Global categories
Ryszard Andrzejczak: Chcemy, by Widzew postrzegano jako jeden organizm (cz. II)
Nie da się ukryć, że koszykówka w Polsce zmaga się z kryzysem pod względem medialnym. We wcześniejszych latach można było chociażby oglądać regularnie w publicznej telewizji mecze najwyższej klasy rozgrywkowej zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Czy obecny brak transmisji do większego grona odbiorców to efekt zyskania popularności przez inne dyscypliny, w których osiągamy sukcesy, jak siatkówka lub piłka ręczna? A może przyzwyczajono się do dobrego i nie podejmowano dalszych działań w celu popularyzacji tego sportu?
- Moim zdaniem znaczna większość klubów jest oparta o budżety miejskie lub samorządowe. Nie są więc one zbyt bogate. Najlepiej mają te kluby, które sponsorowane są przez spółki państwowe. Jak popatrzę także na inne dyscypliny, nawet na piłkę nożną, to nie widzę tam mocnych sponsorów. Trudno znaleźć potężne firmy w tym zestawieniu. Jest np. w Wiśle Kraków pan Cupiał, właściciel Telefoniki, a w Łodzi nikogo takiego nie da się znaleźć. Jeśli nie będzie jakiegoś programu rządowego, który budowałby ten sport, to łatwo nie będzie. Zdecydowanie nie jest moim zamiarem gloryfikowanie poprzedniego ustroju, ale kiedy ja byłem zawodnikiem, to miałem za darmo obóz sportowy, dostawałem także sprzęt. Kluby miały pieniądze od państwa na działalność, a do tego było polecenie, że firmy działające w regionie mają je wspierać. Pamiętam, że obiekty na Widzewie były budowane przez pracowników ówczesnych Zakładów „1 Maja”. Szkolenie oddolne miało szerszy zakres. Dzieci miały pełną możliwość pójścia na trening i wyjechania dzięki uprawianiu sportu za granicę. To był magnes, który przyciągał je do sportu. Obecnie młodzież ma znacznie więcej możliwości spędzania czasu, zwłaszcza jeśli mowa o wygodnych sposobach, gdzie nie trzeba się wysilać. Sporą rolę odgrywają jednak także atrakcyjność i popularność rozgrywek, za którymi powinna stać telewizja.
Dlaczego siatkówka w Polsce jest tak popularna? Odpowiedź jest prosta. Od wielu lat tą dyscyplinę wspiera duży sponsor, a także telewizja. Byłem na meczach siatkówki w Łodzi i Bydgoszczy, i widziałem jak to wygląda. Jest strefa kibiców, którzy są „nakręcani”. Pokazywane są tylko te trybuny, na których jest mnóstwo ludzi, podczas gdy sektory bez kibiców są pomijane w transmisjach. To jest nic innego, jak umiejętność sprzedania widowiska sportowego oraz marketing. Obecnie jest to bardzo ważne, ale na takie działania też muszą znaleźć się fundusze. Patrzę na mój klub i widzę tylko jednego pracownika na pół etatu, trzech wolontariuszy, mnie i trenerów. Mimo tego, występujemy w ekstraklasie od pięciu lat.
Kontynuując temat młodzieży, czy ten problem nie dotyczy także rodziców? Bo nawet jeśli dziecko chce trenować sport, to częstym przypadkiem jest konieczność pokrycia kosztów wyjechania na obóz z prywatnej kieszeni a nie z kasy klubu.
- Rodzice często stają przed dylematem – czy wysłać swoje dziecko na dwutygodniowy obóz sportowy? To jest koszt około tysiąca złotych. Na pokrycie części dostajemy pieniądze z miejskiej dotacji. Z tego jesteśmy w stanie opłacić salę i transport. W osiemdziesięciu procentach koszt obozu musi być jednak pokryty właśnie przez rodziców. Żeby wychowanie nowego zawodnika się udało, to taki adept musi połknąć bakcyla jeszcze w szkole podstawowej. Oprócz niego, muszą jednak połknąć go także jego rodzice, którzy będą obserwować, jak ich dziecko cieszy się z udziału w zajęciach sportowych, gdzie uczy się rywalizacji, wygrywania oraz przegrywania. Właśnie poprzez takie argumenty próbujemy do nich trafiać, aby zbudować kolejne grupy, bo bez rodziców nie da się utrzymać klubu sportowego.
Wspomniał pan, że w klubie znajduje się, poza panem i sztabem szkoleniowym, jeszcze trzech wolontariuszy. Na czym polega ich działalność?
- Przez parę lat dopracowałem się ludzi oddanych klubowi, jeśli chodzi o szkolenie. Trenerzy grup młodzieżowych nie zmienili się, a dochodzą następni młodzi i to się kręci. Z uwagi na brak bazy i środków nie mogę zatrudnić ich więcej. Jeśli chodzi o sprawy biurowe, to pracuje w klubie jedna osoba na pół etatu. Ktoś w biurze musi być – trzeba wysłać faks, odebrać maile, komunikować się z Polskim Związkiem Koszykówki. Mamy jeszcze także sekcję bokserską oraz gimnastyczną. Ich przedstawiciele przychodzą do tej osoby, żeby zlecić pewne działania. Sam nie wierzę, że udaje mi się przy tak małej liczbie ludzi prowadzić ten klub. Mam szczęście, że zebrały się tutaj osoby oddane sprawie.
To samo tyczy się wolontariuszy, którzy nam pomagają i są związani z nami od wielu lat, a także ściągają kolejnych ludzi. Jak się ktoś nawet wykruszy, to zawsze wychowany jest jakiś następca. Obowiązków jednak przybywa z każdym rokiem, ponieważ zarówno Polski Związek Koszykówki, jak i władze Tauron Basket Ligi wpadają w każdym sezonie na nowe pomysły. Przyjście do ligi Taurona jako sponsora tytularnego spowodowało obostrzenia na strojach, planszach reklamowych. Trzeba było oprawę meczów przystosować do tych realiów. Poza tym muszę zatrudnić wielki sztab ludzi, żeby zorganizować spotkanie. W klubie mam cztery osoby, które przygotowują mecz, a dodatkowo muszę obsłużyć: czterech sędziów stolikowych, komisarza, spikera, dwóch statystyków, trzech sędziów boiskowych. To wszystko rodzi potężne koszty. Nie jest łatwo, ale staram się oszczędzać na kosztach, żeby wzmacniać drużynę. Jestem tutaj działaczem społecznym od dwudziestu lat i moi wolontariusze działają w klubie na podobnej zasadzie. Te pieniądze, które musiałbym wydać na pracowników, lokowane są w kontrakty zawodniczek, wyjazdy, organizację spotkań.
Oprócz działalności w klubie jest pan także członkiem Łódzkiego Związku Koszykówki, gdzie działa pan w Wydziale Szkolenia. Jaki jest charakter pana pracy na rzecz związku?
- Owszem, jestem w Zarządzie Łódzkiego Związku Koszykówki. Poprzednio byłem przewodniczącym Wydziału Szkolenia, obecnie jestem jego członkiem. Przewodnictwo nad tą komórką ma pan Piotr Zych, który działa w koszykówce męskiej. Ja odpowiadam głównie za pion żeński. Praca w zarządzie polega na planowaniu, opiniowaniu i budowaniu rozgrywek, a także zatwierdzaniu regulaminów, które umożliwią klubom przetrwanie całego sezonu.
Jaka jest sytuacja finansowa oraz organizacyjna związku? Z jakimi problemami zmaga się pan na porządku dziennym, jeśli chodzi o Wydział Szkolenia?
- Nie ukrywam, że również związek boryka się z kłopotami finansowymi, przez co część swoich kosztów przerzuca na kluby. Robimy wszystko, żeby tego rodzaju obciążenia były jak najmniejsze. Poza tym, opiniujemy trenerów kadr wojewódzkich, którzy zajmują się szkoleniem najlepszej młodzieży z danych roczników na poszczególnych konsultacjach. Część z tych młodych zawodniczek trafia stamtąd do reprezentacji Polski. Taki sam schemat działa w męskiej koszykówce.
Niestety brak środków finansowych powoduje, że nie możemy działać tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Jest duży problem, którego źródłem jest brak obiektów sportowych stworzonych do koszykówki. Działając w Łódzkiej Radzie Sportu, mieliśmy ostatnio spotkanie, na którym naliczyliśmy tylko pięć sal w szkołach, które spełniają obecne wymogi, jeśli chodzi o szkolenie koszykarskie. Nie można na nich jednak przeprowadzać spotkań, bo wtedy na takiej sali musi znajdować się jeszcze zegar, trybuna oraz zaplecze.
Jak radzi sobie w takim razie Widzew, jeśli chodzi o szkolenie, w obliczu tak dużego niedoboru infrastrukturalnego?
- Jako klub, opieramy swoje szkolenie na współpracy z Gimnazjum nr 34 w Łodzi (im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – przyp. red.), które wchodzi w skład Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr 1 przy ul. Czajkowskiego. Działamy tam od ponad dwudziestu lat, czyli w zasadzie od momentu powstania sali. Linia rzutów za trzy punkty wchodzi tam w aut. Dwadzieścia lat temu byliśmy jednak zadowoleni, bo była to na ówczesne czasy jedna z najlepszych sal w Łodzi. Na przestrzeni dekad obiekty sportowe zdewaluowały się. Takich hal, jak ta mieszcząca się przy ul. Małachowskiego, jest stanowczo za mało. Tak naprawdę każda szkoła powinna mieć taką salę sportową. Nie mówię, żeby od razu stawiać hale we wszystkich dzielnicach miastach. Niemniej jednak, każda szkoła powinna mieć dostęp do takiego obiektu, aby mieć możliwość przeprowadzenia porządnych zajęć sportowych, a także rozwijania szkolenia w klubach sportowych, Wszyscy zawodnicy, którzy grali na poziomie mistrzowskim, wywodzili się właśnie z takich zespołów.
We wrześniu miała miejsce wspólna konferencja prasowa RTS oraz MUKS, na której podpisano porozumienie, które określa obszary współpracy między sekcjami. Jak Pan ocenia początek tej wspólnej działalności?
- Troszeczkę się spóźniliśmy z rozpoczęciem tej współpracy, ponieważ sezonowość dyscyplin spowodowała, że my graliśmy jeszcze spotkania w lidze, podczas gdy piłkarze skończyli rundę. Na razie sprowadza się ona do wymiany kontaktów, wspólnego umawiania się na mecze, a także porównywania cen usług np. transportowych, czyli ogólnego współdzielenia doświadczeń. Była też wspólna wigilia. Chcemy, żeby Widzew był postrzegany jako jeden organizm, jak to było za czasów świetności RTS, kiedy to funkcjonowało aż osiem sekcji. Warunki w hali były wszystkim znane, niemniej jednak byliśmy wszyscy skonsolidowani.
Jak wyobraża sobie pan w takim razie przyszłość tej współpracy?
- Rozmawialiśmy z prezesem Marcinem Ferdzynem na temat tego, czy jest sens łączenia podmiotów w jedno. My już mamy wypracowane swoje ścieżki, m.in. jeśli chodzi o składanie wniosków o dotację z UMŁ. Wkrótce, myślę, że swoją drogę wypracuje także sekcja piłkarska. Uważam, że wspólna marka Widzew spowoduje, że przebijemy się do świadomości urzędników miasta oraz przedstawicieli firm. Jeżeli będziemy nieśli przekaz, że stanowimy całość, a do tego za nami jest rzesza kibiców, co jest naszym bardzo mocnym atutem, to nasza pozycja negocjacyjna będzie mocniejsza.
Nie można nie wspomnieć o kibicach, którzy są siłą Widzewa. Jak to wygląda z pana perspektywy, jeśli mowa o frekwencji na meczach? Czy ona jest zależna od wyników, czy może jednak widać poprawę od momentu zawiązania międzysekcyjnej współpracy?
- Do momentu, kiedy nie było tego porozumienia z sekcją piłkarską, a propos wspólnego wizerunku i marki Widzew, mieliśmy na meczach niewysoką frekwencję. Teraz to się poprawia ze spotkania na spotkanie. Brakowało nam takiego wsparcia niejednokrotnie, choćby w meczu z Wisłą. Gdyby kibice parę razy krzyknęli w kierunku parkietu to wygralibyśmy. Niestety przegraliśmy zaledwie jednym punktem w ostatnich sekundach meczu. Jestem bardzo zadowolony, że fani się pokazują, bo dziewczynom brakowało wsparcia. Na pewno wzrost frekwencji miał też dużo wspólnego z faktem, że wcześniej skończyła się runda jesienna piłkarzy. Kibice Widzewa jakoś chcieli przeżyć ten okres oczekiwania na wiosnę w naszej hali. Mecze koszykówki kobiet są bardzo dobrą okazją, żeby się spotkać i pokibicować. Zawodniczki doceniają doping i bardzo serdecznie dziękują po meczu za wsparcie.
Sekcja koszykarska znajduje się obecnie w niecodziennym położeniu. Oto w obliczu znalezienia się klubu piłkarskiego w czwartej lidze, to sekcja prowadzona przez pana jest sportowym przodownikiem Widzewa. Czuje pan presję z tym związaną?
- Na pewno to odczuwam. Widzę to po publikacjach medialnych. Coraz więcej się o nas mówi. Myślę, że trudno będzie koszykówce przebić piłkę nożną, która jest najpopularniejszą dyscypliną w Polsce. Tym bardziej będzie to widoczne, jak w Łodzi powstanie stadion, który myślę, że niezależnie od szczebla ligowego, będzie się zapełniał. Widzewiacy czekają na ten obiekt, aby można dalej było się spotykać i integrować w komfortowych warunkach. Oprócz satysfakcji ze sportowego przewodnictwa, czuję też jednak ciężar, który obecnie dźwiga koszykarska sekcja. Mam nadzieję, że jak najszybciej dołączą do niej piłkarze i wspólnie odbudujemy tą markę.
Odnosząc się do poprzednich pytań związanych z obecną sytuacją sekcji koszykarskiej oraz przyszłości, jaki jest pana cel długoterminowy a propos klubu?
- Minęło już pięć lat, odkąd gramy w ekstraklasie i nie ukrywam, że zastanawiam się, czy rozpoczynać kolejną „piątkę”. Jestem już coraz starszy, a następców zbyt wielu nie mam. Najbardziej jednak przeraża mnie brak zainteresowania ośrodków przemysłowych w Łodzi, jeśli chodzi o wspieranie sportu. Jeśli nie będzie finansowej pomocy z ich strony, to ci „ostatni Mohikanie” zaczną się wykruszać. Jestem pełen obaw co do przyszłości. Będę jednak robił wszystko, abyśmy dalej grali w najwyższej klasie rozgrywkowej. Mamy plan pozyskiwania sponsorów, ale albo nie trafiam do odpowiednich ludzi, albo nie jestem zbyt przekonujący. A może niektórzy myślą, że po prostu dam sobie radę i nie potrzebuję pomocy? Na tym polu widzę dużą szansę współpracy z ludźmi z marketingu sekcji piłkarskiej. Liczę na ich doświadczenie i kontakty z firmami w okręgu. Przy wspólnym wizerunku obu sekcji uda się, mam nadzieję, zbudować ośrodek widzewski.
Czy jest według pana modelowy region w Polsce, jeśli chodzi o współpracę między władzami miast, sponsorami i klubami sportowymi?
- Był swego czasu w Gdyni, zwłaszcza jeśli mowa o żeńskiej koszykówce. Wszyscy w Polsce zachwycają się Trójmiastem. Duża w tym zasługa prezydenta Gdyni, pana Wojciecha Szczurka, który jest bardzo pro-sportowy. Potrafi przekonać inwestorów do wspierania klubów. Jak popatrzeć, to tamten region ma w każdej dyscyplinie zespół w najwyższej klasie rozgrywkowej i to nie na samym jej dole. Zazwyczaj są to zespoły z czołówki. Moim zdaniem taki stan rzeczy wynika właśnie z dobrej współpracy między władzami miastami a firmami.
Z czego pana zdaniem wynikają te trudności w pozyskiwaniu sponsorów w naszym regionie?
- Uważam, że problemem jest brak central decyzyjnych firm w województwie. Tam, gdzie jest centrala, tam idą pieniądze. U nas nawet centra handlowe mają swoje zarządy w Poznaniu, Krakowie, generalnie poza Łodzią. Część decyzyjnych ośrodków jest też w Warszawie, a tam nikt nie jest zainteresowany naszym sportem. Mam wrażenie, że musiałaby w tym miejscu wkroczyć polityka, jakieś odgórne zarządzenie, specjalne podatki na firmy albo specjalne pozwolenia na działalność na terenie województwa. Trudno mi powiedzieć, co mogłoby zadziałać, bo próbowałem wszystkiego. Chodziłem po wielu firmach, namawiałem do reklamowania się, prosiłem kolegów, aby oni również szukali. Brak jednak jest odzewu, który mógłby ten klub podnieść do góry.
Przykładem takiej pomocy jest firma Artego w Bydgoszczy, która pomaga miejscowemu Basketowi 25. Widać to wsparcie, a oprócz tego dołożyło się miasto, dzięki czemu w zeszłym roku bydgoszczanki zdobyły brązowy medal. Sądzę, że w tym roku mogą powalczyć o wicemistrzostwo, a kto wie, może w przyszłości skończy się hegemonia Wisły Kraków?