Global categories
Ruch - Widzew. Orest Lenczyk: Trenerem się bywa
75-letni dziś Orest Lenczyk na koncie ma ponad 500 meczów w roli trenera drużyn ekstraklasy. Z Wisłą Kraków i Śląskiem Wrocław zdobywał tytuły mistrza Polski. Z sukcesami pracował też w Stali Mielec czy GKS-ie Bełchatów. Przede wszystkim kojarzony jest jednak z Ruchem Chorzów, do którego czuje wielki sentyment, przede wszystkim z uwagi na osobę Gerarda Cieślika - jego piłkarskiego idola. Sam miał z kolei duży udział w rozwoju innej legendy chorzowskiego klubu.
- Z pobytu w Ruchu najbardziej utkwiło mi w pamięci, że w tym czasie, dokładnie w 1983 roku, z juniorów do pierwszej drużyny przesunięty został przeze mnie Krzysztof Warzycha. Absolutnie nie przypuszczałem wtedy, że może on zrobić taką karierę. Okazał się być jednak zawodnikiem nieprzeciętnym. Wpuściłem go nawet w tym pierwszym sezonie na boisko w meczu z Legią w Warszawie, a on strzelił bramkę i wygraliśmy 2:0 (17 sierpnia 1983 roku - przyp. red.). Na pewno służyła mu rywalizacja z takimi konkurentami, jak ówcześni piłkarze Widzewa - przyznaje 35 lat później Lenczyk.
Patent na Legią miał zresztą wyjątkowy. To właśnie pod jego wodzą Widzew pierwszy raz wygrał w Warszawie. Również z nim na ławce łodzianie ostatni dotąd raz w historii ograli ekipę z Łazienkowskiej, w Łodzi w sezonie 1999/2000, po dwóch bramkach Marcina Zająca i trafieniu w 90. minucie Dariusza Gęsiora - również mocno związanego z Ruchem Chorzów. Wyniki meczów nie były jednak dla niego priorytetem. Skupiał się przede wszystkim na ciężkiej, codziennej pracy. Wierzył, że jej efekty obronią się na boisku.
- Jestem trenerem, który w klubie przede wszystkim pracował. Bardzo lubiłem treningi, uwielbiałem się do nich przygotowywać i pracować potem razem z zawodnikami. Natomiast są tacy szkoleniowcy, którzy po prostu przychodzą na zajęcia i czekają na mecz, żeby go wygrać. Ja oczekiwałem, że praca i włożony w nią przeze mnie i sztab szkoleniowy trud przyniosą sukces. - wyjaśnia. - Prawda jest taka, że trenerem się bywa. Poza tym trener idzie do pracy tam, gdzie go chcą. Przy czym powroty rzadko są w tym fachu udane. Ale ja nigdy nie pchałem się do żadnego klubu. To zawsze mnie chciano zatrudnić - dodaje.
Lenczyk wracał i do Widzewa, i do Ruchu. Nie były to jednak przygody, które wspomina z sentymentem. - W obu klubach było tak, że pewni liczący się zawodnicy odchodzili, a kibice ciągle żądali wyników, jak za najlepszych czasów, co było już niemożliwe. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Lenczyka biorą zwykle tam, gdzie zaczyna się dziać cos złego. Dużo w tym prawdy i wiąże się to często z konfliktami z zawodnikami, których prezesi chcieliby się pozbyć z klubu, a którzy sami nie chcą odchodzić. W moim przypadku tak było w Widzewie i w Ruchu - podkreśla.
W Łodzi duże wrażenie wywarł na nim Ludwik Sobolewski. Do klubu z al. Piłsudskiego trafił jednak w trudnym czasie, w 1987 roku, gdy legendę „Wielkiego Widzewa” pokrywała już coraz grubsza warstwa kurzu. - Pamiętam podróż drużyny na zgrupowanie do RFN. Jechałem w jednym przedziale wagonu sypialnego z prezesem Sobolewskim. Gdy opowiadał mi o Widzewie to pomyślałem sobie: Boże, gdzie ja się znalazłem? Wszystko przedstawiane było w różowych kolorach, ale już wtedy miałem sygnały, żeby tego czy tego zawodnika starać się pożegnać. Wyczuwałem, że mam być człowiekiem do zadań trudnych, które zrealizować będę musiał własnymi rękami. Ale cieszę się, że wtedy 3-4 młodych zawodników trafiło do kadry - wspomina.
- Pamiętam nawet taką sytuację z pierwszej konferencji prasowej, na której jeden z dziennikarzy zapytał, czy będzie grał w mojej drużynie Andrzej Szulc? Zastanawiałem się wtedy w myślach, o czym ten facet mówi? Nikogo takiego nie znam! Ale odpowiedziałem po jego myśli: oczywiście - opowiada z rozbawieniem Lenczyk. 20-letni wówczas Szulc w nadchodzącym sezonie wystąpił w 29 meczach ligowych Widzewa, podczas gdy przez poprzednie dwa lata zaliczył łącznie 13 występów. W sumie rozegrał dla czerwono-biało-czerwonych ponad sto spotkań.
75-letni szkoleniowiec nie miał łatwego charakteru. W pracy bywał bezkompromisowy, co nie zjednywało mu wszędzie przyjaciół. Wynikało to również ze wspomnianych trudnych zadań dodatkowych, jakie wyznaczali mu, często między wierszami, pracodawcy. I to właśnie relacje interpersonalne często przyczyniały się do tego, że z kolejnych klubów, w tym Widzewa i Ruchu musiał odejść.
- Była taka sytuacja w Łodzi, że jeden z prezesów przyszedł do mnie pod koniec sezonu i powiedział, że są pewni zawodnicy, nawet pamiętam do teraz nazwiska, którzy chcą, żebym przestał być już trenerem. Co ciekawe, nie byli to wcale piłkarze, którzy stanowiliby wówczas o sile drużyny. Chyba po miesiącu zdecydowałem się polecieć do Stanów Zjednoczonych, gdzie znalazłem dobrze płatną pracę. Niedługo później zadzwonił do mnie ten sam prezes, który błagał, żebym wrócił - zdradza.
Rozstania rzadko w tym sporcie są przyjemne. Podobnie było pewnego razu w Chorzowie. - W Ruchu kiedyś prezes podszedł do mnie i powiedział: Orest pomóż mi. Patrzyłem na niego i zastanawiałem się, czego on może chcieć? Pieniądze pożyczyć może? Ale chyba się zorientowałem i zapytałem: co, jutro mam się spakować? A on niemal ze łzami w oczach powiedział: tak, ludzie którzy rządzą ze mną w klubie, uważają, że tak się powinno stać - opowiada.
***
Ruch Chorzów - Widzew Łódź / sobota 20 października 2018 r., godz. 18:00
Transmisję z meczu przeprowadzi WidzewTV (DOSTĘP). Obejrzeć będzie ją można również w kinie Helios w Centrum Handlowym Sukcesja w Łodzi (BILETY).
Fot. Karol Grzegorek