Widzew potrzebuje wielkiej piłki i vice versa - rozmowa z Januszem Basałajem
Ładowanie...

Global categories

26 April 2016 09:04

Widzew potrzebuje wielkiej piłki i vice versa - rozmowa z Januszem Basałajem

Prezes PZPN, Zbigniew Boniek nie był na meczu z KS Paradyż jedynym reprezentantem władz związku. Na stadionie przy ul. Milionowej pojawił się również szef departamentu ds. komunikacji i mediów, Janusz Basałaj.

Bartosz Koczorowicz: Obecność szefa departamentu ds. komunikacji i mediów PZPN na spotkaniu z KS Paradyż powinniśmy odczytywać jako wiadomość, że związek nie zapomina o piłkarskich legendach, kiedy te nie grają na szczeblach centralnych?

Janusz Basałaj: Widzewa się nigdy nie zapomina. Pamiętam, jak byłem na starym stadionie ŁKS na legendarnym, ćwierćfinałowym meczu z Liverpoolem. Pamiętam bramki Mirosława Tłokińskiego i Wiesława Wragi. To jest klub, który każdy polski kibic, jeśli nie ma go w sercu, bo trudno tego wymagać chociażby od legionistów, to powinien przynajmniej szanować. Wielki szacunek z mojej strony i wspomnienie wielkiego klubu.

Jak to się stało, że dołączył pan do prezesa Zbigniewa Bońka i razem złożyliście wizytę na stadionie przy ul. Milionowej?

- Przyjechałem po rozmowie z prezesem, który powiedział do mnie: „Chodź ze mną, zobaczymy jak wygląda dzisiaj Widzew”. Chcieliśmy zobaczyć budowany stadion oraz drużynę. Tego pierwszego nie miałem okazji jeszcze ujrzeć na oczy (wywiad przeprowadzono w trakcie meczu z KS Paradyż - przyp. red.), natomiast jeśli chodzi o zespół, to muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczony. Władek Puchalski, czyli jeden z najbliższych współpracowników prezesa, a także człowiek, który włożył dużo wysiłku i pracy w reaktywowanie Widzewa, opowiadał mi jak to wszystko wygląda i cieszy mnie jego relacja. Chciałbym, żeby taki klub awansował do Ekstraklasy najszybciej, jak się da. Jak patrzę na tabelę najwyższej klasy rozgrywkowej bez Widzewa, to czuję się nieswojo.

Jakie są pana wnioski po przybyciu na spotkanie czerwono-biało-czerwonych oraz doświadczeniu obecnej atmosfery na meczach łódzkiego klubu? Czuć ducha dawnego Widzewa patrząc na to, co się dzieje wokół niego?

- Jak powiedziałem wcześniej - wszyscy ludzie, którzy kochają polską piłkę, powinni respektować Widzew. Cieszę się, że po pierwsze, zespół ma gdzie grać. Nawet tutaj (na stadionie przy ul. Milionowej - przyp. red.), gdzie jest kameralnie i sympatycznie. Już niedługo łodzianie zagrają na nowoczesnym obiekcie. Tak jak Widzew potrzebuje wielkiej piłki, tak wielka piłka potrzebuje Widzewa. Piłka nożna to emocje, historia, wzruszenia. Wszystko to dawał Widzew przez wiele lat. Mamy przykłady innych klubów, które upadły nisko, żeby wrócić, jak Lechii Gdańsk, Śląska Wrocław czy Pogoni Szczecin. One pokazują, że wielkie firmy, mając fajnych kibiców i ludzi oddanych, wracają na swoje tory.

Nawiązując do emocji, historii i wzruszeń - niespełna 20 lat temu komentował pan bodajże najbardziej pamiętny ligowy mecz, w którym Widzew pozbawił Legii złudzeń o mistrzostwie Polski w ciągu pięciu ostatnich minut.

- I to z prezesem Bońkiem! Byłem już pogodzony z wynikiem 2:0. Myślałem, że wszystko co miało się wydarzyć w tym meczu, już miało miejsce. Potem zdarzył się niesamowity zryw Widzewa. Czy prezes wierzył w to, co się stanie? Nigdy go tak naprawdę o to nie pytałem. Kiedy siada do mikrofonu stara się być obiektywny, ale na pewno gdzieś w głębi duszy, jako stary widzewiak, cieszył się z końcowego rezultatu. Czegoś takiego nie przeżyłem chyba ani wcześniej, ani później. Wiele razy pytałem mojego kolegi, śp. Andrzeja Czyżniewskiego, który był arbitrem tego spotkania: „Jak to było naprawdę tam na boisku?”. A on odpowiadał: „Było tak,  jak było. Zabolała mnie noga. Była przerwa, a potem Widzew się odrodził.”. To był niesamowity, nieoczekiwany mecz z takim zakończeniem, jakie może zapewnić tylko piłka nożna. To były dla klubu piękne czasy. Zaraz od tamtych wydarzeń minie 19 lat. Niesamowite.

Z tym meczem wiąże się jedna anegdota. Pamiętam, robiłem wiele lat później w Warszawie na Powiślu zakupy. Były święta. Wszedłem do sklepu mięsnego. Na ścianach, jak to w Warszawie, szaliki, plakaty, proporczyki Legii. Za ladą stał mężczyzna i patrzył na mnie, trzymając w ręku nóż rzeźnicki. Pomyślałem sobie w duchu - nie jest dobrze. (śmiech) Dokonałem zamówienia, ale ten człowiek cały czas się na mnie patrzył i to obcesowo. Zapytałem wprost, o co chodzi. Wtedy usłyszałem: „Panie, siedziałem niedaleko pana, jak pan komentował z Bońkiem mecz i pan się śmiał, jak Legia straciła tamto mistrzostwo”. Odpowiedziałem w stylu: „Czy ja się wtedy śmiałem? Można się śmiać z konkretnej sytuacji”. Ta scena tylko świadczy o tym, jak ten mecz zapadł w pamięć. Nawet ten rzeźnik, który tak dobrze pamiętał tę wpadkę Legii, wypomniał mi to po tylu latach! Był to mecz bez wątpienia nie do zapomnienia.

Widzew ma w swojej przeszłości wiele pięknych momentów, jak chociażby przywołany przed chwilą, ale także posiada również w swojej historii niestety kartę, przez którą znalazł się w IV lidze. Nie jest jednak jedynym większym klubem w Polsce, którego los doświadczył w ten sposób, a przykłady można mnożyć. Pan, jako były prezes Wisły Kraków, ma pewne swoje doświadczenia i przemyślenia związane z tym aspektem futbolu. Jak to jest, że mając kibiców i zainteresowanie co chwila jednak słyszy się o większej polskiej marce, która ląduje w lidze regionalnej?

- Bycie prezesem to jest najgorsza robota na świecie. Przez sześć dni w tygodniu człowiek zabiega o sponsorów, budżet i generalnie dba o to, żeby wszystko grało. Przychodzi jednak dzień siódmy i zamiast po tej ciężkiej pracy, jak pan Bóg przykazał, usiąść i odpocząć, to jest mecz. Jak zespół przegra, to ma się poczucie, że ta praca jest do niczego. W przypadku wygranej ma się jedynie krótkie dwadzieścia cztery godziny szczęścia, bo następnego dnia cykl idzie od nowa.

Jeśli chodzi o prowadzenie biznesu, to kasa powinna być oczywiście zasobna, ale bardzo ważne są cierpliwość i pasja, która nie powinna brać góry nad chłodnym okiem. Można kochać klub, ale trzeba wiedzieć, że np. ten trener da temu klubowi więcej, na ten transfer nas nie stać, a ten kontrakt jest za wysoki. Bez takiego podejścia trudno to prowadzić, bo inaczej stajemy się „szalonymi szalikowcami”, którzy myślą, że co tydzień będzie wygrana. Trudno to wypośrodkować. Szanuję ludzi, którzy swoje pieniądze dają na klub i starają się by on przetrwał. Jeśli jednak włączy się „szósty bieg” kibica-szalikowca, to wtedy będzie niedobrze. Dochodzi wtedy kwestia doboru współpracowników. Często jest tak, że ten, kto ostatni wychodzi od właściciela, ma rację. Właściciel miota się między jedną decyzją, a drugą, co może się skończyć bardzo źle. To jest ciężki biznes dla ludzi, którzy w pewnym momencie muszą, moim zdaniem, zostawić kibicowskie serca na drugim planie, a czasami zrobić coś wbrew sobie, opinii, wielkiej gwieździe klubu, którą trzeba pożegnać i nie przedłużać z nią kontraktu albo pożegnać trenera, który nie daje sobie rady, nawet jeśli wszyscy go kochają. To jest bardzo trudne zadanie.

Gdyby jednak otrzymał pan propozycję ponownego spróbowania swoich sił na stanowisku prezesa jakiegoś klubu, rozważyłby pan taką ofertę?

- Raz byłem prezesem, w Wiśle, i sądzę, że drugi raz bym się nie zdecydował. Mówiąc poważnie, jest to żmudna robota. Trudno mi znaleźć ludzi, którzy w Polsce taki biznes wzorowo prowadzili, bo wszyscy, od pana Cupiała zaczynając na panu Cacku kończąc, przechodzili od sukcesów do skomplikowanej sytuacji.

Nie jest to łatwy biznes także ze względu na fakt, że kibic to najbardziej kapryśny z klientów. Zgodzi się pan z takim stwierdzeniem?

- Absolutnie. To jest ta presja, która trwa własnie przez sześć dni. Robi się wtedy wszystko, żeby było dobrze, a siódmego dnia przychodzi weryfikacja. A przecież wystarczy, że napastnikowi klubu, którym się zarządza, zejdzie piłka przy strzale. Ona wpadnie do siatki lub nie. Może się też poślizgnąć bramkarz albo straci ktoś piłkę w środku pola i nagle te sześć dni ciężkiej pracy wszystkich w klubie, począwszy od sztabu szkoleniowego, który przygotowywał taktykę pod konkretne spotkanie poprzez ludzi odpowiedzialnych za marketing, a kończąc na sprzedających bilety, przestaje mieć sens. Oczywiście, można zminimalizować ryzyko, ale element przypadkowości jest bardzo duży. Jeśli ktoś tego nie weźmie pod uwagę i nie zmierzy się z tym, to nie ma szans w sporcie. Z drugiej strony presja jest potrzebna. Trzeba pod nią być cały czas. Wiadomo, że liczą się tylko zwycięzcy i ci, co odnoszą sukcesy. Jednak bez odpowiedniego stanu ducha nie ma sensu zabierać się za futbol.

Przywołana presja widoczna jest także tutaj, na piątym poziomie rozgrywkowym. Od razu po reaktywowaniu klubu kibice wysłali do piłkarzy jasny sygnał - walczyć do samego końca w każdym meczu.

- Zgadzam się z takim podejściem. Trzeba walczyć całym sercem oraz zostawiać pot i krew na boisku. Od B-klasy do Champions League powinno być tak samo. Nie chcę nikogo obrazić, ale kibice bardzo szybko zweryfikują wiarygodność swoich piłkarzy na boisku. Szybko odsieją parodystów i tych co tylko noszą koszulki od graczy, którzy za klub oddają więcej niż 90 minut biegania. Piłkarz, który przychodzi do Widzewa, powinien zmierzyć się z legendą. Tu nie ma lipy, tu trzeba zasuwać. Gdzieś wokół krąży przecież duch Włodzimierza Smolarka, na klub patrzy też prezes Boniek. Wszyscy tak naprawdę patrzą. Dla wielu ludzi najłatwiej patrzeć tylko w przyszłość, a to błąd. Klub to jest miejsce, gdzie legendę buduje się latami i każdy powinien mieć świadomość tego, że nie przychodzi do byle jakiego klubu. Jeżeli ktokolwiek chce w Widzewie pozorować grę, to niech sobie po prostu da spokój.

W trakcie sezonu Widzew dokonał interesującego ruchu, zatrudniając na stanowisko trenera 28-letniego Marcina Płuskę. Naturalnie, jego presja ze strony kibiców również nie omija. Z perspektywy byłego prezesa ekstraklasowego klubu, jak próbowałby pan zdjąć ten ciężar z barków szkoleniowca, gdyby otrzymał pan możliwość podjęcia takiego wyzwania?

- Może jest tak młody, że jeszcze nie rozumie co to presja? Oczywiście żartuję. Osobiście uważam, że szefostwo klubu dokonało dobrego wyboru, nie znając pana trenera. Postawiono na człowieka troszeczkę spoza układu - niewygranego, ale także nieprzegranego, nie takiego, który zna wszystkich menedżerów i ważniejszych dziennikarzy w tym kraju, bo to czasami też jest obciążenie. A może urośnie razem z Widzewem? Może za cztery lata będziemy mówić o 32-letnim zdolnym szkoleniowcu, który wybił się na szczyt z tym klubem? Jest to ciekawa droga, z którą się utożsamiam i którą kontynuowałbym, gdyby to ode mnie zależało. Chociaż zdarzają się przypadki, że pojawia się na horyzoncie 70-letni szkoleniowiec, taki Luis Aragones z regionu i mówi, że ma pomysł na uratowanie zespołu. Oczywiście można dać mu szansę, ale uważam, że obecnie przyłożona jest bardzo dobra miara, biorąc pod uwagę poziom rozgrywkowy, obecne problemy i plany Widzewa. Niech trener rośnie razem z drużyną i klubem, bo to się wtedy fajnie zazębia. Za parę lat, oczywiście, ludzie mogą zmęczyć się sobą nawzajem. Wtedy można dokonać innych decyzji, ale po co to psuć, skoro idzie tak dobrze?

Ponad 30 lat temu Widzew podjął kiedyś podobną decyzję, zatrudniając na stanowisku trenera Jacka Machcińskiego. Łódzki klub wyszedł na tym znakomicie, bo zdobył pod wodzą tego szkoleniowca swoje pierwsze mistrzostwo w historii.

- Nie widziałem go od wielu lat. To jedna z najbardziej malowniczych postaci w polskiej piłce. Człowiek bezkompromisowy, znający ciekawe metody treningowe, który ma zdanie na każdy temat. Dzisiaj byłby absolutną gwiazdą ze swoim „lookiem”, przekazem medialnym i wizerunkiem takiego „dirty coacha”, czyli człowieka, który ma swoje zdanie i potrafi niekonwencjonalnie pracować. Zatrudnienie go w Widzewie to była mądrość śp. prezesa Ludwika Sobolewskiego. Jeśli patrzy z góry na swój klub, to na pewno się uśmiecha. Warto tymi śladami iść. Przydałby się jeszcze nowy Boniek w wieku osiemnastu lat i byłoby rewelacyjnie. Historia jest po to, żeby nie tyle ją naśladować, co wyciągać z niej wnioski. Ten przykład jest bardzo dobry.

Patrząc na historię Widzewa, co powinno być fundamentem do odbudowy tego klubu? Przede wszystkim pamięć o sukcesach, które pokazują, do czego należy dążyć? A może ważniejsza jest świadomość konsekwencji błędnych decyzji na przykładzie ostatnich lat?

- Myślę, że powinien tutaj być zastosowany dwutakt. Trzeba być dumnym z tego, że było się w półfinale Pucharu Europy i grali tu tacy piłkarze jak Boniek, Smolarek, Młynarczyk, Żmuda i inni. Widzew to jednak coś więcej niż kilkudziesięciu piłkarzy grających regularnie przy al. Piłsudskiego. To tradycja, honor, szacunek, ale jednocześnie pamięć o tym, że nie należy marnotrawić takiego dorobku. Uważam, że są takie kluby, gdzie wszystkie te wymienione aspekty widać na każdym kroku, zwłaszcza w Europie w ligach najbardziej „cywilizowanych”. Mówię tutaj o szacunku dla byłych gwiazd, kultywowaniu tradycji, chociaż samo patrzenie się na tradycję też niewiele daje. Trzeba też spoglądać w przyszłość. Czwartoligowy Widzew dla niektórych może być dzisiaj jedynie interesującym reliktem - tak nie może być. Piękny stadion, który jest w budowie, ma za parę lat gromadzić tysiące ludzi, którzy będą pamiętać o dawnych sukcesach klubu, ale będą także oczekiwać czegoś wielkiego.