Global categories
Siłą Widzewa jest tradycja - rozmowa z Pawłem Janasem
Marcin Olczyk: Od czasu pana pracy w Widzewie krajobraz piłkarski w Łodzi zmienił się diametralnie. Czy śledzi pan to, co dzieje się teraz w Widzewie?
Paweł Janas: Patrzę w zasadzie na całe miasto. Kiedyś były dwie drużyny w Ekstraklasie, wspaniałe derby, a w tej chwili jesteśmy gdzieś tam bardzo daleko, jeśli chodzi o klasy rozgrywkowe. Budują się piękne stadiony, zwłaszcza ten na Widzewie, a tu nie ma niestety zespołów. Przykro, że takie duże miasto w środku Polski nie ma drużyny na wyższym poziomie.
Jaka według pana rysuje się przyszłość przed Widzewem?
- Myślę, że jest szansa na odbudowę, bo mamy przykłady takich klubów, jak Lechia Gdańsk, która gdzieś tam spadła na sam dół (w 2001 roku, po zmianach organizacyjnych, Lechia rozpoczęła grę w A klasie - przyp. red.) i potem szła do przodu. Wiadomo, że Widzew jest teraz w zasadzie klubem budowanym od początku, a na tym poziomie są zupełnie inne finanse, inni zawodnicy i inne praktycznie całe otoczenie. Według mnie jest jednak szansa, by zespół Widzewa spokojnie wrócił na swoje miejsce. Czekamy na stadion, z którego powinny być jakieś dochody, chociażby z takich rzeczy, jak sprzedaż lóż. Ale przede wszystkim powstać musi zespół, bo nawet jak będzie piękny obiekt, a nie będzie drużyny, to nic się nie zdziała. Dobry zespół nie powinien mieć problemów z przyciągnięciem sponsorów. Wierzę, że uda się ten klub odbudować. Jestem z nim tyle lat związany, bo i jako zawodnik, i później jako trener, także przykro mi patrzeć z odległości na to, co się stało. Nie wiem jak to wygląda organizacyjnie, nie znam też zawodników, ale mam nadzieję, że zespół sobie poradzi i już teraz awansuje klasę wyżej - później już powinno być łatwiej.
Czy taka marka jak Widzew może liczyć na sprzyjające okoliczności i we względnie szybkim tempie wrócić na należne jej miejsce, czyli do Ekstraklasy?
- Myślę, że tak. Klub z tak bogatą tradycją jak mistrzostwa Polski i gra w Lidze Mistrzów, i to jako ostatni polski klub, bo od czasu Widzewa nikt przecież do fazy grupowej tych rozgrywek nie awansował, to jest jednak wyjątkowa marka. Garnąć powinno się do niej dużo dzieci i młodzieży z miasta i województwa. Słyszałem ostatnio, że budować ma się ośrodek treningowy. To ważne, bo stadiony stadionami, ale trzeba zadbać o młodzież. Trzeba organizować akademie i to szybko, żeby cała machina ruszyła. Wtedy znaleźć powinni się też sponsorzy, jeśli będzie to wszystko fajnie, czysto, przejrzyście organizowane. Pomóc powinni też rodzice. Wcześniej było tak, że choć jakaś akademia na Widzewie istniała, to boisko treningowe było jedno, a tak to wynajmować trzeba było sztuczne na CHKS, gdzie - jak pamiętam - trenowaliśmy też z pierwszym zespołem. Jeżeli teraz będzie to dobrze zorganizowane to pewnie i miasto pomoże, bo widać zresztą, że już stara się pomagać. Firmy też się w Łodzi rozbudowują, miasto zaczyna żyć, a był taki moment, że wszystko padało, kiedy nasz przemysł upadał. Teraz trwa odbudowa, łatwiej przyciągnąć sponsorów, a nazwa "Widzew" na pewno nadal przyciąga. Siłą tego klubu jest tradycja. Myślę, że zawodnicy z innych klubów chcieliby tu przyjść, ale najpierw trzeba stworzyć porządne warunki treningowe i organizacyjne, podparte oczywiście finansami, bo - mimo wszystko - to są koszty. I nie chodzi tylko o zawodników, ale nawet tak podstawowe sprawy jak wyjazdy dzieci na mecze. Jeśli powstanie baza to na pewno sporo firm, zwłaszcza tych łódzkich, zechce się do tego dołożyć. O kibiców nie ma się co martwić, bo jak klub był wyżej, na różnych poziomach, to nawet jak prowadziłem zespół w pierwszej lidze, czyli na drugim poziomie rozgrywek, to stadion bywał pełny.
Czyli Widzew, od początku inwestując w grupy młodzieżowe, zmierza w dobrym kierunku? Nie jest to zbyteczne obciążenie na tym etapie budowania klubu?
- Oczywiście. Jak ma się swoich wychowanków to są oni związani z klubem, oddani mu. Teraz jest taka moda, że lepiej ściągnąć kogoś z zagranicy, ale nie na tym polega budowanie zespołu. Taki zawodnik skończy kontrakt i odejdzie. Chłopcy związani z klubem od młodzików do pierwszej drużyny będą do barw klubowych podchodzić zupełnie inaczej. Poza tym akademia dla dzieci na pewno będzie przyciągać. Teraz mamy ku temu sprzyjające okoliczności, bo bardzo dobrze gra reprezentacja Polski. Mamy takie wzorce jak Lewandowski, Milik, Krychowiak. Od jakiegoś czasu sam zacząłem pracować z młodzieżą, prowadzić trochę treningów, jeździć na kursy, również trenerskie i widzę po dzieciach, że jak kiedyś nosiły koszulki Ronaldo czy Messiego, tak teraz właśnie Lewandowskiego i Milika. Nadszedł taki okres, że jest popyt na piłkę i trzeba to wykorzystać. Wiadomo, że nie z dnia na dzień, bo ten proces musi potrwać, ale będą z tego efekty i na pewno Widzewa na tym skorzysta, odbuduje się i będzie funkcjonować na takim poziomie jak kiedyś.
Czy w czasie, gdy pracował pan ostatni raz w Widzewie, pojawiały się oznaki, że w przyszłości dojść może do takich turbulencji?
- Nie chciałbym się nad tym rozwodzić, ale problemy były i to wiadomo jakie, głównie finansowe. Były spore zaległości wobec piłkarzy, o trenerach nie wspomnę. Ja przyszedłem do Widzewa jako młody chłopak, awansowałem w nim piłkarsko. Potem pracowałem jako trener, jestem z klubem związany i w związku z tym swój ekwiwalent, który mi się należał, zostawiłem, nie zabierałem, tylko po prostu zakończyłem współpracę, bo widziałem, że nie idzie to w dobrym kierunku. Długo to zresztą po moim odejściu nie trwało i w końcu faktycznie się rozleciało.
Czyli pana odejście związane było właśnie z tym, co działo się w klubie, a nie z ciekawszą, lepszą ofertą pracy?
- Absolutnie nie. Ofert zawsze było sporo, ale byłem związany z Widzewem. Dwa razy wchodziłem z nim do ekstraklasy. Raz weszliśmy, ale nas nie wpuszczono, to awansowaliśmy kolejny raz. Nie po to się to robiło, żeby odejść. Widać było jednak, że sytuacja rozwija się źle i niewiele czasu później było już praktycznie po klubie.
Urodził się pan w Pabianicach i przez wiele lat z powodzeniem reprezentował Widzew. Czy w związku z tym czuje się pan widzewiakiem?
- Zdecydowanie. Cala moja kariera piłkarska zaczęła się w Widzewie. Z tego klubu dostałem się do reprezentacji Polski prowadzonej jeszcze przez Kazimierza Górskiego. Ktoś mi zresztą ostatnio przypomniał, że minęło właśnie 40 lat od kiedy razem z prezesem Bońkiem i Stasiem Burzyńskim - trzech widzewiaków - debiutowaliśmy w reprezentacji Polski w meczu z Argentyną w Chorzowie (24 marca 1976 Polska przegrała z Argentyną w meczu towarzyskim 1:2 - przyp. red.). Także właśnie dzięki Widzewowi wypłynąłem na szerokie, piłkarskie wody. Oczywiście również dzięki mojej pracy, ale jakbym nie dostał szansy w tym klubie to nie wiadomo czy nie zostałbym dalej w Pabianicach i nie zakończył kariery.
Faktycznie, był pan zawodnikiem Widzewa cztery dekady temu! Szmat czasu. Jak wspomina pan grę w drużynie RTS? Jak w tamtych czasach funkcjonował klub i zespół?
- Mogę podać taki pierwszy przykład z brzegu. Jak awansowaliśmy do pierwszej ligi - nie było wtedy ekstraklasy, tylko właśnie pierwsza liga była najwyższym poziomem rozgrywkowym - należały nam się z tego tytułu nagrody. Część z nas - nie będę mówił kto, żeby przypadkiem nie pomylić, bo już dobrze nie pamiętam - wstrzymało się z wypłatą tych premii i poprosiliśmy prezesa Sobolewskiego, a było nas więcej, żeby pościągał za te pieniądze zawodników, żebyśmy mogli w tej pierwszej lidze pograć. Po jakimś czasie prezes nam te pieniądze zwrócił, nie było z tym żadnego problemu, ale wszystkim nam chodziło o to, żeby był dobry zespół. W tym czasie przyszli przecież: Rozborski, Tłokiński, wspomniany Burzyński, Heniek Dawid, Tadek Błachno. I my te pieniądze przeznaczyliśmy na to, żeby Widzew mógł grać na odpowiednim poziomie w pierwszej lidze, a nie gdzieś tam męczyć się czy walczyć o utrzymanie. Zresztą po pierwszym roku byliśmy w jej czołówce.
Duże znaczenia dla powodzenia tamtego Widzewa miały chyba relacje w zespole i panująca w szatni atmosfera?
- Więzi to były wspaniałe. My na każde wakacje jeździliśmy z rodzinami i dziećmi - po sześciu, siedmiu zawodników - gdzieś nad morze, czy zimą na przykład do Ciechocinka na coś na kształt leczenia, bo taka była wówczas moda. I zawsze te wyjazdy były organizowane grupą. Stanowiliśmy taką wielką rodzinę. Byliśmy ze sobą bardzo zżyci. Pamiętam zresztą takie czasy, że jak były Bale Mistrzów Sportu w Łodzi to żeśmy razem z zawodnikami ŁKS-u siedzieli - wspólnie z żonami. Znaliśmy się. Boisko było boiskiem, ale poza nim byliśmy wszyscy kolegami. W Łodzi była zupełnie inna atmosfera, inne czasy. Kibice dopingowali swoje zespoły, ale nie było walk między nimi. Ja mieszkałem na Retkini, niedaleko ŁKS-u, w bloku, w sąsiedztwie którego mieszkali Mirek Bulzacki, Zdzisiek Kostrzewiński. Odwiedzaliśmy się. Mało tego, później Mirek Bulzacki został chrzestnym mojego syna. Między nami była przyjaźń. Każdy grał w swoim klubie, każdy chciał wygrać, bo to był prestiż w Łodzi dla tego, kto był lepszy, ale później było wszystko fajnie. Od tego czasu dużo się zmieniło.
Widzew z panem w składzie piął się w piłkarskiej hierarchii błyskawicznie. Awans do pierwszej ligi, jako beniaminek od razu piąte miejsce w elicie, a rok później wicemistrzostwo. Co było kluczem do tak spektakularnych osiągnięć?
- Na pewno złożyli się na to zawodnicy, prezes Sobolewski z kierownikiem Wrońskim i trener Jezierski, który potrafił nas motywować. Jak przychodziłem do Widzewa na testy to z województwa łódzkiego było nas jedenastu - z samego województwa! Między innymi Wiesiek Surlit i Krzysiek Surlit. Zostawaliśmy w klubie, związani z regionem. Przez pierwsze lata dojeżdżałem z Pabianic na "Kaliski" (Dworzec Łódź Kaliska - przyp. red.), wsiadałem w "eskę" i jechałem na Widzew na trening. Później jeszcze trzeba było iść do szkoły i wracałem dopiero wieczorem. Ale atmosfera była naprawdę fajna. Wszyscy byli związani z klubem. Czuwał nad tym prezes - wspaniały człowiek. Nie dość, że swoje pieniądze z własnej firmy łożył, to jeszcze wielu biznesmenów z miasta i okolic był w stanie pościągać. U nas nie było to takie czyste zawodowstwo, bo byliśmy na etatach w różnych miejscach i braliśmy pieniądze, nie będąc w firmie. Nie musiały więc płacić pensji zawodnikom kluby, tylko te firmy, które ich w teorii zatrudniały. Ja na przykład byłem zatrudniony w Wifamie, ale do pracy tam oczywiście nie chodziłem. Takie były czasy, wszyscy byli w takiej sytuacji. Teraz klub musi mieć swój budżet i musi na ten budżet zapracować. Dobry sponsor jest potrzebny, a pomagają na pewno wyniki. Dla Widzewa szansą powinien być nowy stadion, ale żeby przyciągnąć kibiców i sponsorów musi być drużyna. Myślę jednak, że w Widzewie już od początku odbudowy nie powinno być problemów z kibicami, a z kolejnymi dobrymi wynikami i awansami ten nowy stadion też się zapełni.
Jakim trenerem był Leszek Jezierski? Wzorował się pan później na nim w pracy szkoleniowej?
- W jakiejś części na pewno z pracy z nim czerpałem, ale trzeba pamiętać, że w międzyczasie mocno zmieniły się warunki. Są boiska ze sztuczną murawą, oświetlenie. My jeździliśmy nad jezioro czy w góry biegać, a na boisko w połowie lub pod koniec marca, tuż przed wznowieniem ligi, bo wcześniej była zima. W tej chwili jest to wszystko przyspieszone, nie trzeba wyjeżdżać w góry, bo wszystko można zrobić na boisku. Sytuacja jest więc inna, ale samo podejście trenera, rozmowy z zawodnikami - te doświadczenia z przeszłości dużo mi dały w mojej późniejszej pracy trenerskiej.
Jak wyglądała kwestia dyscypliny w zespole Leszka Jezierskiego? W jednym z wywiadów natknąłem się na informację, że trener Jezierski strasznie zdenerwował się na zespół świętujący pana imieniny. Interweniować musiał prezes Sobolewski, ale obiecaliście mu, że wygracie następnego dnia mecz i wygraliście. Pamięta pan tamto zdarzenie?
- Coś takiego pewnie mogło się wydarzyć. Aj tam, świętował. Alkoholu to wtedy nie było, więc może wyszliśmy na jakieś piwo czy wino. Zespół był jednak tak blisko, tak skoncentrowany, tak ze sobą, że jakby prezes chciał kogoś z podstawowych zawodników ukarać to poszlibyśmy razem prosić, żeby tego nie robił. Parę razy tak nawet było, ale my też między sobą dojrzewaliśmy i zaczynaliśmy z czasem rozumieć, że nie tędy droga i trzeba iść w innym kierunku.
Aaaa, już pamiętam! W Spale gdzieś wyszliśmy. Faktycznie przyjechał prezes, poprosiliśmy go, żeby porozmawiał z trenerem. Nie to, żebyśmy zarzekali się, że już więcej tego nie zrobimy, tylko deklarowaliśmy, że będziemy walczyli w meczu. Okazało się, że potrafiliśmy się zmobilizować i wygrać.
Jak z perspektywy czasu ocenia pan prezesa Sobolewskiego? Wizjoner? Człowiek wielkiego szczęścia, zmysłu? Udało mu się stworzyć niesamowitą widzewską legendę.
- Prezes Sobolewski był fenomenem. Potrafił każdemu zawodnikowi, którego on czy trener chcieli do zespołu, wytłumaczyć, że warto, przekonać go do Widzewa. Ja pierwotnie też miałem iść do ŁKS-u, bo to wydawał się słuszny kierunek z uwagi na władze partyjne z Pabianic. Ale nie chciałem tam iść, bo chciałem grać. ŁKS był wtedy w pierwszej lidze, Widzew w drugiej, a ja byłem młodym chłopakiem. Na pewno miałem z "Kaliskiego" bliżej na ŁKS niż jechać przez całe miasto na Widzew, ale chciałem grać, a nie być. Paru chłopaków z Pabianic wylądowało w ŁKS-ie, trochę pograło, a potem wracało. Ja chciałem przebyć normalną drogę. Zresztą wytłumaczyli mi to właśnie prezes Sobolewski i trener Jezierski. Oni mnie do takiej ścieżki przekonali. Trzeba pamiętać, że wtedy zawodnik był własnością klubu. Nie było czegoś takiego jak podpisywanie kontraktów i wynikające z tego zmiany klubów. Jak władze partyjne podjęły jakąś decyzję to nie było gadania, bo to były kluby włókniarskie. Trafiłem w końcu do Widzewa i nie żałuję. Przeszliśmy drogę od drugiej do pierwszej ligi. Rozegraliśmy wiele fajnych meczów. Derby na Widzewie czy przy Alei Unii to były piękne spotkania. Warto pamiętać, że sporą część tych zawodników niechcianych w ŁKS-ie prezes wyciągał do Widzewa. Tadek Gapiński, Janusz Haren, Kostrzewiński, Stasiu Kaczmarek na początek. Zrobiliśmy fajną drużynę i zaczęliśmy grać.
Polska piłka kolejny, dwudziesty już rok czeka na grę w Lidze Mistrzów. Można powiedzieć, że gra w tych elitarnych rozgrywkach to domena widzewiaków. Ostatnim polskim klubem w Champions League był Widzew. Sezon wcześniej to pan, widzewiak - doprowadził Legię do ćwierćfinału. Czy kolejny awans też będzie dziełem dopiero Widzewa? Dlaczego mamy w tym temacie aż 20 lat posuchy?
- Jakbym miał czekać, żeby mój klub Widzew ponownie trafił do Ligi Mistrzów to pewnie potrzeba by na to kolejnych dziesięć lat. Chciałbym dożyć czasów, w których jakiś polski klub w tej Lidze Mistrzów zagra. Tak się jednak składa, że ciężko o ten awans do fazy grupowej. Ja - jako trener - z grupy wyszedłem, Widzew był po mnie w grupie z moimi piłkarzami, bo to przecież też moi zawodnicy, jak Radek Michalski czy Maciek Szczęsny, przeszli do Widzewa, gdzie naprawdę fajnie grali. To są zawodnicy, którzy w dwóch polskich klubach grali w Lidze Mistrzów, to jest dopiero wyczyn!
Czy to jest tak, że polska piłka ma teraz większy problem, systemowy, czy to jednak kwestia szczęścia, jak w przypadku gry nieuprawnionego zawodnika w Legii?
- Gdyby nie to zamieszanie z kartkami w Legii ten klub i tak nie awansowałby jeszcze do Ligi Mistrzów, a dopiero do kolejnej fazy eliminacji. Wisła też była blisko, ale gdzieś w końcówce uciekł jej awans. Czegoś ciągle brakuje. Wstyd się przyznać, że to już 20 lat, a my nie graliśmy w Lidze Mistrzów. Co roku liczymy, że mistrz powalczy, a kończy się to zawsze tak samo. Dużo zależy od losowania, ale jak się jest dobrym to i losowanie nie przeszkadza. Widzew przecież też awans wywalczył w Danii w końcowych minutach, także trzeba gdzieś mieć to szczęście, ale szczęście sprzyja lepszym. Jak jest dobry zespół, dobrze gra to szczęście będzie mu gdzieś tam pomagać.
Pewnie dziwnie czuł się pan w 1996 roku, gdy Widzew wyszarpał prowadzonej przez pana Legii mistrzostwo i po latach znów wdarł się na szczyt? Kibicował pan wtedy Widzewowi walczącemu w kolejnym sezonie w Lidze Mistrzów?
- Oczywiście, że tak. To jest też trochę tak, jak teraz ktoś mówi mi: patrz, reprezentacja będzie grała na Euro i teraz ma duże szanse wyjść z grupy, bo trzy drużyny wychodzą. To nie jest wina tej reprezentacji czy Związku. Takie są przepisy. Trzy zespoły wychodzą i ja bym chciał, żeby wśród nich była Polska i dotarła jak najdalej. Sukcesy w dorosłej piłce mają później przełożenie na młodzież. Ja jestem całe życie przy piłce i zależy mi, żeby ta nasza polska piłka szła do przodu. To jest najważniejsze i myślę, że na tym to polega, a nie na tym, żeby zazdrościć komuś czegokolwiek. My mamy rywalizację w lidze między sobą, trudno, można przegrać, ale na zewnątrz reprezentujemy Polskę.
Jeśli chodzi o przegrane mistrzostwo w 1996 roku to ja już wcześniej miałem ustalone, że odchodzę, bo dostałem reprezentację olimpijską. Z góry było wiadomo, że niezależnie od tego jak skończy się sezon, mnie już w Legii nie będzie, bo byłem dogadany z PZPN-em. Nie miało to jednak wpływu na chęć wygrania ligi. Zależało mi na tym. Ale później oczywiście trzymałem kciuki za Widzew. Byłem z reprezentacją chyba w San Remo i nasłuchiwaliśmy jak Widzew radzi sobie w Danii. I wszyscy, całą drużyną, cieszyliśmy się, że mamy kolejny zespół w Lidze Mistrzów. Nie jestem kibicem Barcelony czy jakiegokolwiek innego zagranicznego klubu, więc choć oglądam teraz mecze Ligi Mistrzów, to nie są to te same emocje, nawet jak grą zespoły Polaków. Co innego jak grały polskie drużyny. Kiedy Wisła grała z Lazio to oglądałem mecze, bo miałem tam kadrowiczów, ale też dlatego, że trzymałem za nią kciuki, jako za polski zespół. Jak on będzie grał dalej to i poziom ligi będzie się podnosił. Konfrontacje w Europie różnią się od tych w lidze, w której wszyscy się znają. Dzięki grze w pucharach potem do reprezentacji trafiają doświadczeni zawodnicy i wtedy też łatwiej zbudować ten najważniejszy w kraju zespół.
Wygląda na to, że Europa strasznie nam odjechała…
- To niestety prawda. Jak Widzew czy Legia grały w Lidze Mistrzów to grało tam tylko szesnaście zespołów, sami mistrzowie. Z Legią mierzyliśmy się z mistrzem Szwecji, który rok wcześniej grał w ćwierćfinale z Bayernem (w eliminacjach do Ligi Mistrzów sezonu 1995/1996 Legia wyeliminowała IFK Goteborg, który rok wcześniej znalazł się w najlepszej ósemce rozgrywek - przy. red.). Widzew grał w grupie z późniejszym zdobywcą pucharu. Jasne, ktoś powie, że druga, trzecia, czwarta drużyna w Anglii jest lepsza od naszych, ale Liga Mistrzów powinna być jednak turniejem mistrzów. Jednak teraz rządzi pieniądz. Próbujmy w związku z tym przynajmniej jeden zespół włożyć w te najlepsze, żeby móc coś budować dalej.
Ostatnio pracował pan w Bytovii. Nie ciągnie pana na ławkę trenerską? Myśli pan jeszcze o pracy w zawodzie? Pojawiają się oferty?
- Po tym jak weszliśmy do pierwszej ligi, zakończyłem współpracę z klubem. Jest teraz dużo młodych trenerów, niech walczą. Ja staram się im pomagać, jeżdżę po kraju i biorę udział w różnych kursach. Przygotowujemy młodych ludzi, potencjalnych szkoleniowców. Takich kursów jest naprawdę dużo, bo nie liczą się już AWF-y, trzeba mieć licencje UEFA, FIFA. Jak kończyłem AWF, najpierw w Łodzi, skąd po dwóch latach przeniesiono mnie do centrali, do Warszawy. Ale teraz, bez odpowiednich licencji nie mógłbym być trenerem. Dlatego tych kursów jest teraz tak wiele - one są dla tych, którzy chcą pracować. To od nich zależy jak nasza piłka wyglądać będzie w przyszłości, dlatego staram się im pomóc, jak tylko mogę.
Mam już swoje lata, więc praca trenera nie jest moim przypadku już taka prosta. Oczywiście, nigdy nie mówię nigdy, ale chciałbym, żeby to było coś bardziej stabilnego.
Czyli jest pan zwolennikiem zatrudniania młodych, utalentowanych trenerów? Taka sytuacja ma teraz miejsce właśnie w Widzewie.
- Wszystko zależy od tego, jak trener wykorzysta swoją szansę. Ja zaraz po zakończeniu kariery piłkarskiej byłem asystentem w Legii i niedługo później zostałem rzucony na głęboką wodę, bo dostałem pierwszą drużynę, w ekstraklasie. Jeśli taką sytuację się wykorzysta to później jest łatwiej. Jak człowiek ma wyniki to dalej jakoś idzie, ale jeżeli nie pójdzie na starcie to takiemu trenerowi jest później trudniej się odbić, a wiadomo, że młodych trenerów jest teraz sporo, więc nie wszyscy będą dobrymi szkoleniowcami. Marcina Płuski nie znam - nie znam człowieka ani warsztatu, więc trudno mi coś więcej powiedzieć, ale skoro dostał szansę w takim klubie to musi być zdolny chłopak. Widzew, niezależnie od ligi, zawsze będzie według mnie markowym klubem, więc powierzenie drużyny temu trenerowi znaczy, że to dobry materiał na trenera, więc trzeba trzymać kciuki, żeby mu poszło. Ważne jednak, aby mu pomóc z zawodnikami i wszystkim innym, żeby mógł skupić się na szkoleniu. Wtedy może to iść w dobrą stronę. Ale tak jak wspomniałem, nie znam tego trenera osobiście, więc trudno mi się wypowiadać.
Ma pan na swoim koncie spore sukcesy zarówno jako piłkarz, jak i jako trener. Które z osiągnięć w świecie futbolu uważa pan za to najważniejsze?
- Jeśli chodzi o karierę trenerską w klubach to na pewno największy sukces to ta gra w Lidze Mistrzów z Legią i wyjście z grupy, do tego dwa mistrzostwa Polski, dwa puchary, superpuchar. Ale drugim najażniejszym moim osiągnięciem klubowym są na pewno dwa awanse z Widzewem do ekstraklasy, bo było naprawdę trudno, jak po pierwszym roku i awansie nie wpuszczono nas do elity. Nie będę mówił dlaczego, bo to nie moje sprawy. Nie było jednak łatwo podejść do tego raz jeszcze, a my znowu wygraliśmy I ligę i to w wielkim stylu, bo awans mieliśmy już ileś meczów przed końcem sezonu. Jeśli chodzi o prowadzenie reprezentacji to oczywiście najważniejszy był awans na mistrzostwa świata, choć niestety nie wyszliśmy z grupy. Udało mi się jako piłkarzowi i trenerowi pojechać na mundial - jako zawodnik zdobyłem medal, dlatego na pewno byłaby dużo większa satysfakcja, gdyby prowadzona przeze mnie reprezentacja też powalczyła o coś więcej. Chociaż już sam awans cieszył, bo nie udawało się to każdemu.
Pierwszym moim sukcesem, jako piłkarza, był awans do I ligi, a kolejnymi dostanie się do reprezentacji Polski z Widzewa i później medal mistrzostw świata. Dalej był jeszcze wyjazd do Francji i wicemistrzostwo, ale to już nie to samo.
Jak ocenia pan szanse Polaków na tegorocznych mistrzostwach Europy?
- Jest potencjał i bardzo liczę na dobry wynik. Nie można oczywiście pompować balonu, ale trzeba na pewno docenić to, co ten zespół zrobił w eliminacjach. Wygraliśmy z Niemcami, to już jest wielki sukces. Dostaliśmy się z trudnej grupy spokojnie na mistrzostwa Europy. Patrzymy teraz z optymizmem na kolejne mecze reprezentacji, która nawet jak się mniej lub bardziej męczy to jednak wygrywa. To jest na pewno fajne i liczę, że będzie mieć przełożenie na dobry wynik już na Euro. Z grupy to my wyjdziemy, cokolwiek by się działo, ale zobaczymy jak będzie dalej. Mamy naprawdę wspaniałych piłkarzy, co prawda grających w ligach zagranicznych, ale właśnie grających, a nie siedzących na ławkach, jak to było przez lata. O bramkarzach to nawet nie ma co mówić. Są Boruc, Fabiański, Szczęsny. Bronią w Anglii, we Włoszech. Zresztą Boruc i Fabiański byli ze mną w Niemczech na mistrzostwach świata. Boruc bronił, Fabiański był na nauce, jako młody chłopak. Mamy Glika, szefa obrony. Ktoś powie, że teraz jest w słabszej dyspozycji - spokojnie, to dopiero początek sezonu reprezentacyjnego, niech on będzie w czerwcu mocny. Mamy Krychowiaka, który leczył kontuzję, ale lepiej, że miał ją teraz, bo ma czas, żeby dojść do siebie, niż jakby miała przytrafić się później. Są w końcu Milik i Lewandowski, odbudowuje się Grosicki. Prosta linia jest zbudowana, trener Nawałka na pewno coś do tego podokłada. Problem z graniem ma Kuba Błaszczykowski, ale on akurat zdrowy na pewno się przyda, jeśli nie na całe mecze to na jakieś ich fragmenty.
Czyli tym razem będzie dobrze?
- Tak myślę. Fajnie, żebyśmy wreszcie coś zrobili. Bo dotychczas co impreza to eliminacje z reguły przechodziliśmy jak burza, a na turnieju nie wychodziliśmy z grupy i nagle wszystko było źle - nikt się nie nadaje, rozwalamy i budujemy drużynę od początku. Myślę, że teraz Adam ma szansę to zmienić. Wszystko wygląda na dograne i powinno iść w dobrym kierunku.