Global categories
Władysław Żmuda: W sprawie afery na Okęciu zajęliśmy słuszne stanowisko jako widzewiacy
Władysław Żmuda, bo o nim mowa, to nie tylko jeden z najlepszych obrońców wszechczasów w zespole Widzewa, ale również Wybitny Reprezentant Polski, który w ubiegłym roku został wybrany do Jedenastki Stulecia Polskiego Związku Piłki Nożnej.
widzew.com: Jak to się stało, że w połowie sezonu 1979-1980, gdy był już pan uznanym piłkarzem i reprezentantem Polski, nagle przeszedł ze Śląska Wrocław do Widzewa?
Władysław Żmuda: To były takie dziwne czasy, gdy wyszły nowe przepisy według których miałem podpisać nową umowę ze Śląskiem albo na rok, albo od razu na trzy lata. Ja wtedy nie grałem, bo byłem po operacji pachwiny, którą przeszedłem w Wiedniu. Wróciłem i nie mogłem się pogodzić z tym, że Śląsk postawił sprawę jak to w wojskowych klubach bywało. Albo umowa na trzy lata albo nic. A ja wolałem krótszy kontrakt.
I wtedy do gry wszedł Widzew?
- Tak nie było, bo pojechałem jeszcze ze Śląskiem na początku 1980 roku na obóz do Kamienia koło Rybnika, ale tam od razu zauważyłem, że gra w tym klubie już nie ma dla mnie sensu. Sam więc zadzwoniłem do Widzewa, do prezesa Sobolewskiego i to była krótka, konkretna rozmowa. "Władziu, jutro bądź przygotowany i spakowany, bo Stefan Wroński po ciebie przyjedzie" - powiedział mi prezes Sobolewski i tak się stało.
Nie myślał pan żeby zadzwonić wtedy do innego klubu? Na przykład Legii, Lecha czy Ruchu?
- Kierowałem się intuicją, a ta mi podpowiadała, że Widzew będzie najbardziej odpowiednim klubem. Już wtedy, na początku lat 80., działał inaczej niż reszta klubów w Polsce. Organizacyjnie to już był taki pół zawodowy klub, którym dobrze zarządzał prezes Sobolewski. Mi pasowało też to, że nie był takim wielosekcyjnym molochem jak Śląsk czy Legia, bo już widziałem, jak to działa i ilu tam jest prezesów, generałów i działaczy.
Zdjęcie nr 2: Władysław Żmuda przychodził do Widzewa już jako uznany i utytułowany reprezentant Polski i ligowiec
Nie miał pan problemów z zadomowieniem się w szatni drużyny Widzewa? Bo to wtedy nie była łatwa grupa ludzi.
- Koncentrowałem się przede wszystkim na grze, a drużyna mnie szybko zaakceptowała. Była wtedy w Widzewie taka specyficzna atmosfera. Jak i całe otoczenie wokół klubu. Można powiedzieć, że panował taki rodzinny klimat i to też powodowało, że Widzew był klubem trochę innym niż pozostałe.
Z kim najbardziej pan się przyjaźnił z tamtej drużyny?
- Nie należałem do jakiejś określonej grupy w szatni. Kolegowałem się z wieloma piłkarzami. Był moment, że blisko trzymałem się z Józkiem Młynarczykiem. Dobrze znałem się też z Markiem Piętą. Ale jak kiedyś dostałem bilet do wojska i musiałem się ukrywać, to spałem u Zbyszka Bońka. Tak więc kumpli w drużynie nie brakowało.
Drużynę prowadził wtedy trener Jacek Machciński, który był tylko 6 lat starszy od pana.
- Pomimo jego młodego wieku żadnych nieporozumień nie było. On szanował nas, a my jego. Nikt trenera Machcińskiego nie traktował jako jakiegoś młodego szkoleniowca, bez dorobku. Miał już swój warsztat trenerski i swoje doświadczenie. Był jak nasz kolega i go słuchaliśmy.
Pasował pan charakterem do tego zespołu?
- Jako piłkarz to byłem raczej z tych spokojnych, ale jak trzeba było zdecydowanie zareagować, to reagowałem. Jak były jakieś zmiany kadrowe, decyzje, które mi nie pasowały, to umiałem się postawić i mieć własne zdanie. Zresztą, niby taki spokojny byłem, a tam, gdzie była większa afera, jak na przykład na Okęciu w reprezentacji, tam był też Władysław Żmuda.
Od początku gry w Widzewie, podobnie jak w Śląsku, występował pan na środku obrony. Najczęściej chyba z Andrzejem Gręboszem?
- Z Andrzejem dobrze nam się układała współpraca na boisku. Był charakterny i waleczny, a poza tym wcześniej występował jako napastnik i świetnie grał głową. Ale też miałem innych znakomitych kolegów wtedy w defensywie, jak Andrzej Możejko czy młody Bogusław Plich, który też nieźle grał.
Zwłaszcza wiosną 1981 roku musieliście się nieźle wykazać, gdy po aferze na Okęciu zawieszono Młynarczyka i Bońka.
- Mieliśmy wtedy w drużynie bardzo wszechstronne zaplecze. Jak jeden czy drugi wyskoczył ze składu, to byli gotowi inni żeby ich zastąpić.
Zdjęcie nr 3: Drużyna Widzewa wiosną 1981 roku przed jednym z meczów ligowych, bez zawieszonych przez PZPN Bońka i Młynarczyka. Władysław Żmuda stoi trzeci od lewej
Wtedy strzelił pan jedynego gola podczas gry w Widzewie, i to na wagę zwycięstwa.
- To było chyba w Sosnowcu, w meczu z Zagłębie. Uderzyłem z główki. Czasami wychodziłem do przodu żeby rozegrać akcję, albo na stałe fragmenty gry i wtedy trafiłem głową do bramki. Ale przeważnie byłem przez cały mecz tylko defensorem.
W obronie Widzewa dochodziło wtedy czasami do dziwnych roszad. Na przykład przez pewien czas miał pan za partnera na środku... Mirosława Tłokińskiego.
- Mirek był dobrze wyszkolonym piłkarzem. Miał dobry odbiór piłki. Do tego nieźle grał głową i dobrze ustawiał się na boisku, bo miał do tego warunki. Ale były też momenty, że na środku obrony grał ze mną Zbyszek Boniek, jak miał problemy z kolanem i trener wycofał go właśnie do defensywy.
W europejskich pucharach zaliczył pan z Widzewem tylko siedem meczów, ale emocji nie brakowało.
- Najbardziej zapamiętałem mecze z Juventusem w Pucharze UEFA. Najpierw ten wygrany 3:1 w Łodzi, a potem ten rewanż w Turynie, który miał dramatyczny przebieg. Swoje zrobił tam turecki sędzia i jak doszło do dogrywki, to postanowiliśmy, że gramy na utrzymanie się przy piłce, żeby doczekać rzutów karnych, bo mieliśmy przecież Józka Młynarczyka, który świetnie bronił jedenastki.
Wtedy wam się udało wyeliminować mocnego rywala, ale w następnym sezonie, gdy graliście w Pucharze Mistrzów, Anderlecht zagrał jeszcze bardziej ofensywnie niż wy i wygrał wysoko.
- Taka była wtedy cecha drużyny Widzewa. Zawsze graliśmy ofensywnie i albo wypadliśmy świetnie, albo to nas dobrze złapali i nam strzelili kilka goli. Tak było wtedy z Anderlechtem i wcześniej z Ipswich w Anglii, gdzie przegraliśmy 0:5. W lidze też było kilka takich spotkań. Z Legią na przykład przegraliśmy 3:5 w Warszawie, chociaż tam prowadziliśmy do przerwy.
Po drugim mistrzostwie Polski z Widzewem odszedł pan, podobnie jak Boniek, do ligi włoskiej. Hellas Werona to była jedyna opcja wtedy?
- Miałem różne oferty, ale dwie były konkretne. Chodziło o to, że wtedy zmieniono przepisy we włoskich klubach i każdy mógł zakontraktować dwóch obcokrajowców. W moim przypadku wszystko zależało od słynnego argentyńskiego piłkarza Daniela Passarelli. Jeśli on trafiłby do Werony, to ja grałbym w Fiorentinie. I na odwrót. Ostatecznie to on poszedł do Fiorentiny, a ja do Hellas Werona.
W przypadku reprezentacji Polski jest pan żywą, chodzącą historią. Najpierw cztery turnieje mistrzostw świata zaliczył pan jako piłkarz, a po latach na mundial w Korei i Japonii pojechał jako asystent trenera Jerzego Engela.
- Dużo by opowiadać. Na pewno najmilej wspominam turniej z 1974 roku. To była duża niespodzianka w naszym wykonaniu. Prezentowaliśmy widowiskowy styl gry i pokonaliśmy największe drużyny świata. Wtedy reprezentacja Polski dostarczała wielkich emocji, jako nieliczna drużyna z tak zwanego bloku państw komunistycznych. To pokolenie lat 70. mieliśmy bardzo dobre, dlatego szkoda tych mistrzostw w Argentynie, bo przecież doszli jeszcze Boniek, Iwan i inni. Ale tamten mundial pokazał, że taki turniej to jest straszna loteria.
Wracając do 1974 roku, mało kto pamięta, że wtedy został pan uhonorowany nagrodą dla Najlepszego Młodego Piłkarza Mistrzostw Świata. Jak tak młody wtedy zawodnik poradził sobie z presją największej piłkarskiej imprezy globu?
- Trzeba pamiętać, że gdy jeszcze nie miałem 18 lat, to już grałem w Motorze Lublin w II lidze. Potem w wieku 18 lat, już w Gwardii Warszawa, występowałem w reprezentacji Polski juniorów i młodzieżowej do lat 23. Kogo by się nie wzięło z tamtej grupy kadrowiczów, jak na przykład Grzegorz Lato, Antek Szymanowski, Andrzej Szarmach, to każdy dzięki tej grze w młodzieżówkach i licznym wyjazdom na turnieje miał doświadczenie w meczach międzynarodowych. A do tego doszły sprzyjające okoliczności, bo jak się wskoczy do drużyny w odpowiednim momencie to i... Władek Żmuda błysnął. Byłem ledwie 20-letnim zawodnikiem na środku obrony reprezentacji, ale trener Kazimierz Górski miał odwagę na mnie postawić i zaryzykować. A warto pamiętać, że wtedy grało się tak, że nie miałem przed sobą do pomocy dwóch defensywnych pomocników, jak to teraz bywa.
Zdjęcie nr 4: Trójka z widzewskiej "Bandy Czworga" czyli od lewej: Zbigniew Boniek, Józef Młynarczyk i... Władysław Żmuda.
Osiem lat później, w 1982 roku podczas mundialu w Hiszpanii, też był wielki sukces, ale już inna reprezentacja. Jej trzon możemy powiedzieć, że był widzewski. Młynarczyk w bramce, pan w obronie, w pomocy Boniek, a w ataku Smolarek.
- Po aferze na Okęciu, gdy stanęliśmy w obronie Józka Młynarczyka, w PZPN-ie dominowała postawa, że raczej nas już nie chcą w reprezentacji. Chcieli nas ukarać. "Banda czworga" miała nie wrócić do gry. Jednak czas pokazał, że musieli sięgnąć po widzewskich zawodników. Z perspektywy czasu widać, że zajęliśmy słuszne stanowisko jako widzewiacy. Mistrzostwa świata w Hiszpanii to potwierdziły, bo nadawaliśmy ton tej drużynie jako ekipa z Widzewa.
Potem jako trener i asystent pracował pan z różnymi reprezentacjami Polski. A co teraz porabia Władysław Żmuda?
- Czas leci nieubłaganie, więc można zażartować, że dzisiaj to już jestem taki kibic-emeryt tylko. Przede wszystkim kibic reprezentacji Polski, który ogląda wszystkie mecze.
A na zerknięcie na to, co się dzieje z Widzewem, też jest czas?
- Oczywiście, bo mam wielki sentyment do Widzewa. To był wspaniały okres w moim życiu i piłkarskiej karierze. Trzeba jasno powiedzieć, że Widzew to jest wielki klub z historią, kibicami i stadionem. Jak najszybciej powinien wrócić do ekstraklasy.