Widzew zawsze zasługuje na szacunek - rozmowa z Mariusem Baciu
Ładowanie...

Global categories

27 September 2016 09:09

Widzew zawsze zasługuje na szacunek - rozmowa z Mariusem Baciu

Dwadzieścia lat wstecz wspomnieniami do fazy grupowej Ligi Mistrzów cofnął się Marius Baciu, ówczesny obrońca Steauy Bukareszt.

O pamiętnej rywalizacji w grupie z Atletico Madryt, Borussią Dortmund i Widzewem Łódź w sezonie 1996/1997, a także na wiele innych tematów, były rumuński piłkarz (a obecnie trener) porozmawiał z redakcją "Łączy Nas Widzew".

***

Bartosz Koczorowicz: Minęło dwadzieścia lat od momentu, kiedy Widzew Łódź rywalizował ze Steauą Bukareszt w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Przez następne lata reprezentował pan wiele klubów z różnych europejskich krajów. Ostatnio próbował pan swoich sił jako trener, ale z końcem sezonu 2014/2015 ustąpił pan ze stanowiska szkoleniowca Concordii Chiajna (zespół gra w rumuńskiej Liga 1). Czym się pan zajmuje aktualnie?

Marius Baciu: Obecnie pracuję nad nowym projektem. Rozmawiam też z kilkoma zagranicznymi klubami. Mogę powiedzieć, że jestem także otwarty na oferty z Polski. Nie chcę jednak obecnie ujawniać czegokolwiek, ponieważ nic nie zostało jeszcze podpisane.

Wróćmy w takim razie do początków pana kariery - dla młodego zawodnika Gazu Metanu Medias rozpoczęcie profesjonalnej kariery w swoim macierzystym klubie wydawałoby się naturalną koleją rzeczy. Stało się inaczej - jako senior zadebiutował pan w zespole rywala z regionu, Interze Sibiu w sezonie 1992/1993.

- Wtedy Inter grał na najwyższym szczeblu rozgrywek w Rumunii. Tak naprawdę zagrałem tylko jeden mecz w przywołanym sezonie. Miałem 17 lat, kiedy oficjalnie zadebiutowałem w Liga 1. Naprawdę grać zacząłem jednak rok później w Gazie Metanie, który wówczas grał na drugim poziomie rozgrywek. To spowodowało moje ponowne przejście do Interu, w którym grałem przez następne kilka lat - aż do momentu, kiedy klub zaczął zmagać się z problemami finansowymi, które doprowadziły do spadku, a parę lat później także do zamknięcia.

Wspomniany spadek z Liga 1 miał miejsce w sezonie 1995/1996. Po jego zakończeniu, ówczesny mistrz Rumunii, Steaua Bukareszt, zgłosił zainteresowanie pana osobą. Ostatecznie zaowocowało to kontraktem na nowy sezon. To musiała być znacząca zmiana dla takiego młodego piłkarza, jakim wówczas pan był - od walki o utrzymanie w lidze do batalii o krajowe trofea oraz potyczki z silnymi europejskimi klubami.

- Steaua była wtedy głównie zainteresowana młodymi i utalentami piłkarzami, a ja wtedy byłem reprezentantem Rumunii do lat 21. Prawdopodobnie to było powodem, dlaczego znalazłem się w tym klubie. Inter nie miał złego zespołu, ale z powodu wspomnianych kłopotów finansowych zdecydowałem się zaakceptować ofertę, którą otrzymałem. Steaua była wówczas najlepszym zespołem, dlatego uważam, że to była najlepsza decyzja, jaką mogłem wtedy podjąć. Klub był zarządzany przez armię, podczas gdy główny rywal w Bukareszcie, Dinamo, był pod kontrolą policji. Z formalnego punktu widzenia byłem policjantem, ale nikt nie stwarzał problemów przy moim transferze. Ostateczna decyzja należała do mnie.

Czuł pan presję z powodu sytuacji, w jakiej pan się znalazł? Oczekiwania wzrosły skokowo w bardzo krótkim przedziale czasowym.

- Ani przez moment. Zawsze chciałem grać wśród najlepszych. Traktowałem tę sytuację jako wielkie wyzwanie, ale także jako ogromną szansę. Kiedy przyszedłem do Steauy, to Anton Dobos, który wówczas na mojej pozycji był pierwszą opcją w składzie, zdecydował się na odejście (do AEK Ateny - przyp. red.). To było dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza że grałem już przecież jako młodzieżowiec na poziomie międzynarodowym. Po swoim pierwszym meczu, w którym przeciwnikiem był Club Brugge w eliminacjach do Ligi Mistrzów (było to spotkanie rewanżowe w Bukareszcie, wygrane przez Steauę 3:0 - przyp. red.), udało mi się wskoczyć do pierwszego składu. W ciągu sześciu lat gry w barwach Steauy, wydaje mi się, że nie opuściłem więcej niż 10 spotkań, kiedy to albo siedziałem na ławce, albo byłem kontuzjowany. Za to pamiętam, że byłem zawieszony w wyjazdowym meczu z Widzewem w Lidze Mistrzów.

Jak już pan wspomniał, na drodze do fazy grupowej Ligi Mistrzów, stanął wam w eliminacjach mistrz Belgii. Pokonaliście w dwumeczu Club Brugge (2:2 w Brugii i 3:0 w Bukareszcie). Mieliście jakieś specjalne życzenia przed losowaniem, na kogo trafić w grupie?

- Nie, nie mieliśmy. Wszystkie zespoły w tej fazie turnieju były mocne, wliczając oczywiście Widzew. Wielu zawodników opuściło Steauę przed rozpoczęciem tamtego sezonu. To była szansa dla takich młodych piłkarzy, jak ja, ponieważ zajęli oni miejsca tych, którzy odeszli. Na pewno Atletico Madryt było największym faworytem grupy w naszych oczach. Kiedy tylko dowiedzieliśmy się, z kim przyjdzie się nam mierzyć, powiedzieliśmy sobie, że nie mamy nic do stracenia. Przyznam, że nie wiedzieliśmy zbyt wiele o Widzewie. Jednakże, od samego początku traktowaliśmy wszystkich przeciwników w grupie równo.

Zanotowaliście pechowy początek w tej fazie. W 28. minucie meczu z Atletico w Madrycie zobaczył pan czerwoną kartkę. Steaua przegrała pierwsze spotkanie aż 0:4 i po pierwszej kolejce wylądowała na ostatnim miejscu w grupie.

- Ale to było najlepsze 28 minut, jakie rozegrałem w Steaule! Po tym meczu otrzymałem nawet ofertę od Fabio Capello (trener Realu Madryt w sezonie 1996/1997 - przyp.red.). Zanim zostałem odesłany do szatni, na tablicy wyników w Madrycie było 0:0. Po czerwonej kartce byliśmy za słabi, żeby efektywnie obronić się w „dziesiątkę”.

Oczywiście musiał pan też pauzować w następnej kolejce, w której mierzyliście się u siebie z Borussią Dortmund. Steaua przegrała również i to spotkanie - 0:3. Kiedy pana nie było na boisku, ówczesny mistrz Rumunii stracił aż dziewięć goli (cztery z Atletico Madryt, trzy gole z Borussią Dortmund oraz dwa z Widzewem Łódź). To jest ponad połowa wszystkich wpuszczonych bramek Steauy w fazie grupowej!

- Podchodząc do tego indywidualnie, to była dla mnie świetna sytuacja. Moja reputacja rosła. To samo zauważyła też rumuńska prasa, która pisała artykuły na ten temat. W każdym razie, ze mną w składzie lub bez, Borussia Dortmund była wciąż dla nas zbyt silna, w mojej opinii.

Na pewno żałował pan tego, że nie mógł pomóć swoim kolegom, siedząc na ławce. Nie miał pan żadnego wpływu na wynik, a zespół właśnie wtedy potrzebował pana najbardziej.

- Oczywiście, że bardzo chciałem zagrać wtedy przeciwko mistrzom Niemiec. Borussia miała wtedy fantastyczny skład, zawierający piłkarzy, którzy jeszcze parę miesięcy wcześniej sięgali po tytuł mistrzów Europy. To byłaby dla mnie świetna okazja, żeby pokazać się w meczu z takim zespołem.

Pierwszy mecz rozegrany przez pana w pełnym wymiarze czasowym w fazie grupowej przypadł na trzecią kolejkę, kiedy to w Bukareszcie podejmowaliście Widzew Łódź. Ówcześni mistrzowie Polski z powodów kadrowych, oddelegowali na ten mecz 14 zawodników, z czego tylko jeden z nich mógł faktycznie kogoś zmienić. Dla Widzewa cel był jeden - przetrwać bez kontuzji.

- Pamiętam, że pomimo tych problemów była to drużyna bardzo ambitna i agresywna. Mieliśmy problemy, żeby strzelić im gola. Mecz w Bukareszcie był dla nas bardzo trudny, kiedy to nagle w jednej sytuacji na parę minut przed końcowym gwizdkiem piłka znalazła się w bramce. Jeden z obrońców Widzewa strzelił „samobója” (był to Daniel Bogusz - przyp. red.).

Wspomniał pan wcześniej, że w rewanżowym meczu w Łodzi nie miał pan okazji wystąpić z powodu żółtej kartki, jaką ujrzał pan w Bukareszcie. Widzew wziął rewanż na Steaule i wygrał 2:0. Ostatecznie reguła, o której już rozmawialiśmy, została potwierdzona. Kiedy Marius Baciu nie był w składzie, Steaua traciła wiele bramek. Zauważyły to inne kluby?

- Kiedy skończyliśmy udział w Lidze Mistrzów, to zacząłem otrzymywać coraz bardziej interesujące oferty z różnych krajów - Hiszpania, Włochy i Niemcy. Byłem jednak bardzo młodym piłkarzem, który dołączył co dopiero do nowego zespołu. Był to powód, dla którego Steaua nie chciała wtedy mnie puścić do innej drużyny.

Na koniec fazy grupowej zagraliście w Dortmundzie z Borussią, idąc na wymianę ciosów. Mistrz Niemiec wygrał 5:3,  a pan zdobył jedną z bramek dla drużyny gości.

- Wiedzieliśmy już, że nie wyjdziemy z grupy, więc nasze podejście do tego meczu było takie, żeby zakończyć tę przygodę dobrym występem. Było to łatwe, bo wtedy już naprawdę nie mieliśmy nic do stracenia.

Do dalszej fazy przeszły Atletico oraz Borussia. Który z tych dwóch zespołów był trudniejszym przeciwnikiem i dlaczego?

- To bardzo trudne porównać tamte zespoły. One reprezentowały dwa różne style. Gdyby rozpatrywać oba indywidualnie, Atletico miało w składzie rewelacyjnych piłkarzy, ale jako zespół nie byli tak mocni, jak Borussia. Ponadto, w mojej opinii, Borussia była wówczas lepsza od swojego głównego rywala w kraju, jakim był i jest Bayern Monachium.

Jak wygląda w takim razie sytuacja, jeżeli spojrzymy na zawodników we wszystkich zespołach? Przeciwko któremu z nich grało się najtrudniej, jeśli miałby pan wybrać spośród wszystkich drużyn tej grupy?

- To jeszcze trudniejsze pytanie, niż poprzednie, bo przecież, jak już mówiłem, w zespołach przeciwników było mnóstwo świetnych graczy. Ale jeśli naprawdę musiałbym wybrać tego jedynego, to byłby nim Julio Cesar. Jego gra najbardziej mi imponowała.

Wie pan, co obecnie dzieje się z Widzewem?

- Obecnie, przyznam, że nie śledziłem wydarzeń związanych z łódzkim klubem, ale pamiętam, że miał problemy finansowe w przeszłości. Mimo wszystko, ten zespół zasługuje na szacunek niezależnie od sytuacji.

Z powodu problemów finansowych Widzew musiał zacząć swoje zmagania na piątym poziomie rozgrywkowym. Rok temu nowe stowarzyszenie reaktywowało klub. Obecnie Widzew gra na czwartym poziomie w Polsce. Ten scenariusz brzmi podobnie do tego, co wydarzyło się z kilkoma rumuńskimi klubami, które dostawały się na szczyt ligi rumuńskiej, grały w europejskich pucharach, a teraz również praktycznie zaczynają od nowa. Takimi przykładami są Otelul Galati i Unirea Urziceni. Dlaczego pana zdaniem tak się dzieje, że są takie kluby, które sięgają gwiazd, żeby zaledwie parę lat później spotkała ich dramatyczna sytuacja? Czy jest jakiś wspólny mianownik wszystkich tych przypadków?

- Gdybym ja zarządzał takim klubem, to robiłbym wszystko, żeby podwajać dochody, jakie wpływałyby do klubowej kasy. Powodem, dlaczego wszystkie wymienione przez pana kluby poszły na dno, jest to, że nie były one kontrolowane przez ludzi ze środowiska piłkarskiego. Te osoby reprezentowały wszystkie dziedziny biznesu oprócz sportu. Ponadto, pamiętam, że wiele dziwnych rzeczy działo się w obu wspomnianych klubach.

Co ma pan na myśli poprzez „dziwne rzeczy”?

- Przykładowo, właściciel Unirei Urziceni zainwestował mnóstwo pieniędzy zanim wszedł do klubu, a później dalej inwestował kolejne fundusze w rynek nieruchomości. Kiedy w Europie rozpoczął się kryzys ekonomiczny, nie mógł on pomóc klubowi, ponieważ jego pieniądze znajdowały się w innych miejscach. Od tego momentu Unirea zaczęła pikować w dół. Tak naprawdę, właściciel w ogóle nie interesował się futbolem. Nic więc dziwnego, że chciał w tej sytuacji przede wszystkim zabezpieczyć swoje biznesy, kompletnie zapominając o zespole, który miał. Rok po tym, jak Unirea zagrała w Lidze Mistrzów, nie była już w stanie wygrać niczego w Rumunii.

Jeśli chodzi o Otelul Galati, to dopóki klubem rządził ktoś, kto znał się na piłce, to ten zespół znajdował się w czołówce ligi. Kiedy jednak Otelul zdobył mistrzostwo w 2011 roku, jego właściciel postanowił zostawić swoją drużynę, żeby zaangażować się bardziej w politykę. Sprzedał więc klub wielkiej firmie ubezpieczeniowej, która nie miała żadnego doświadczenia w prowadzeniu piłkarskiego biznesu. Ta firma była zresztą zainteresowana inwestowaniem w inne dziedziny. To musiało doprowadzić do bankructwa klubu i tak też się stało. Tak więc, odpowiadając na poprzednie pana pytanie - tak, można znaleźć wspólny mianownik między tymi przypadkami, o których dyskutujemy.

Jedynym klubem w Rumunii, który mogę nazwać profesjonalnym pod względem zarządzania, jest Steaua Bukareszt, ponieważ ludzie tam rozumieją, że aby mieć dobre wyniki, trzeba najpierw zainwestować. Wszyscy dobrzy zawodnicy chcą tam grać.

Nie da się cofnąć w czasie, żeby poprawić błędy. Jaka wobec tego byłaby pana rada dla ludzi, którzy zdecydowali się na wzięcie udziału w reaktywowaniu takich klubów?

- Bardzo dobrze rozumiem ludzi biznesu. Zazwyczaj inwestują w pierwszej fazie swojej działalności w klubie. To jednak nigdy nie zagwarantuje dobrych wyników w krótkiej perspektywie czasowej. Nie da się zbudować świetnego zespołu z dnia na dzień. Należy być cierpliwym i mieć odpowiednich ludzi w zarządzie. W Rumunii bardziej preferuje się ochronę biznesu poprzez sprzedawanie piłkarzy niż inwestowanie pieniędzy w zespół. Piłka nożna na takim poziomie, jaki osiągnął Widzew lub Otelul to świetny biznes. Takie kluby nigdy nie powinny zbankrutować. Problemem jest to, że czasem pieniądze idą w różne miejsca. Posiadanie wielkich funduszy to nie wszystko. Trzeba wiedzieć, jak nimi zarządzać.

Wspomniał pan wcześnie o przypadkach, w których właściciele nie byli całkowicie skupieni na zarządzaniu klubami.

- Kilku z nich myśli wyłącznie o sobie, powiększając majątki i z czasem ich zainteresowanie futbolem zanika, bo nie da się robić dwóch rzeczy jednocześnie. Takie zespoły w Rumunii, jak Unirea czy Otelul, grały poprzednio w niższych ligach, dochodząc do szczytu najwyższego poziomu w kraju. Na początku ich drogi te kluby wyglądały bardzo dobrze pod względem organizacyjnym. Wydawało się, że działacze rozumieli, że wszystko da się osiągnąć małymi krokami. Z upływem czasu, sytuacja zaczynała się pogarszać, aż ostatecznie wymykała się spod kontroli. Pieniądze zarobione na piłce były wydawane gdzie indziej - głównie na sprawy osobiste.

Kiedy odnoszony jest sukces, kluby, które pamiętają swoją przeszłość w niższych dywizjach próbują  natychmiast wykorzystać tę sytuację, sprzedając piłkazy. Zwykle kończy się to słabymi wynikami w następnym sezonie, a w dłuższym czasie - stagnacją.

- Jeżeli klub zarabia spore pieniądze, powinien zainwestować około 30-35 procent w zespół, żeby wprowadzić do niego świeżą krew. Nie zgadzam się z polityką wyprzedawania prawie całej drużyny. Można sprzedać maksymalnie jednego-dwóch piłkarzy, a w ich miejsce wprowadzić zawodników, którzy szukają wyzwań.

Z drugiej strony, wielkie pieniądze, to także wielkie kłopoty. W mojej opinii, kluczem jest znalezienie ludzi, którzy znają się na futbolu i których piłka obchodzi. Tak, jak powiedziałem, pieniądze nic nie dadzą, jeśli nie jesteś skupiony na planie. Innym problemem jest infrastruktura w Rumunii, w którą nie inwestuje się wystarczająco. Mamy mnóstwo pracy do wykonania w obszarze szkolenia młodzieży, jeśli chodzi o bazy. Problem dotyczy również niewystarczająco opłacani trenerzy młodych zawodników.

Zaczęliśmy rozmawiać o problemach dotyczących szerszego kontekstu, dlatego przejdźmy do tematu drużyn narodowych. Rumunia i Polska znalazły się w tej samej grupie eliminacyjnej do Mistrzostw Świata 2018 w Rosji. To jedyne drużyny z tej grupy, które miały okazję grać na tegorocznym Euro. Polska osiągnęła nawet ćwierćfinał. Czy ten fakt pana zdaniem automatycznie mianuję zespół trenera Nawałki faworytami?

- Bardzo podobała mi się gra Polski podczas Euro. Na tej podstawie uważam, że jest to jeden z najsilniejszych zespołów w naszej grupie. Również Rumunia może sprawić kłopoty przeciwnikom, ale to Polska prezentuje wyższą jakość na obecną chwilę.

Jaka była przyczyna tego, że zespół poukładany we wszystkich formacjach, jakim jest Rumunia zajęła na Euro ostatnie miejsce w grupie za Francją, Szwajcarią i Albanią. Po trudnej walce z gospodarzami oraz remisie z zespołem trenera Petkovicia, mało kto spodziewał się porażki z absolutnymi debiutantami na imprezach mistrzowskich.

- Zespół wyglądał, jakby w ogóle nie był zainspirowany swoim trenerem. Z całym szacunkiem dla pana Iordanescu, ale poprzednio przez 10 lat nie trenował żadnej drużyny! Misja, której się podjął, była dla niego zbyt wielka. Ponadto, jego wybory nie były idealne. Przynajmniej dwóch lub trzech dobrych piłkarzy zostało w Rumunii. To jednak nie było głównym problemem. Nie mamy rewelacyjnych graczy w drużynie narodowej. Większość z nich gra w zagranicznych klubach, gdzie nie dostają szansy regularnych występów. Oczywiście, obecnie nie mamy zbyt wiele alternatyw, ale wierzę, że dałoby się ten zespół lepiej wyselekcjonować oraz poukładać. A tak? Wartość zespołu nie była taka, jaka mogła być, a efekty tego były całkiem przewidywalne. Rezultaty, jakie odnotowaliśmy na Euro w pełni oddają sytuację rumuńskiej piłki.

Są perspektywy na poprawę tej sytuacji?

- Nie możemy mieć wielkich oczekiwań, jeżeli nasze kluby są zorganizowane tak, jak teraz. Wiele zespołów cierpi z powodu kosztów wykładanych na młodzieżową piłkę. Bez pomocy rodzin trenowanych dzieci byłoby jeszcze gorzej. Nasze państwo nie uznaje piłki nożnej za priorytet. Ludzie, którzy chcieliby zainwestować w futbol są wystraszeni z powodu licznych aresztowań, jakie miały miejsce na przestrzeni ostatnich lat. Nie ma takich możliwości, jakie znam z Francji, gdzie polityka mocno ingeruje w sport. Każdy kraj powinien traktować sport jako jedną z najważniejszych dziedzin.

Domyślam się, że porównanie z Francją nie jest przypadkowe. Po latach spędzonych w Steaule Bukareszt stał się pan zawodnikiem Lille OSC w 2002 roku i spędził pan tam dwa sezony. Jak duży był to dla pana przeskok z perspektywy czasu?

- Jak każdy zawodnik z Europy Wschodniej w tamtych czasach, marzyłem o wyjechaniu za granicę. Tak, jak poprzednio wspominałem, pomimo wielu ofert, nie mogłem pójść do żadnego klubu. Grałem w Steaule przez wiele lat i w końcu dla mnie pojawiłą się szansa na zmianę zespołu na zachodni. Rozpocząłem negocjacje z Lille OSC. Równocześnie dostałem ofertę z Ukrainą, która wyglądała świetnie. Mogłem zarabiać mnóstwo pieniędzy, ale byłem zainteresowany grą w mocniejszej lidze. Rozmawiałem również z klubami z Włoch i Niemiec. Ostatecznie wybrałem Lille OSC, ponieważ przysłali mi najlepszą i najbardziej konkretną ofertę.

Czułem, że ówczesny trener, Claude Puel (z którym do dziś mam dobry kontakt), bardzo chciał mnie w swoim zespole. Klub nie wahał się więc zaoferować mi kontrakt. Uważam Puela zarówno za modelową osobę, jak i trenera. Dzięki niemu zdecydowałem się nie rozstawać się z futbolem i kontynuować moje piłkarskie życie jako trener.

Żałował pan kiedykolwiek jakiejś decyzji podjętej w trakcie swojej kariery?

- Nie, kiedy byłem piłkarzem. Steaua Bukareszt była dla mnie wszystkim. To są dla mnie trudne słowa, ponieważ czuję się emocjonalnie związany z tym klubem, ale z perspektywy czasu zdałem sobie sprawę z tego, jak wielki klub zgłosił się po mnie. To była ogromna szansa na grę w Europie. Niestety, mój transfer zablokował George Becali, który jasno dał mi do zrozumienia, że zostaję w Bukareszcie. Pamiętam, jak mówił, że nie będzie „organizował handlu człowiekiem”. Tak się wyraził, ponieważ byłem wtedy piłkarzem Steauy przez raptem trzy miesiące. Mogłem mieć szansę odejścia, ale zamiast mnie klub puścił Daniela Prodana (do Atletico Madryt) oraz Iuliana Filipescu (do Galatasaray Stambuł). Na więcej pożegnań Steaua nie chciała sobie już pozwolić w tamtym sezonie.

Mimo tego, że Lille OSC nie należał do faworytów ligi francuskiej w czasach, gdy pan grał w tym klubie, to był to zespół mający w składzie świetnych piłkarzy, takich jak Eric Abidal oraz obiecujące talenty, jak Mathieu Debuchy i Yohan Cabaye.

- Z Ericiem dzieliłem pokój. To był świetny piłkarz. Uzupełnialiśmy się wzajemnie na boisku bez problemów. Sporym komfortem było granie z takim zawodnikiem obok siebie. Jeśli chodzi o Cabaye’a, to w 2004 roku był on dzieciakiem, który dopiero wkraczał w profesjonalną karierę. Nie otrzymywał zbyt wiele szans na grę w meczach, głównie trenował z pierwszym zespołem, żeby nabrać doświadczenia. Podobnie było z Debuchym, z którym grałem rzadko zanim przeszedł do Arsenalu.

Czy Eric Abidal to najlepszy zawodnik z jakim kiedykolwiek przyszło panu grać w linii defensywy?

- Tak, ale nie byłbym uczciwy, gdybym nie wspomniał również o „Didim” Prodanie. Kiedy grałem w Steaule, mając u boku Daniela, otrzymywałem największą ilość dobrych ofert z innych klubów. On i Eric to byli najlepsi moi współpracownicy na boisku w całej mojej karierze.

Jest pan wciąż z nimi w kontakcie?

- „Didi” to mój przyjaciel, z którym często rozmawiam. Jeśli mowa o Ericu, to wygląda na to, że zmienił numer telefonu, odkąd wyprowadził się z Hiszpanii, więc straciłem z nim kontakt. Może być problem z odzyskaniem go, ponieważ nie posiadam profilu na Facebooku. (śmiech)