Wojciech Daroszewski: Prezes Sobolewski wiedział, jak budować drużynę (część 1)
Ładowanie...

Global categories

25 December 2020 17:12

Wojciech Daroszewski: Prezes Sobolewski wiedział, jak budować drużynę (część 1)

W okresie Wielkiego Widzewa lat 70. i 80. XX wieku Wojciech Daroszewski (na zdjęciu pierwszy z lewej) był wiceprezesem ds. piłki nożnej, a przede wszystkim jednym z najważniejszych współpracowników Ludwika Sobolewskiego.

Obecnie pan Daroszewski przebywa na emeryturze, a jest też żywą encyklopedią wiedzy o tamtym Widzewie, jego drużynie i piłkarzach, ale również realiach ówczesnej piłki nożnej w Polsce. Zapraszamy do lektury wywiadu, który z Wojciechem Daroszewskim przeprowadziliśmy tuż przed Świętami Bożego Narodzenia.

widzew.com: W klubie odpowiadał pan między innymi za pobyt w Łodzi zagranicznych drużyn podczas meczów w europejskich pucharach. Czy przyjazd jakiejś znanej drużyny zapadł panu w pamięci?

- Manchester United, bo byli tacy chłodni w kontaktach z nami. Widać było, że się wywyższali. To było typowo brytyjskie towarzystwo, bez zagranicznych piłkarzy z kontynentu w składzie. Potem to się zmieniło. Gdy już coś znaczyliśmy w Europie, to zarówno drużyny, jak i oficjele podchodzili do nas już z szacunkiem. A wizyta United wyglądała tak, że my robimy swoje, a wy róbcie swoje. Na oficjalnym spotkaniu działaczy obu klubów, które wtedy organizowano przed każdym pucharowym meczem, można było odczuć, że najlepiej jakbyśmy im zostawili herbatę z ciastkami i sobie poszli.

A jak wyglądały te spotkania z innymi nacjami piłkarskimi?

- Jeśli chodzi o formę takich spotkań przed meczami, z reguły wszędzie wyglądało to podobnie. Bardzo miło wspominam między innymi gościnę u Francuzów przed spotkaniem z AS Saint-Etienne. Fajnie zachowali się też Włosi, jak graliśmy z Juventusem. Zabrali nas do restauracji obok posiadłości właściciela firmy Fiat i Juventusu - Agnellego. Restauracja nazywała się, w naszym tłumaczeniu, "Zbójnik Piemoncki". Działacze Juventusu przyjechali z rodzinami i spędziliśmy ten czas sympatycznie, na rozmowach, na tyle, na ile dało się z nimi porozumieć.

Każdy z działaczy miał swoje obowiązki przy pucharowych meczach Widzewa?

- Przy organizacji pucharowych meczów Widzewa zawsze było tak, że każdy miał w niej swoją rolę. Moje obowiązki w większości sprowadzały się do opieki nad delegatem UEFA. Stefan Wroński zajmował się sędziami, a samą organizacją meczu zajmował się nasz skarbnik - Józef Przesmycki. Nad całością czuwał Ludwik Sobolewski, który pełnił taką bardziej reprezentacyjną rolę. Ktoś przecież musiał z boku patrzeć, żeby to wszystko wyglądało tak, jak powinno.

Zdjęcie nr 2: Z powodu wielkiego zainteresowania kibiców mecz Widzewa z Manchesterem United był dużym wyzwaniem dla działaczy RTS-u

Czy wtedy, już po losowaniu, trenerzy rywali Widzewa przyjeżdżali do Łodzi na rekonesans i oficjalnie zapowiadali swoje wizyty?

- Tak, to było wtedy na zasadzie wymiany. My przyjmowaliśmy wysłanników zagranicznych klubów i organizowaliśmy im w Polsce cały pobyt, i podobnie robili oni w przypadku naszych "szpiegów" wysyłanych na mecze ligowe rywali. Tak na przykład było przed meczami z Liverpoolem, gdy do Anglii poleciał Władysław Żmuda. Taka ciekawostka, że jednym z pierwszych zagranicznych wysłanników, których gościliśmy w Łodzi był... skaut Arsenalu. Pamiętam, że był miłośnikiem opery i teatru, więc zabrałem go między innymi do łódzkiego teatru.

Z Arsenalem w pucharach nie graliśmy, więc kogo przyjechał oglądać?

- Zbyszka Bońka, bo kto inny mógł ich interesować? Najpierw zadzwonił do nas i zapytał, czy może przyjechać. Odpowiedzieliśmy, że naturalnie. Przyjechał na mecz, pobył kilka dni w Łodzi i wyjechał. Więcej kontaktów z nim nie mieliśmy.

Wracając do meczu z Manchesterem United, to było jedno z tych spotkań, na które było o wiele więcej chętnych widzów niż mógł pomieścić stadion ŁKS-u, gdzie rozgrywaliście wtedy pucharowe mecze.

- Tak szczerze, to nie lubiłem stadionu ŁKS-u, bo nie był przystosowany do dobrego oglądania meczów. Miałem podczas tych spotkań pucharowych taką zasadę, że pierwszą połowę oglądałem na stadionie, a na drugą już nie szedłem. Schodziłem pod trybunę i tylko słuchałem relacji, bez oglądania meczu. Bo to były jednak duże emocje, a zaraz po meczu robota przecież szła dalej. Przede wszystkim trzeba było dopilnować porządku, bo nie wiadomo było co zrobią kibice. Wszyscy z klubu byliśmy w to wtedy zaangażowani. Przecież nie było wówczas na przykład firm ochroniarskich. To byli zwykli kibice, którzy dostawali opaskę porządkowego i wynagrodzenie 60 zł.

Na meczu z United było tylu kibiców, że jak przed spotkaniem drużyna Widzewa jechała na stadion, to żeby dotrzeć na czas, przemieszczała się autobusem nawet po torach tramwajowych. Pamięta pan tę sytuację?

- Tak, jechałem wtedy razem z zespołem. Kierowca, który wtedy pracował w klubie, był zżyty z drużyną, a że chłopaki lubili takie kawały, więc wyprzedził milicję, wjechał na tory i dotarł na stadion przed nimi. Bo wtedy na stadion szły tłumy kibiców, również ulicą, i milicjanci nic z tym nie mogli zrobić.

Czy wyeliminowanie Manchesteru United, kolejnej po City znanej drużyny z Anglii, było dla was w klubie odznaczeniem jakiegoś kolejnego punktu na planie, który istniał w głowie prezesa Sobolewskiego?

- To już raczej takie dziennikarskie wymysły - powiedziałbym po latach. W Widzewie żyliśmy wtedy bieżącym dniem i sprawami. Jeżeli pojawiała się szansa na zdobycie mistrzostwa Polski, to się je zdobywało. Jeśli się jednak nie udało, to nikt szat w klubie nie rwał, bo przecież zaraz był kolejny sezon i przecież nie ma takiego klubu na świecie, który by wygrywał wszystko przez cały czas.

A potem po United wylosowaliście Juventus i go pokonaliście.

- To był zupełny przypadek, że trafiliśmy właśnie na tego rywala w kolejnej rundzie Pucharu UEFA. Przed każdym losowanie organizowaliśmy sobie zabawę w klubie, że każdy typował kogo możemy wylosować i wrzucał do puli po 10 zł. I ten, co trafił, zgarniał pełną pulę. U chłopaków w drużynie była wtedy zawsze taka zasada, że jak nawet w czasie treningu grali swój wewnętrzny sparing, to zawsze obok bramki leżały pieniądze. Brała je zwycięska drużyna. Po prostu taka dodatkowa motywacja. Moim zdaniem jako taka zabawa to było dobre. Bo przynajmniej nie nudzili się na treningach, tylko chcieli pokazać tym drugim, że są od nich lepsi. To ich uczyło, że wtedy należy ciągle grać z pełnym poświęceniem. Nieważne, czy to jest sparing, czy to jest oficjalny mecz.

Zdjęcie nr 3: Piłkarze Wielkiego Widzewa potrafili negocjować z władzami klubu premie za puchary, a o kasę drużyny dbał jej "skarbnik" - Zdzisław Rozborski

Pewnie za pucharowe mecze i awanse były dodatkowe premie.

- Za puchary zawsze były ekstra profity dla piłkarzy. W zależności, która to była runda i jaki rywal. Od tego to był już Zdzisław Rozborski jako "przedstawiciel finansowy" drużyny. Razem z prezesem Sobolewskim i ze mną wykłócał się, ile możemy dać, a ile nie. Z reguły mieli na nas, działaczy, stałą metodę. Jak byli na zgrupowaniu w Spale to dzwonili, żebyśmy przyjechali i jeszcze kilka tysięcy wynegocjowali do tego, co już było wcześniej ustalone. Całą pulę dzielił potem trener, ale większość z trenerów już wcześniej miała ustalony podział premii i z tego powodu nie było żadnych kłótni i niedomówień.

A nie było tak, że Centralny Ośrodek Sportu, miał wpływ na to, jak wyglądały te premie?

- Tu mylą się nam dwie rzeczy. COS nie miał nic do pieniędzy, które dostawaliśmy z UEFA za mecze. To były zresztą śmieszne sumy w porównaniu z tym, co jest teraz. Dostawaliśmy wtedy za mecze około 3 tysiące franków szwajcarskich. Co innego w przypadku transferów. Tu COS brał 25 procent z sumy, za którą sprzedaliśmy piłkarza za granicę. Finansowo nie opłacało się nam wtedy najbardziej robić transmisji telewizyjnych, bo pieniądze za to były małe, a odciągało to część kibiców od przyjścia na stadion i kupna biletów. A z tego mieliśmy wtedy o wiele większe dochody.

Prezes Sobolewski jeździł na zagraniczne wyprawy Widzewa?

- Od czasu do czasu jeździł, ale nie był jakimś zwolennikiem podróżowania z drużyną. Jak była określona pula miejsc na wyjazd do Anglii czy Włoch z drużyną, to często oddawał swoje miejsce komuś innemu z klubu. Bo na przykład były sytuacje, że ktoś chciał jechać za granicę z Widzewem, bo tam na miejscu miał rodzinę i chciał się spotkać.

A pan często jeździł na wyjazdowe mecze Widzewa?

- Swego czasu otrzymałem zakaz wyjazdu na spotkania Widzewa, bo ponoć przynosiłem zespołowi pecha! I mogę to potwierdzić. W 1997 roku byłem na imieninach u kolegi pod Warszawą w tym dniu, co z Legią wygraliśmy 3:2 po trzech golach strzelonych pod koniec meczu. Siedzimy u niego, oglądamy i jest 2:0 dla Legii. To ja mówię: Nie, ja muszę spod tej Warszawy wyjechać. Wsiadłem w samochód i pojechałem w kierunku Łodzi. A tam za Raszynem robi się taka strefa bez zasięgu i nie mogłem złapać żadnego radia poza... Radiem Maryja. I o dziwo Radio Maryja podawało wynik meczu Legia - Widzew na bieżąco. Więc jak tylko wyjechałem za granicę Warszawy, to było już 1:2. Przejechałem kawałek dalej i słyszę, że jest 2:2. Zbliżam się do Łodzi i zrobiło się 3:2.

Ale przecież po Europie jeździł pan za Widzewem i z pucharów nie odpadaliśmy?

- To były inne klimaty. Europejskich pucharów ten mój pech nie dotyczył.

Z perspektywy tych wszystkich lat i meczów, które spotkanie Widzewa w europejskich pucharach uważa pan za najważniejsze?

- Dla mnie takim meczami, który podniosły nasz ranking w Europie i pokazały, że coś znaczymy, były te z Juventusem w Pucharze UEFA. One pokazały nam, że można ograć najlepszych. Przecież tam, we włoskiej drużynie, byli tacy piłkarzy, którzy myśleli, że wygrają z nami jak chcą. Ale już po pierwszym meczu i porażce 1:3 w Łodzi zaczęli się bać, bo sędziego przed rewanżem "obstawili".

Prezes Ludwik Sobolewski miał już wcześniej wizję działania klubu w stylu zachodnim, czy to wszystko jednak wychodziło dopiero "w praniu"?

- Przecież Widzew zaczynał pod jego wodzą od trzeciej ligi. Stadion wtedy wyglądał tak, że jak przyjechałem pracować do Łodzi, to w pierwszym roku mojej pracy usypywaliśmy nowe trybuny wokół boiska. Wszystkich swoich pracowników mężczyzn z mojego zakładu pracy, a byli to przeważnie kierowcy, brałem po robocie po godzinie 15 na stadion i taczkami ziemię woziliśmy i budowaliśmy trybuny. Prezes Sobolewski dał ze swojej firmy samochody i to wszystko w praktyce odbywało się dosłownie ręcznie. Więc wszystkiego musieliśmy się uczyć. Wątpię, żeby Ludwik tak od razu miał konkretne plany wielkiego klubu. To potem już wyszło samo z siebie. Na początku chciał awansować do ekstraklasy.

Zdjęcie nr 4: Prezes Ludwik Sobolewski wiedział, jak ma wyglądać dobra drużyna piłkarska. Na zdjęciu z Pawłem Janasem, jednym z czołowych  obrońców Widzewa z lat 70.

A potem?

- Później najważniejsza była jego taktyka działania. Sobolewski wiedział jak budować drużynę. Zawsze budowanie zespołu zaczynało się u niego od tyłu. Przede wszystkim zawsze był w zespole najlepszych bramkarz z tych, co byli do dyspozycji, żeby ich ściągnąć do klubu. Potem byli obrońcy. Jak odszedł Władek Żmuda to przyszedł Roman Wójcicki. Zawsze był Andrzej Grębosz, który się przy tym uczył gry w defensywie, bo był innym typem obrońcy. Był szybszy od nich i zwinniejszy, bo przecież wcześniej był napastnikiem. W środku pola musiał być jeden, co harował na boisku. I to był Piotr Romke, a wcześniej na przykład Tadeusz Błachno. Oni pracowali na grę zespołu, a Rozborski był od rozgrywania piłki. A Zbigniew Boniek był takim wolnym strzelcem. Mógł robić na boisku wszystko, co chciał. Mógł grać w obronie, mógł grać w ataku. Wiedział, gdzie się znaleźć i w którym momencie przyśpieszyć grę, a kiedy przetrzymać piłkę.

Jednak ta drużyna, o której pan mówi, po wyeliminowaniu United i Juventusu pojechała chyba zbyt pewna siebie do Ipswich.

- Ech, nie chciałem o tym mówić...

Teraz wiemy, co tam się działo w Anglii przed meczem, bo widzewiacy tam nie zatruli się po zjedzeniu winogron, jak niektórzy mówili...

- Poza tym Jacek Machciński był typem trenera, który w tym układzie był najważniejszy. A tak się nie da cały czas prowadzić drużyny. W pierwszym okresie pracy to się piłkarzom podobało, bo mieli trochę luzu, ale potem sami zobaczyli, że za tym luzem jest już trochę trudniej. Co do meczu w Ipswich, przegrali sromotnie przez zbytnią pewność siebie. Myśleli, że mają już patent na Anglików.

Zespół Ipswich prowadził wtedy słynny trener Bobby Robson. Gdy po latach w swojej autobiografii wrócił do meczów z Widzewem to napisał, że trener Machciński zaproponował mu przed pierwszym spotkaniem w Anglii zakład na pieniądze o wynik meczu. Ponoć bardzo to zdziwiło i zszokowało Anglika.

- Czasami Jacek Machciński grał takiego pewnego siebie ryzykanta. Takim był wtedy człowiekiem. Jak mu jakiś pomysł zaświtał w głowie, to nie zastanawiał się, tylko to robił.

Po klęsce w Ipswich łódzkie media znalazły sobie kozła ofiarnego w drużynie w postaci Piotra Romke. Wszystkim pasowało to, że cała wina poszła na konto jednego piłkarza?

- Nie wszyscy dziennikarze sprzyjali Widzewowi, więc jak mieli okazję, to mogli sobie "pojechać" po klubie i zespole. Wybrali sobie Piotrka Romke, bo on nie potrafił akurat im się odwinąć i postawić.

Czy później było widać, że ta sprawa nagonki po meczu z Ipswich siedzi w nim i ma z tym problem?

- Nie, nic takiego nie miało miejsca. Chłopaki przychodzili do szatni i obracali to w żarty, ale już z tym jednym dziennikarzem, który był sympatykiem ŁKS-u i najbardziej atakował Widzew, po prostu przestali rozmawiać i go bojkotowali. Obowiązywała w szatni jedna zasada: Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

Wpadka z Ipswich pociągnęła za sobą pasmo fatalnych zdarzeń, bo zaraz potem doszło do słynnej afery na Okęciu podczas wylotu reprezentacji Polski. Głównie z udziałem widzewiaków. Z tego powodu z Ipswich nie zagrali Boniek, Żmuda i Młynarczyk, a tuż przed rewanżem boisko na stadionie ŁKS-u wyglądało jak śnieżne lodowisko.

- Oni, czyli Ipswich, już wiedzieli, że ten dwumecz wygrali po zwycięstwie 5:0 u siebie, więc nie naciskali na odwołanie rewanżu. Bo po co? Przecież nie daliby sobie strzelić pięć czy więcej bramek. Wtedy było na boisku tyle śniegu, że nie było możliwości usunąć go ręcznie. Musieliśmy wpuścić na boisko spychacze. A jak taki spychacz wjechał to rozjeździł boisko i tak to wyglądało. Nie było wtedy podgrzewanych boisk. Pod tym śniegiem był lód i dlatego to wyglądało jak lodowisko. Przedstawiciel UEFA powiedział wtedy do mnie: "Co zrobić z tym fantem? Przecież jutro nie będzie lepiej". Doszliśmy więc do porozumienia, bo on chodził między drużynami i Anglicy się zgodzili. Poza tym sędziowie trochę przyzwolili na inny rodzaj korków.

Tuż po aferze na Okęciu i niedawnej wysokiej porażce w Ipswich, w klubie chyba nie panowała najlepsza atmosfera?

- Wtedy było najgorzej. To była wyraźna nagonka na nas, bo przecież w tej aferze nie brali udziału tylko widzewiacy. Nawet Staszek Terlecki z ŁKS-u też w tym uczestniczył razem z naszymi piłkarzami. O tym, że wtedy Józek Młynarczyk miał kłopoty ze sobą, wiedzieli wszyscy w klubie. Był wtedy najlepszym bramkarzem w kraju i pozwalał sobie na dużo również poza boiskiem. Dlatego został głównym "bohaterem" afery na Okęciu i nagonki na widzewiaków w mediach.

*Drugą część wywiadu z Wojciechem Daroszewskim opublikujemy na oficjalnej stronie klubu w sobotę 26 grudnia. W niej kibice będą mogli przeczytać m.in. o kulisach meczów z Liverpoolem, o tym jak wyglądały premie dla piłkarzy Wielkiego Widzewa oraz o tym, kto doprowadził do kryzysu w klubie w drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku.