Sławomir Majak: Awans do Ligi Mistrzów jako punkt honoru
Ładowanie...

Global categories

09 November 2017 14:11

Sławomir Majak: Awans do Ligi Mistrzów jako punkt honoru

- To było ogromne przeżycie i emocje, tym bardziej że awansowaliśmy w wyjątkowych okolicznościach – wspomina Sławomir Majak, były piłkarz Widzewa, obecnie trener Sokoła Ostróda.

30 października 1996 roku Widzew wygrał w Lidze Mistrzów ze Steauą…

Sławomir Majak: Ten mecz oczywiście mocno mi zapadł w pamięć, bo to było nasze pierwsze i - jak się okazało - jedyne zwycięstwo w LM. To była taka wygrana na osłodę. Było już wtedy jasne, że nie wyjdziemy z grupy, a wtedy za trzecie miejsce nie było dalszych występów w Pucharze UEFA jak teraz w Lidze Europy. Graliśmy o honor. Zapamiętałem to spotkanie, bo choć strzeliłem gola, to miałem jeszcze dwie stuprocentowe sytuacje, które powinienem wtedy wykorzystać. Zresztą nie tylko dlatego powinniśmy wyżej wygrać. Przecież Marek Citko strzelił prawidłowo gola na 3:0, ale na boisku była druga piłka i sędzia tej bramki nie uznał. Teraz nie byłoby takiego problemu, bo przepisy się zmieniły. Z tej jednej bramki nas ograbiono, choć na szczęście nie decydowała o wygranej, bo wtedy prowadziliśmy już 2:0 i ta sytuacja nie zmąciła naszej radości z pierwszego zwycięstwa w LM.

Pamięta pan bramkę?

- Piłka trafiła na skrzydło do Radka Michalskiego, który niemalże z linii końcowej podał lewą nogą. To była trudna sytuacja, ale udało mi się doskoczyć i strzelić głową do siatki. Dwie poprzednie okazje były łatwiejsze, bo byłem sam na sam, ale ich nie wykorzystałem. To był gol tuż przed przerwą, który dał nam trochę spokoju. Na początku drugiej połowy szybko podwyższyliśmy po bombie Ryszarda Czerwca.

Szkoda pierwszego meczu ze Steauą…

- Do Bukaresztu pojechaliśmy w bardzo okrojonym składzie i zagraliśmy w eksperymentalnym ustawieniu. Ja chyba byłem wtedy lewym obrońcą. Mimo tego nie byliśmy w tym spotkaniu słabsi. Mieliśmy kilka sytuacji, w tym sam na sam, a Mirek Szymkowiak trafił piłką w poprzeczkę. Do tego straciliśmy gola samobójczego [piłka trafiła w Daniela Bogusza – przyp. red.]. Liczyliśmy, że pomimo tych wspomnianych problemów zdrowotnych wywieziemy z Bukaresztu choćby punkt. Stało się inaczej, więc tym bardziej czekaliśmy na rewanż.

Co to dla was znaczyło, że gracie w LM?

- To było ogromne przeżycie i emocje, tym bardziej że awansowaliśmy do niej w wyjątkowych okolicznościach. Nikt po godzinie gry w Kopenhadze nie wierzył, że nawiążemy walkę i to my zagramy w rozgrywkach grupowych, a nie Broendby. To jeszcze bardziej nakręciło atmosferę wokół naszego awansu do LM. Na nas piłkarzach to też zrobiło ogromne wrażenie. Byliśmy dopiero drugim polskim zespołem, któremu udało się awansować do tych elitarnych rozgrywek. Nikt się nie spodziewał, że na kolejną zespół drużynę z naszej ekstraklasy w LM przyjdzie czekać 20 lat. Wtedy dla nas punktem honoru było awansować, bo przecież rok wcześniej była w nich Legia.

Ustaliście z Pawłem Wojtalą, kto tego gola strzelił?

- Nigdy nie spierałem się o to. Byłem ostatnią osoba, która by chciała to ustalać. Najważniejsze było dla nas, że ta piłka w ogóle wpadła i dała nam awans w takich okolicznościach. Z powtórek nie da się wywnioskować kto jest strzelcem, a wtedy takiej technologii, jak teraz nie było. Od 21 lat powtarzam – najważniejsze, że wpadła.

Trafiliście do bardzo silnej grupy.

- Borussia Dortmund wygrała rozgrywki, a akurat z nami straciła punkty. To też pokazuje, że nasz zespół nie był wcale dostarczycielem punktów. Atletico Madryt był mistrzem Hiszpanii co oznacza, że zdetronizowało Barcelonę i Real Madryt. To duża sztuka w Primiera Division.

Nie baliście się takich rywali?

- Dużą rolę odegrał Franciszek Smuda. Dzięki niemu do meczów w Lidze Mistrzów podchodziliśmy tak samo jak do ligowych. Nie było obawy, że jedziemy do Dortmundu czy Madrytu i dostaniemy lanie. Franek wpajał nam, że z każdą drużyną można wygrać. Pod kątem mentalnym byliśmy dobrze przygotowani. Może poza spotkaniem u siebie z Atletico w każdym meczu graliśmy jak równy z równym. To też świadczy o tym, że nie podchodziliśmy do rywali na ugiętych kolanach. Byliśmy silną drużyną i absolutnie nie było myśli, że jedziemy na stracenie. To zasługa trenera i chyba to było widać w tych spotkaniach.

Czuliście niedosyt po meczach w LM?

- Na pewno mogliśmy zdobyć więcej niż cztery punkty. Już na inaugurację byliśmy blisko sprawienia niespodzianki w Dortmundzie. Nawet wspomniany mecz z Atletico nie musiał się skończyć 1:4. Po fenomenalnym golu na 2:1 Marka Citki, mieliśmy sytuacje na wyrównanie m.in. Jacek Dembiński był tylko przed bramkarzem. Zamiast jednak remisu, za chwilę dostaliśmy kontrę na 3:1. Mecz w Bukareszcie już wspominaliśmy. W rewanżu z Ateltico strzeliłem prawidłowo gola, ale sędzia go nie uznał. A potem jeszcze Radek Michalski miał świetną okazję.

Władysław Żmuda wspominał, że do Turynu w 1980 roku piłkarze pojechali w prywatnych ubraniach. A jak to było z wami?

- Już na mecze eliminacyjne mieliśmy porządne garnitury i tak ubrani lataliśmy na kolejne spotkania w LM. W tym aspekcie wyglądaliśmy profesjonalnie. Do tego dostaliśmy też dresy i jeździliśmy ładnym autokarem. Godnie prezentowaliśmy się w Europie. Jedyne w czym na pewno odstawaliśmy, to był obiekt. Ogromne wrażenie robiły na nas stadiony Borussii czy Atletico. Wtedy w Polsce żaden obiekt nie spełniał wymogów Ligi Mistrzów, ale musieliśmy gdzieś grać. Dopiero 10 lat później zaczęły powstawać pierwsze nowe obiekty i teraz już nie mamy się czego wstydzić. Nie mieliśmy się czym chwalić, jeśli chodzi o stadion, ale nadrabialiśmy walorami piłkarskimi.

A jak płacono w LM?

- Już wtedy nie można było narzekać na pieniądze jakie gwarantowała UEFA. Na pewno jednak nie dostaliśmy tyle co Legia rok wcześniej. Oni ustalili, że dzielą się pół na pół. My dostaliśmy mniejszy procent. Na szczęście wszystko zostało wypłacone na czas.