Tomasz Łapiński - kapitan, który nie chciał zejść ze statku
Ładowanie...

Global categories

10 October 2017 10:10

Tomasz Łapiński - kapitan, który nie chciał zejść ze statku

Tomasz Łapiński przed meczem z Turem został oficjalnie przywitany przez prezesa po powrocie na al. Piłsudskiego 138. W klubie pełni rolę doradcy zarządu ds. sportowych.

Andrzej Klemba: Jak to się stało, że z dalekich Łap znalazłeś się w Widzewie?

Tomasz Łapiński: Tygodnik „Piłka Nożna” opublikował doroczne zestawianie obiecujących piłkarzy młodego pokolenia. Zawsze było po kilka nazwisk przy każdej pozycji. Znalazłem się tam też ja i wtedy zaczęło się zainteresowanie. Pytały o mnie Legia, Zagłębie Lubin i Widzew. O tym, że wylądowałem w Łodzi zdecydowały dwie sprawy. Prezesem klubu był Wiesław Brzozowski, który też pochodził z Łap i był znajomym rodziców. To było naturalne, że skoro się z nimi zna, to zaopiekuje się młodym chłopaczkiem. Po drugie to osoba trenera Oresta Lenczyka. Uznaliśmy, że to szkoleniowiec, który zapewni mi właściwy rozwój.

Kiedy przychodziłeś do Widzewa w 1987 roku, świeżo w pamięci kibiców były jeszcze wielkie sukcesy w europejskich pucharach. Była hierarchia w zespole?

- Drużyna już tak silna nie była, ale wciąż mieliśmy takich piłkarzy jak Wraga, Przybyś, Myśliński, Dziuba, Bolesta. Nazwiska, które w ówczesnej piłce naprawdę dużo znaczyły. Oczywiście była hierarchia. Wiadomo było, że młodzi mają więcej obowiązków, ale nie było zmuszania.

Wkrótce w klubie pojawili się Andrzej Pawelec, Andrzej Grajewski i Ismat Koussan. „Nikt ci nie obieca tyle, co Pawelec” było aktualne?

- Tak naprawdę to na pieniądze nie mieliśmy wpływu. Staraliśmy się skupiać na grze. Pojawili się w klubie i z ich pomocą udało się awansować do Ligi Mistrzów.

Kolejna anegdota to powiedzenie, że zwycięstwa Widzewa „rodziły się w bólu”.

- Mieliśmy wtedy zespół, w którym właściwie nie było podziałów. Nie chodziło o ból, tylko o to, że zwycięstwa miały się rodzić w pubie John Bull na ul. Piotrkowskiej. Tam spotykaliśmy się po wygranych i następowała integracja zespołu.

Podobno Franciszkowi Smudzie tak spodobało się to powiedzenie, że często go używał. Wiedział o Waszych wyjściach?

- Tak. Informowaliśmy go, by nie dowiadywał się od osób trzecich, które potrafiłyby rozdmuchać taką sprawę.

0:3 w Kopenhadze w eliminacjach LM i jakie myśli?

- Trudno mówić, że wierzyliśmy. Byliśmy za to nauczeni, że gramy do końca. Czasem jedna akcja może natchnąć drużynę. W Kopenhadze nic przez długi czas na dawało podstaw, że coś zdziałamy. I właśnie jedna sytuacja odmieniła wszystko. Widać w tym było też rękę Franka. Ale potrzebna była też odpowiednia grupa ludzi z wysokimi umiejętnościami i właściwym mentalnym podejściem.

Twoja hierarchia meczów w karierze?

- Finał Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie i dwa mecze z Legią wygrane na Łazienkowskiej 2:1 i 3:2. Broendby nie, bo choć wydostaliśmy się z otchłani, to nie było nasze dobre spotkanie.

LM to był zupełnie inny świat?

- Wystarczy przypomnieć sobie jak wtedy wyglądał nasz stadion. Liczyło się jednak to, co było na boisku. To kształtowało atmosferę. Naprawdę dobrze wtedy graliśmy w piłkę. Napędziliśmy stracha świetnym drużynom. Gdybyśmy mieli więcej doświadczenia i dłuższą ławkę rezerwowych, to byśmy nie przegrali w Madrycie a w Bukareszcie nawet wygrali.

Wkrótce zaczęły się chudsze czasy. Jako kapitan trwałeś na statku do 2000 roku…

- Ja mam poczucie, że wcale z niego nie zszedłem, tylko wręcz zostałem wyrzucony za burtę. Sytuacja organizacyjna klubu była tragiczna i usłyszałem wprost, że jak nie odejdę z Widzewa, to nie będzie pieniędzy. Nie miałem najmniejszego zamiaru nigdzie się ruszać. Czułem się u siebie w klubie.

Klub jest w trakcie odbudowy – z dwoma legendami trenerem Smudą i Tobą powinno być łatwiej.

- Nie chcę być ikoną stawianą za szybą. Wróciłem, by działać, by mieć wpływ na to jak drużyna będzie funkcjonowała. To mój cel.

Jaka jest Twoja rola?

- Doradca zarządu ds. sportowych. Właściwie jestem na co dzień z chłopakami, służę im radą, dzielę się spostrzeżeniami i doświadczeniem. Przede mną nic nie ukryją, a ja staram się im podpowiadać. Druga sprawa to myślenie o wzmocnieniach zespołu.

Spytałeś kibiców: „Idziecie ze mną do ekstraklasy?”

- Stadion, to co się dzieje na trybunach, to już jest ekstraklasa. Wszyscy przenoszą to na drużynę i myślą, że będziemy lać rywali po 4:0. Nie możemy oceniać możliwości drużyny przez historię, przez to, że graliśmy w półfinale Pucharu Europy czy w Lidze Mistrzów. Mamy zespół trzecioligowy, który do każdego meczu musi podejść maksymalnie zdeterminowany. Walką i umiejętnościami wywalczyć trzy punkty. Nikt za nazwę ich nam nie odda. Mam nadzieję, że awansujemy i będziemy budować coraz mocniejszy zespół.