Global categories
Radosław Grabowski: Sztab i piłkarze podchodzą do spraw medycznych bardzo poważnie
Marcin Olczyk: Niedawno wróciłeś z kongresu medycznego FIFA, który odbył się na Camp Nou w Barcelonie. Jak w ogóle się tam znalazłeś?
Radosław Grabowski: To była konferencja poświęcona medycynie sportowej, ortopedii i fizjoterapii w piłce nożnej, czyli tematyce, który interesowała mnie od zawsze. To największa tego typu impreza na świecie, współtworzona przez FIFA i Isokinetic czyli jedną z najbardziej rozpoznawalnych sieci klinik medycyny sportowej na świecie uchodząca za kolebkę tego obszaru nauki. Pierwszy raz na konferencji z tego cyklu byłem w Londynie w 2013 roku. To było coś niesamowitego. Wielkie wrażenie wywarła na mnie prezentacja ówczesnego lekarza Juventusu Turyn, który opowiadał o swojej pracy na bazie 25-letniego doświadczenia! Wyjaśniał między innymi, kiedy wracać do treningów po kontuzjach mięśni dwugłowych, czyli tak zwanych "hamstringów". Każdy z nas zawsze się nad tym mocno zastanawia, więc to był naprawdę ciekawy wykład. Wówczas w Londynie spotkałem też ludzi z Polski, między innymi profesora Domżalskiego. Wcześniej, już na studiach, znałem jego działalność, wiedziałem też, że pomaga Widzewowi, ale dopiero podczas tamtej konferencji miałem okazję go poznać i wkrótce rozpocząć współpracę. Sam kongres odbywa się co roku w innym miejscu i staram się zawsze na nim być. To doskonała okazja, żeby posłuchać specjalistów w zakresie medycyny sportowej takich klubów jak Real Madryt czy Liverpool FC.
ZOBACZ TEŻ: Widzew podbił Camp Nou! Lekarz papieży pod wrażeniem (WEJDŹ)
Czy podczas tych spotkań masz okazję nie tylko słuchać, ale również porozmawiać z tymi wszystkimi ekspertami?
- Tak. Nie ma z tym problemu. Co ciekawe, im więcej dany człowiek osiągnął w życiu, im większe ma doświadczenie, tym bardziej staje się dostępnym, otwartym, normalnym. Mało tego, tacy eksperci z czasem mają coraz więcej wątpliwości. Im więcej doświadczenia, tym mniej radykalni stają się w swoich wypowiedziach, poglądach i osądach.
Przywozisz z tych kongresów konkretną wiedzę, którą udaje ci się potem zastosować w praktyce?
- Im więcej jeździmy i obserwujemy ten medyczny świat, tym bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że nie odstajemy. To, co robimy chociażby my w SPORTO (przychodnia ortopedyczna, w której pracują Radosław Grabowski i Hubert Gołąbek, członkowie sztabu medycznego Widzewa - przyp. red.) nie różni się jakoś mocno od tego, czego uczyłem się w Mediolanie czy Istambule. Najcenniejsza jest w tym wszystkim właśnie wymiana informacji. Zszokował mnie jeden z lekarzy z Bliskiego Wschodu, który przyznał, że w jego drużynie jest szesnastu piłkarzy po rekonstrukcji więzadła krzyżowego (ACL). Szesnastu na dwudziestu pięciu! To coś niesamowitego. Ale pokazuje też na jakim poziomie jest medycyna, która potrafi po takim urazie przywrócić zawodnikowi sprawność. Część z tych zawodników już przyszła po takim urazie, część nabawiła się go w klubie. Ale w przypadku tej drużyny, każdy potrafił wrócić do zawodowej gry na najwyższym poziomie.
Skąd w takim razie ten międzynarodowy poziom u was - W Polsce, w SPORTO?
- Przede wszystkim cały czas chcemy się uczyć. Każdy z nas jeździ, szuka wiedzy, stawia na rozwój. Uczymy się też tego, gdzie i jak tę wiedzę zdobywać. Pewna osoba powiedziała mi kiedyś bardzo ważną rzecz: jeśli pomyślisz, że umiesz już wszystko, to jest twój koniec. I tak jest w rzeczywistości. Na jednym z kongresów profesor Arnold Caplan, specjalizujący się w leczeniu biologicznym w ortopedii, przyznał, że po 30 latach swojej pracy zmienił swoją teorię o komórkach macierzystych o 180 stopni. Nawet profesor Caplan z wieloletnim doświadczeniem nie twierdzi, że nigdy się nie myli.
Wróćmy do tegorocznej konferencji w Barcelonie. Nie brałeś w niej udziału tylko jako słuchacz…
- Zgadza się. To dla mnie wielka rzecz. Warto w tym miejscu wspomnieć jedną osobę. Nazywa się Sebastian Madera. Większość z widzewiaków na pewno go kojarzy, ale nie wszyscy znają jego historię. Mam nadzieję, że się nie obrazi, że ją przytoczę, w końcu pozwolił mi powiedzieć o niej na forum międzynarodowym. Sebastian w wieku 19 lat, cztery dni po podpisaniu kontraktu, nabawił się paskudnej kontuzji - poważnego złamania. Wyobraźmy sobie: nastolatek z nową umową, właśnie zaczyna zarabiać pieniądze, powoływany do młodzieżowych reprezentacji - świat stoi przed nim otworem. Nagle stop. Powrót do pełnej sprawności zajął mu cztery lata. Mówi się, że osoba, u której poważny problem ortopedyczny trwa pół roku zaczyna cierpieć na depresję. Tacy ludzie za bardzo zaczynają się w to zagłębiać. A Sebastian czekał cztery lata! Rok temu zorganizowano konkurs na najciekawszy przypadek leczenia w sporcie. Wtedy przedstawiłem przypadek Madery i ku mojemu olbrzymiemu zaskoczeniu właśnie ta historia wygrała.
Co według ciebie sprawiło, że okazała się aż tak interesująca?
- Sam proces leczenia i fakt, że uraz się powtórzył, ale też to, jak ciężko było w pewnych momentach. Ale to, co mogło przykuć uwagę słuchaczy to na pewno wskazanie przez Sebastiana najistotniejszego momentu całego procesu leczenia, na który składały się operacja i długotrwała rehabilitacja. Według niego najważniejszym wydarzeniem było przyjście do niego opiekującego się nim lekarza i wspólna kolacja. Przyniósł mu "chińczyka" czy jakiś inny makaron i razem go zjedli. Poświęciłem temu osobny slajd, wskazując na rolę impulsu, spowodowanego faktem, że ktoś w Sebastiana wierzył. To jest świetny gość. Dobrze by było, żeby ludzie, w tym jego podopieczni, bo teraz trenuje młodych widzewiaków, poznali go również z tej historii. Naprawdę dużo przeszedł, ale był twardy. Przez 9 lat grał na najwyższym poziomie w Polsce i nigdy się nie poddawał. Fajnie, żeby był z tego znany, a nie z problemów z dietą bezglutenową z Jagiellonii, bo to jest temat, który kiedyś był zupełnie niepotrzebnie rozdmuchiwany w mediach.
Czego dotyczyły inne konkursowe przypadki?
- To były naprawdę ciekawe historie, np. lekarz klubu z Argentyny opowiadał o autobusie, który spadł w przepaść, a znajdująca się w nim drużyna po kilku dniach zagrała mecz. Autor prezentacji opisywał co działo się z zawodnikami przez ten czas, dzień po dniu. Były też opowieści z Włoch, Japonii, medycznie bardzo interesujące, każda na swój sposób wyjątkowa.
Zwycięstwo miało dla ciebie ważne konsekwencje.
- Zgadza się. Dzięki temu w tym roku zostałem zaproszony przez szefa konferencji, Stefano Della Villę z Centrum Medycznego FIFA w Mediolanie, żeby poprowadzić jeden z wykładów. To było niesamowite, bo z jednej strony mogłem opowiedzieć o dalszych losach Sebastiana, o tym, że po tylu latach wrócił do klubu, w którym jego wielka kariera się zaczęła, ale w którym też przeżył swoją największą traumę. Mówiłem również o, rzeczy którą badam, czyli o niespecyficznym zespole bólowym stawu kolanowego (IPS - Infrapatellar Pain Syndrome). Jeden z doświadczonych włoskich profesorów po moim wystąpieniu podszedł i podziękował mi za to, bo ma u siebie dziecko, pacjenta, który cierpi na taki ból. To dziecko prosiło go już o ucięcie nogi. Rodzice chcieli wysyłać syna do psychiatry, a teraz temu lekarzowi z wieloletnim stażem przypomniało się, że to może być ten problem, który mu dolega. Na koniec mojego wykładu nie mogłem sobie odmówić nawiązania do Widzewa, który akurat walczył o awans do II ligi. Dwie godziny po moim wystąpieniu graliśmy mecz, więc prosiłem wszystkich, żeby trzymali za nas kciuki. Pokazałem przy tym film z naszego stadionu, który zachwycił słuchaczy. Później pisali do mnie z pytaniami, jak nam poszło. Kibicowali nam. Stadion i atmosfera zrobiły na nich wielkie wrażenie. 18 tysięcy co mecz? Coś niesamowitego! Profesor Delcogliano z Włoch, który pracował kiedyś w klinice Gemelli w Rzymie, dopytywał mnie już na osobności co się dzieje z klubem, który on, podobnie jak wiele innych osób, pamiętał jeszcze z Ligi Mistrzów. Dopytywał czy to wszystko, co zobaczył na filmie, to prawda. Przyznał, że gra w tenisa z prezesem Bońkiem i musi mu przekazać, ze to coś niesamowitego. Oni w Serie A na swoich meczach nie mają takiej publiki i takiego dopingu przez pełne dziewięćdziesiąt minut, z każdej, również tej teoretycznie vipowskiej trybuny, jak u nas. Nawet na derbach Mediolanu nie było takiej atmosfery jak w Sercu Łodzi.
Czy w tym roku w Barcelonie pojawiły się jakieś zaskakujące, wyjątkowo interesujące nowinki ze świata medycyny sportowej?
- Przede wszystkim na takie konferencje nie jedzie się po konkretne wytyczne, bo te można znaleźć w wielu dostępnych opracowaniach medycznych. Chodzi o to, żeby widzieć, jaki jest kierunek. W którą stronę idzie medycyna sportowa, ortopedia czy fizjoterapia. Zwłaszcza temu ostatniemu zagadnieniu poświęcamy dużo czasu. Fizykoterapia (czyli ultradźwięki, laser i inne bardziej nowoczesne) to środki, które mogą być dodatkiem, ale nie przywracają sprawności. Najważniejsze są właściwie wykonywane ćwiczenia i to, co robi u nas w Widzewie Hubert Gołąbek, który wykonuje świetną robotę. Wcześniej zajmował się tym świętej pamięci Wojciech Walda.
Od jak dawna jesteś związany z Widzewem?
- Od trzech lat, z tym że z każdym rokiem ta nasza współpraca się zacieśnia. Specyfiką pracy sztabu medycznego klubu jest to, że im mniej go widać, tym lepiej. Dobra medycyna lubi ciszę i spokój. Główna część naszej pracy dzieje się poza meczem - w poradni, w gabinetach. Nie jesteśmy cudotwórcami, więc dotknięcie w czasie meczu, przyłożenie lodu, psiknięcie jakimś specyfikiem nie sprawi, że ktoś, mimo urazu, nadal będzie mógł biegać. Noszą rolą wtedy jest przede wszystkim ustalenie czy dany zawodnik może dalej grać czy nie. Najwięcej pracy do wykonania jest już poza stadionem, gdy skończy się rywalizacja sportowa.
Czy z twojej perspektywy miniony sezon pod kątem medycznym był dla Widzewa trudny?
- Statystyki mówią, że na każdą drużynę w sezonie przypada od pięciu do ośmiu poważnych urazów. Różne są okoliczności, ale my wiemy co się stanie. Jesteśmy przygotowani na profilaktykę, diagnostykę i leczenie. Nie określiłbym tego ostatniego sezonu jako ciężki. W przypadku moim czy Huberta ta praca jest połączeniem wykształcenia i zainteresowań z piłkarskim świrem, więc też inaczej do tego podchodzimy. Chcieliśmy kiedyś grać, przytrafiły się kontuzje. Moja historia jest banalna, jak pewnie wielu ortopedów. Młody chłopak ma marzenia, chce grać, doznaje kontuzji i koniec. U mnie kariera piłkarska nigdy tak naprawdę się nie zaczęła, a szczytem była półamatorska gra na czwartym poziomie rozgrywkowym. Naprawdę to lubiłem, ale w międzyczasie rozwijałem już pasję do medycyny. Koledzy z drużyny śmiali się, że na mecze wyjazdowe jeździłem z książką.
Jak pracuje ci się w Widzewie?
- Fajnie, że cały sztab z trenerami na czele, jak i piłkarze, podchodzą do kwestii leczenia bardzo poważnie i profesjonalnie. Jeżeli coś się dzieje, wszyscy wiedzą, jak przebiega dany proces. Nas obdarzają przy tym zaufaniem, na co ciężko każdego dnia pracujemy. Oddać się w czyjeś ręce na leczenie to nie jest łatwa i oczywista decyzja. Każdy przypadek jest indywidualny, ale wszyscy chcą grać, strzelać i wygrywać, a tu przychodzi czas, że trzeba w pełni zdać się na kogoś. Było pracowicie, ale jesteśmy zadowoleni i z nadzieją czekamy na drugą ligę.
Niedawno Piotr Szarpak mówił mi, że najbardziej żałuje, że nie miał mu kto podpowiedzieć i wytłumaczyć jak ważne jest zdrowie i właśnie lekami zamiast leczenia zmarnował swoją karierę. Rośnie świadomość zdrowotna piłkarzy? Ciężko ich przekonać, że jednak trochę dłużej poczekać?
- Na pewno znaczenie ma ich doświadczenie - liczba rozegranych meczów i lat spędzonych na boisku. Im dłużej ktoś gra, tym lepiej zna i rozumie swój organizm. Ktoś, kto ma 19 lat i zaczyna dobrze grać, na pewno nie będzie chciał nagle siedzieć w domu. Adrenalina buzuje, a ból po kilku dniach się zmniejsza albo ustępuje i trudno wtedy powstrzymać się przed powrotem. Jeżeli jednak kontuzja jest niedoleczona lub powrót zbyt szybki to zawodnik jest bardziej narażony na wystąpienie innej, nowej kontuzji. Badania to potwierdzają. Tak samo jest z powrotami po wstrząśnieniu mózgu. Nie ma krwiaka. Po kilku dniach nic nie boli i wydawałoby się, że można wszystko, ale tak wcale nie jest. Trzeba czekać i przechodzić kolejne etapy dochodzenia do pełni sprawności.
Skąd w takim razie wiadomo, że można wrócić po wstrząśnieniu mózgu? Pod koniec sezonu w takiej sytuacji był Radosław Sylwestrzak, który nie pamiętał zderzenia z rywalem, ale już w kolejnym meczu był gotowy do gry.
- Mamy twardą ekipę mocno zmotywowanych piłkarzy. Niewielki uraz dla nich nie jest problemem. Ale w tym wypadku oczywiście przeprowadziliśmy stosowne badania pod kątem konkretnych wytycznych, które opracowane i przyjęte ma zresztą FIFA. Wiemy co, gdzie i kiedy zrobić. Nasza medycyna nie jest sucha, nie polega tylko na ogólnych badaniach, ale uwzględnia kilkanaście czy kilkadziesiąt lat doświadczeń sportowych.
I u nas w Widzewie, teraz na trzecim, a do niedawna na czwartym poziomie ligowym, stosujemy międzynarodowe standardy medyczne FIFA?
- Od początku odbudowy Widzewa mowa była o tym, że wracamy do ekstraklasy. Ja na Camp Nou powiedziałem, że widzimy się niedługo w Lidze Mistrzów. Musimy więc mierzyć wysoko. Dlatego też robimy wszystko, żeby te ambitne cele zrealizować, również od strony medycznej.
W powrocie do pełnej sprawności zawodnika ważna jest również rola sztabu szkoleniowego.
- Na pewno w naszym przypadku na różnych etapach pracy w Widzewie współpraca z kadrą trenerską układała się świetnie, niezależnie od tego, kto akurat prowadził zespół. My, jako sztab medyczny, mieliśmy czas, żeby doprowadzić do odpowiedniego stanu danego zawodnika bez zbędnego pośpiechu czy dodatkowej presji. Wszystkim oczywiście zależy na tym, żeby ten czy inny piłkarz wrócił do gry jak najszybciej. Ale tak jak wspominałem, jeśli nastąpi to za szybko, narażamy go na to, że wyleci za jakiś czas znowu. Dlatego bardzo się cieszę, że w Widzewie ta współpraca z trenerami zawsze była wzorowa. W zeszłym roku Mike Davidson z Isokinetic w Londynie powiedział, że jedną z ważniejszych rzeczy jest komunikacja wewnątrz całego sztabu. Każdy może uważać, że jest najważniejszy, ale tylko wspólnymi siłami, dzięki dialogowi i posiadanej wiedzy możemy przywrócić zawodnika do pełni zdrowia. Ważne jednak, że my - ta część medyczna - jesteśmy przede wszystkim po to, żeby doradzić. Nie stanowimy żadnej władzy autorytarnej. Nie możemy nic zakazać czy zabronić, ale chcemy podpowiedzieć, zgodnie z najlepszą naszą wiedzą i doświadczeniami.
Niezaleczony uraz może wyrządzić nieporównywalnie większe szkody niż dłuższy czas oczekiwania na powrót - również z punktu widzenia zespołu, a nie tylko jednostki. Troska o zdrowie piłkarza to też dbanie o dobro i przyszłość drużyny?
- Zgadza się. Sztab szkoleniowy doskonale to widzi i rozumie. Myśli długofalowo. U nas w Widzewie jest to oczywiste.
Czy zaskoczył cię jakiś medyczny przypadek, z którym miałeś do czynienia w Widzewie? Czyjś organizm wyłamuje się z reguł i statystyk?
- Tu zaczynamy wkraczać na grząski grunt, w którym pojawia się kwestia tajemnicy lekarskiej i prywatnych spraw zawodnika. Na pewno współpracę z naszymi piłkarzami oceniam bardzo pozytywnie. Są świadomi swoich możliwości. Starają się czytać, pytać, dowiadywać. Pozytywnym zaskoczeniem jest właśnie to zrozumienie sytuacji, w której mogą się znaleźć. Nie tylko w przypadku doświadczonych zawodników, ale i tych młodych, mimo że każdy chce wrócić do gry jak najszybciej.
A czy podczas pracy w Widzewie trafił wam się przypadek, w którym przynajmniej na pierwszy rzut oka, mimo całej posiadanej wiedzy i doświadczenia, absolutnie nie widzieliście co zrobić?
- Odpowiem przewrotnie. Mamy fajne, duże zaplecze, a do dyspozycji również mocną ekipę SPORTO, składającą się ze specjalistów różnych dziedzin. Ja czy Hubert możemy skonsultować się z innymi ortopedami, radiologami, internistami, kardiologami czy chirurgami. I tak to właśnie wygląda na całym świecie. Nie jest tak, że za pomoc medyczną odpowiada jedna czy dwie osoby. Działamy podobnie jak drużyna, która na boisku do zwycięstwa potrzebuje jedenastu zawodników, choć bramki strzela tylko kilku. Cała ekipa pracuje na końcowy sukces. My dzięki temu zapleczu w SPORTO, z moim szefem, profesorem Domżalskim na czele, mamy duże możliwości.
Czy jest coś, czego wam w tej pracy brakuje?
- Jeżeli praca jest poparta najnowszą, zaktualizowaną wiedzą to maszyna, która ma robić "czary mary" jest po prostu dodatkiem. Warunki, które mamy, są na tyle dobre, żeby piłkarze mogli grać na najwyższym poziomie.
To jak to jest z tymi czarami? Marcin Krzywicki sprowadził do Polski specjalną maszynę, która przeciwdziałać ma poważnym urazom.
- Marcin to bardzo sympatyczny człowiek, który chce zrobić coś więcej. Nabawił się kontuzji i spróbował tej nowej metody, a teraz stara się pomagać za jej sprawą innym. My posługujemy się wiedzą, która ma poparcie w literaturze medycznej. Jest coś takiego jak leczenie PRP (osocze bogatopłytkowe - czynniki wzrostu). Stosowane od wielu lat w medycynie. Żeby sprawdzić skuteczność tej metody pojechałem do Mediolanu. Tam dr Alberto Gobbi, jako jeden z dwóch pierwszych na świecie, stosuję ją od ponad 20 lat. Bardzo trudno jest zrobić badania naukowe, by udowodnić skuteczność tej metody leczenia. Gobbi ma te dowody w postaci publikacji w najlepszych czasopismach z dziedziny ortopedii i medycyny sportowej na świecie.
Wiesz coś więcej, o tej maszynie "Krzywego"? Jak ona działa?
- Wielu kibiców na pewno zna historie kontuzji Kuby Błaszczykowskiego, Arka Milika czy Zlatana Ibrahimovicia. Oni potrzebowali operacji. Ale jest wiele przypadków sportowców, którzy mimo zerwania więzadła krzyżowego wiele lat z powodzeniem grali dalej bez zabiegu. Kilka sezonów są tak w stanie grać futboliści amerykańscy czy australijscy, u których natężenie meczów jest olbrzymie i nie mogą sobie pozwolić na rok bez uprawiania sportu. Na pewno nie ma takiej maszyny, która byłaby w stanie zregenerować więzadło krzyżowe. Stymulacja mięśni, na której skupia się to urządzenie, to w uproszczeniu obchodzenie problemu dookoła. Na ile skutecznie, dowiemy się mam nadzieję w przyszłości.
Bez konsekwencji dla organizmu?
- Kolano, które ma uszkodzone więzadło krzyżowe, niezależnie od tego czy się je zoperuje, czy nie, zużyje się szybciej. Wszystko zależy od poziomu aktywności i współtowarzyszących urazów - chrząstki, łąkotek i innych więzadeł. Jeżeli występuje niestabilność, która jednak jest dobrze stabilizowana mięśniowo i tolerowana przez pacjenta to nie musi się wydarzyć nic złego. Można wtedy funkcjonować bez operacji. I to jest fajne. Mimo, że bardzo lubię zabiegi rekonstrukcji więzadła krzyżowego przedniego (ACL), to nie każdy musi iść od razu pod nóż. Da się w tym przypadku trochę oszukać czas. Na najwyższym poziomie większość sportowców, która miała taki problem, prędzej czy później przeszłą jednak zabieg rekonstrukcji więzadła, niezależnie od tego do jakiego sprzętu miała dostęp.
Wróćmy do widzewskiej rzeczywistości. Letni okres przygotowawczy w tym roku jest bardzo krótki. Czy w takiej sytuacji na coś konkretnego trzeba zwrócić uwagę?
- Na pewno jest to trudny czas, ale przede wszystkim każdy woli tak krótki okres w oczekiwaniu na drugą ligę niż dłuższy znowu w trzeciej. Wszyscy są zmotywowani do pracy i powrotu. Fajne jest to, że piłkarze sami przychodzą do nas pytają co mogą i jak się przygotowywać - również w trakcie sezonu. Staramy się też odpowiednio wszystko planować, jak z Dario Kristo, który był potrzebny na koniec rundy, ale potem od razu przeszedł zabieg.
Czy po sześciu tygodniach przerwy będzie miał on duże zaległości?
- To nie jest tak, że cały ten okres przeleży w domu, czekając na powrót. To musi następować stopniowo. Potrzebny jest czas na biologię, gojenie, a potem pracę indywidualną. Po tych sześciu tygodniach powinien być już gotowy do treningów z drużyną. Dużo ważnej pracy będzie miał tu do wykonania Hubert. Moment jest trudny, ale Dario chce grać, pracować i wspomóc zespół. Dzięki temu zabiegowi może się przygotować lepiej na resztę sezonu i dalszą piłkarską przyszłość.
Piłkarze mieli dziesięć dni przerwy. Czy to wystarczy, żeby organizm zregenerował się przed nowym sezonem?
- Trzeba mieć na uwadze kilka kwestii. Nie chodzi tylko o wydolność, ale też o to, co siedzi w głowach. Co mecz zawodnikom towarzyszą presja i oczekiwania. Nawet jeśli przyszli do klubu ludzie, którzy mieli świadomość, co ich tu czeka, każdy jakoś to wszystko na swój sposób przeżywał. I dopiero po ostatnim meczu te nagromadzone emocje mogły z drużyny ujść. Parę dni myślenia o czymś innym, wyzerowania głowy na następny sezon, każdemu dobrze zrobi.