Global categories
Tradycjonalista skazany na Widzew
Rok 1986, druga runda Pucharu UEFA. Wielki Widzew dogorywa, ale nadal gra w europejskich pucharach. Do Łodzi przyjeżdża Bayer Uerdingen. Na boisku Wraga, Bolesta, Dziuba, Kamiński, Cisek, Iwanicki i… dwa koguty. - To my je przywieźliśmy. Jednego z nich nie mogli złapać i cały mecz przesiedział na boisku - zdradza jeden z wielu szalonych pomysłów z czasów dzieciństwa nowy trener Widzewa, Przemysław Cecherz. W historii RTS zapisze się jako trener, który jako pierwszy poprowadzi Widzew na nowym stadionie. To nie będzie jego pierwsza wizyta przy alei Piłsudskiego, z którą jego własne drogi przecinały się wielokrotnie.
Zaczynał jako kibic. Innego wyjścia nie miał. Koluszki, z których pochodził, to czerwono-biało-czerwone miasto, a poza tym z herbem Widzewa na piersi grał jego brat Jarosław. Z lat młodzieńczych czerpał pełnymi garściami. - Dzieciństwo spędziłem na Wybrzeżu, dopiero około dziesiątego roku życia przeprowadziliśmy się do Koluszek. Pamiętam różne bójki, zresztą do dziś spotykamy się z ludźmi, którzy byli wtedy najsilniejsi. Mało kto w tamtych czasach przejechał przez Dworzec w Koluszkach. Wszystkie pociągi się tutaj zatrzymywały i wszystkie były ruszone. Młody wtedy byłem, więc z chłopakami staliśmy na moście, a ci trochę starsi wpadali do pociągu - wspomina. - Byłem dość szybki i przede wszystkim wiedziałem, kiedy uciekać - dodaje z uśmiechem.
Na trybunach stadionu przy al. Piłsudskiego był dużo spokojniejszy. - Zawsze siedzieliśmy sobie na sektorze C pod masztami, mniej więcej w okolicach środka boiska, z flagą koluszkowskiego fan clubu. Nie było łatwo z biletami wtedy, zainteresowanie meczami było duże. Wchodziliśmy na przykład w ośmiu na sześć biletów. Albo udało się to załatwić u wpuszczającego na obiekt, albo ktoś był niski - wtedy jakoś go przemycaliśmy bokiem. Miałem niekiedy o tyle łatwiej, że ojciec - ze względu na funkcje, które pełnił w życiu - miał legitymację zasłużonego działacza kultury fizycznej i sportu - mówi Cecherz. Taka legitymacja uprawniała do wejścia na każde ekstraklasowe spotkanie na trybunę honorową, z czego bardzo często korzystał. Starał się być na każdym meczu, przeżywając spotkania podwójnie, gdy na placu gry pojawiał się brat.
Jarosław Cecherz w Widzewie grał z przerwami w latach 1988-92. W jednych z najbardziej szalonych Derbów Łodzi na al. Unii, zakończonych wynikiem 3:3, zdobył trzecią bramkę dla Widzewa. Później grał m.in. w Stanach Zjednoczonych, w których mieszka do dziś. - Codziennie do siebie dzwonimy, jesteśmy ze sobą bardzo blisko. On żyje moim życiem, ja jego. Bardzo kibicował temu, bym wreszcie znalazł się w Widzewie. Mówił mi: "K…a, Przemek, wreszcie Widzew. Nie patrz na inne propozycje, masz to w końcu. Na co czekasz? Masz Widzew, czego ty jeszcze chcesz?". Na co dzień mieszka w Stanach, gdzie ułożył sobie życie - ma firmę, żonę i dzieci. Czasem przyjeżdża do Polski. Na sto procent pojawi się wiosną na stadionie - dodaje.
Sam również mógł pójść śladami starszego brata, kiedy swoją bramkarską karierę kończył właśnie za oceanem. - Ten wyjazd był spowodowany sytuacją ekonomiczną - okres przejściowy, transformacja, stocznia w stanie rozkładu, a mój Bałtyk Gdynia wszyscy opuścili. Raz płacili, raz nie. W końcu Darek Jaskulski wrócił ze Stanów i zapytał, czy nie chciałbym jechać, bo potrzebują bramkarza. Tutaj miałem studia, ale wziąłem urlop i pojechałem. Wiedziałem, że wielkiej kariery nie zrobię i wrócę po to, by być trenerem. Mieszkanie dostałem z klubu, prezes mi wynajmował. W USA tylko grałem i zarabiałem. Językowo nie było problemu, bo oprócz tego że się na miejscu szybko uczysz, to bardzo dużo Polaków mieszkało w Chicago, więc problemu nie było żadnego. Wyjazdu nie żałuję, wróciłem bogatszy jako człowiek - opowiada. Podobnie jak brat, Przemysław reprezentował w Stanach barwy m.in. Wisły i Cracovii Chicago. Zawsze jednak marzył o karierze trenerskiej. Już w czwartej klasie podstawówki wiedział, na jakie studia pójdzie i stał między słupkami z myślą, by jak najszybciej przejść na drugą futbolową stronę rzeki.
- Pamiętam też, że brat był strasznie wkurzony, gdy wcześniej dwukrotnie rozmijałem się z Widzewem - mówi nowy trener, dla którego prawdziwość powiedzenia "do trzech razy sztuka" stała się kluczem do objęcia stanowiska w ukochanym klubie. Wcześniej dwukrotnie łączono jego nazwisko z funkcją trenerską przy al. Piłsudskiego. O ile ta druga, niedawna propozycja przejęcia nowo powstałej drużyny w czwartoligowych rozgrywkach była tylko zapytaniem, na które - z racji ważnego kontraktu z Porońcem Poronin - odpowiedzieć musiał przecząco, tak za pierwszym razem temat upadł na ostatniej prostej. - Odrzuciłem nawet propozycję Arki Gdynia, ale wybrano jak wybrano. Byłem mocno zdenerwowany, na pewno nie czułem się gorszy od kontrkandydata - stwierdza Cecherz. Sylwester Cacek zdecydował się postawić na Włodzimierza Tylaka, który w 1. Lidze dobrymi wynikami pochwalić się nie mógł.
- Może dobrze się stało, że wtedy do Widzewa nie trafiłem? Wiadomo, co się wtedy z Widzewem działo, a poza tym pewnie teraz by mnie tu nie było. Nie poprawiajmy Najwyższego - stwierdza, ufając boskim decyzjom. - Nie jestem fanatykiem religijnym, ale wierzę. To ma coś wspólnego z moim tradycjonalizmem, poglądami na rodzinę, wartościami, które niesie ze sobą Dekalog. Ważne jest, by wartości religijne pokrywały się z wartościami etycznymi, które każdy z nas ma. Jestem typowym tradycjonalistą i konserwatystą, chociaż aż tak się polityką nie zajmuję. Uważam, że są pewne naturalne rzeczy, których nie powinno się zmieniać - zdradza szkoleniowiec.
Gdyby ktoś miał określić jego charakter, z pewnością jednym z pierwszych słów byłoby: wybuchowy. Przekonać się o tym mogli nie tylko ci, którzy śledzą spotkania prowadzonych przez Cecherza drużyn, bo konferencja po meczu Kolejarza Stróże z Olimpią Grudziądz podbiła internet. - Wiadomo, jak wygląda większość konferencji. To są slogany, wyuczone formułki nastawione na to, by nikogo nie skrzywdzić i nie urazić, a jednocześnie coś powiedzieć i to nie zawsze zgodnie z prawdą. Moje konferencje zawsze są prawdziwe, choć wiadomo, że nic złego na zespół czy poszczególnych piłkarzy nie powiem. Są jednak takie sytuacje, w których człowiek traci nerwy, emocje biorą górę i konferencja w Grudziądzu była tego przykładem. Po fakcie człowiek żałuje pewnych słów, sprawdza, czy nie było za ostro, ale tamtej sytuacji nie żałowałem nigdy - stwierdza. Cecherz w kilku nieparlamentarnych słowach ocenił pracę arbitra. Trudno było mu się jednak dziwić. Sam kwalifikator sędziowski tego spotkania przyznał, że nie wie, czy by to wytrzymał. Na kursie UEFA Pro ów konferencja pokazywana była wielokrotnie jako może nie wzór, ale dobra forma współpracy z mediami. - Myślę, że w tym środowisku i w tym zawodzie czasem trzeba rzucić wulgaryzmem. Niedawno po mnie Michał Probierz też powiedział, że pier…nie sobie whisky. Gdyby powiedział, że się napije whisky, to nie miałoby takiego wydźwięku - dodaje.
To typ trenera, któremu nikt kartki ze składem nie tylko nie wręczy, ale nawet nie zacznie wypisywać. W szatni chce mieć piłkarzy z charakterem, a nigdy w życiu nie wybaczy przeszkadzania w pracy. - Czy to żona, dziecko, prezes, dziennikarz, kibic, a nawet sam piłkarz. Tego nie wybaczę nikomu. Trening to świętość. Jeśli zawodnik jest do niego nieprzygotowany, przeszkadza mi w treningu - nie mówię, że się buntuje, bo to już na pewno nie przejdzie - ale jest zmęczony, bo na przykład za dużo chodził po galerii na zakupach… Jeśli coś mi przeszkadza w tym, co najważniejsze, jestem gotowy zabić - zaznacza.
Wybuchowy charakter odziedziczył po ojcu, który był trenerem i nauczycielem wychowania fizycznego. To od niego starał się czerpać jak najwięcej z trenerskiego warsztatu, to z nim jeździł na mecze i treningi, nawet mając zaledwie cztery lata. - Ojciec też mocno wszystko przeżywał. Potrafił zezwać, krzyknąć, nawet kopnąć w dupę. W jakimś stopniu mam to w genach - oznajmia Cecherz junior, któremu do trenerskiego gustu obecnie mocno przypadł Diego Simeone. Podoba mu się przede wszystkim sposób, w jaki Argentyńczyk żyje meczem, pomaga zespołowi i wielokrotnie ożywia trybuny.
Nowy trener Widzewa jest równie nerwowy nawet wtedy, gdy gasną światła jupiterów. - Poza ławką też bywam wybuchowy. Trochę żona się denerwuje, że się przeprowadziłem do domu. Choć od ślubu minęło już 21 lat, musimy się na nowo docierać w małżeństwie - śmieje się Cecherz. W 2005 roku wyjechał pracować do Górnika Zabrze i odtąd na własnej skórze poczuł zwrot "związek na odległość". Decyzja o wyjeździe została jednak podjęta… przez małżonkę. - Dostałem propozycję z Górnika Zabrze i mocno się wahałem co zrobić, jak to powiedzieć żonie. Ona tymczasem pierwsza wypastowała mi buty i powiedziała: "Przemek, jedź, bo zawsze to chciałeś robić i będziesz miał do mnie pretensje, że nie skorzystałeś z okazji" - opowiada. Bywało ciężko. Szczególnie wtedy, gdy pracował daleko i nie mógł wrócić choćby na jeden dzień. Dużą rolę w czasie, gdy kontakty pomiędzy państwem Cecherzów były ograniczone, odgrywała właśnie żona. - Wzięła odpowiedzialność za dzieci, dom, za wszystko. Jesteśmy dobrym, zgodnym małżeństwem. Bywa tak, że się nie rozstajemy nawet na moment. Lubimy ze sobą spędzać czas i myślę, że wszystko jest tak, jak powinno być - dodaje głowa rodziny. Teraz powinno być łatwiej, bowiem Koluszki od stadionu Widzewa dzieli nieco ponad dwadzieścia kilometrów.
Drogi Przemysława Cecherza z łódzkim Widzewem nie przecinały się jednak tylko na kanwie rodzinnej czy kibicowskiej. Kilkukrotnie kibic czerwono-biało-czerwonych musiał mierzyć się z ukochanym klubem, jednak traktował te spotkania profesjonalnie, w kategoriach pracy. Często przykrej, jak wtedy, gdy ze Zniczem Pruszków przegrał w Łodzi aż 0:7. - Oczywiście, że to bolało, jak każda porażka. Trzeba jednak umieć wyciągać z takich porażek wnioski i iść dalej. Szczególnie, że na niektóre rzeczy nie miałem wpływu. Ludzie patrzą na siódemkę widniejąca na tablicy wyników i kiwają z dezaprobatą, ale nie patrzą na sytuację w klubie, przepaść dzieląca wówczas obie drużyny i inne czynniki, które się na tamten wynik złożyły. Trzeba być wewnątrz, żeby to uczciwie ocenić - stwierdza.
Dużo lepiej mógł wspominać inną wizytę na al. Piłsudskiego, kiedy tuż po perturbacjach związanych z ewentualnym objęciem stanowiska trenera w łódzkim klubie i fiasku negocjacji przyjechał do Łodzi z drużyną GKS Tychy. Zemsta przez niemal cały mecz była słodka, ale jej smak zepsuł w ostatniej minucie pięknym strzałem przyszły podopieczny Cecherza, Marcin Kozłowski. Przeciwko Widzewowi stawał jeszcze kilkukrotnie, zwykle schodził z boiska na tarczy, ale teraz już nie będzie miał takiego problemu. - Nareszcie jestem po drugiej stronie barykady. Czuję ulgę, ale także jeszcze większą odpowiedzialność za ten klub - mówi.
Gdy rozmawiamy o zapisaniu się w historii wielkiego klubu, sprzedających się karnetach, komplecie publiczności na meczu otwarcia i Zbigniewie Bońku, który strzeli pierwszą bramkę na nowym stadionie, szeroki uśmiech niemal unosi go z fotela. - Może ten stadion czekał na mnie? - pyta z radością. - Miałem propozycję z wyższej ligi, ale wybrałem Widzew. Utożsamiałem się z nim zawsze, od dziecka mu kibicowałem i od zawsze chciałem tu pracować. Mój Widzew, gdy będzie wygrał 2:0, będzie chciał wygrać siedem. Ma grać do końca, niezależnie od wyniku. Nie będzie oszczędzania sił, kombinowania i kalkulowania. Żadnych zmian podyktowanych jakimiś spotkaniami, które w niedalekiej przyszłości będą miały miejsce. Tutaj każdy mecz to święto - stwierdza.
Zimowe przygotowania będą nowoczesne, nie będzie bezmyślnego biegania po górach. - Widziałeś kiedyś pianistę, który biegał dookoła fortepianu? - pyta retorycznie. Ważni będą piłkarze, którzy - oprócz umiejętności - będą mieli czerwono-biało-czerwoną krew płynącą w żyłach. - Tacy piłkarze, jak Michał Czaplarski, pokonują granicę niemożności. On nie powie, że nie ma dzisiaj siły biegać i będzie grał ostrożnie. On pobiegnie i uratuje sytuację, gdy będzie miał już ciemno przed oczami - mówi Cecherz, który zaznacza, że piłkarze mogą spodziewać się większej dawki treningów. Nie oznacza to jednak, że nie będzie miejsca na odpoczynek. - Wolne to też praca, bo po to się regenerujesz, by następnego dnia ruszyć ze zdwojoną siłą. Do każdego piłkarza też trzeba podchodzić indywidualnie. Może jeden potrzebuje wyjechać do Zoo i pokazać dziecku słonia, bo nie widziało jeszcze? - mówi.
Nowy trener Widzewa przekonuje, że problemów z przeskoczeniem z klubów mniej medialnych na Widzew mieć nie będzie, bowiem ma za sobą już pracę chociażby w Górniku Zabrze. - Poza tym ja lubię dziennikarzy, a oni mnie, chyba często daje im pożywkę - śmieje się Cecherz. O trudne, trzecioligowe warunki również się nie martwi. Nawet wtedy, gdy pracował w wyższych klasach rozgrywkowych, zdarzały się przeróżne przeszkody. - W Kolejarzu Stróże biliśmy się o awans do ekstraklasy, a całą zimę przygotowaliśmy się na Orliku. Mało tego - my ten orlik musieliśmy przed treningiem sami odgarnąć. Przyjechał Gajtkowski z ekstraklasy, a pierwszy brał łopatę i razem z chłopakami odgarniał. W taki sposób też można wypracować team spirit - wspomina szkoleniowiec, który do Łodzi trafił ze Świtu Nowy Dwór Mazowiecki.
Jednym z ważniejszych celów transferowych będzie wzmocnienie pierwszej linii, bo - jak sam szkoleniowiec podkreśla - "jak grają napastnicy, tak gra cały zespół". Oprócz celów sportowych Przemysław Cecherz stawia sobie jeszcze jeden, jak na erteesiaka przystało - mocno widzewski. - Trzeba odbudować rodzinną, widzewską atmosferę. W RTS byli nie tylko piłkarze, ale i całe rodziny trzymały się razem. Na imprezach sylwestrowych u Pani Basi w kawiarni sam uczestniczyłem. Do dzisiaj spotykamy się z Ryśkiem Czerwcem, Mirkiem Myślińskim, który był u mnie na weselu, Markiem Podsiadło… To było jedno, wielkie środowisko. Nieważne, czy ktoś grał w Widzewie, czy nie - to była widzewska rodzina. I to była również odpowiedzialność za Widzew. Brat opowiadał, że się nie bał, co powie w szatni Bronek Waligóra, tylko co powie na górze Grębosz. Albo że Heniek Bolesta, który przyjechał, zj…e go, że źle podszedł do meczu. Tego się bał najbardziej, to była ta odpowiedzialność za Widzew. Sylwester Cacek i jego ludzie zerwali te widzewskie tradycje, ale to trzeba odbudowywać. Już możemy płakać - dlaczego tego stadionu nie zobaczył Surlit, Smolarek czy Sobolewski, który tak przecież o nim marzył? Szkoda, wielka szkoda. Dlaczego nie szanowali tych ludzi, którzy dla tego Widzewa zdobywali laury i uczynili go wielkim? Którzy ten Widzew tak naprawdę stworzyli? Może nie trzeba żyć historią, ale trzeba o niej pamiętać i pokazywać, w jakim klubie jesteśmy. My wiosną będziemy chcieli do niej nawiązać i mam nadzieję, że nam się uda. Przecież nawet dwunastopunktowa strata jest niczym w starciu z widzewskim charakterem.