już w Polsce.

Jak teraz wygląda pańska kondycja fizyczna? Jest czas na rekreacyjny sport?

- Właśnie teraz wychodzi u mnie to "zużycie" materiału przez ponad 20 lat gry w piłkę. Mam do tej pory kłopoty z kolanami i na przykład nie mogę teraz codziennie sobie pobiegać. Gdybym miał taki uraz powiedzmy w wieku 25 lat, gdy grałem w piłkę, to bym chyba musiał zrzeygnować z gry.

Czym się teraz zajmuje Daniel Bogusz?

- Założyłem firmę budowlaną i razem z podwykonawcami stawiamy domy i sprzedajemy. Deweloperka to za dużo powiedziane, ale prywatny biznes mam.

Ma pan kontakt z kolegami z czasów gry w Widzewie?

- Z Andrzejem Michalczukiem mam bardzo dobry kontakt i często się widzimy. Jestem też w kontakcie telefonicznym z Tomkiem Łapińskim, który ostatnio dużo się udziela jako ekspert w telewizji. Poza tym śledzę na bieżąco to, co dzieje się z Widzewem. Przed pandemią przyjechałem na kilka meczów. Teraz Widzew wygrał 2:0 z Koroną i może coś się ruszy w górę.

Biogram:

Daniel Bogusz

data urodzenia: 21 września 1974 roku

pozycja na boisku: obrońca

lata gry w Widzewie: 1993-2001

liczba meczów i goli w Widzewie: 212/19 (ekstraklasa), 21/0 (Puchar Polski), 4/0 (Puchar Ligi), 2/0 (Superpuchar Polski), 11/0 (Liga Mistrzów), 9/1 (Puchar UEFA),

liczba meczów i goli w reprezentacji Polski: 2/0 (1 w barwach Widzewa)

sukcesy z Widzewem: Mistrzostwo Polski (1996, 1997), wicemistrzostwo Polski (1995, 1999), Superpuchar Polski (1996), awans do Ligi Mistrzów (1996)

Zdjęcia: Włodzimierz Sierakowski/400mm.pl