Paweł Zawadzki: Dobrze życzę Radomiakowi, ale w piątek kibicuję Widzewowi
Ładowanie...

Global categories

25 February 2021 18:02

Paweł Zawadzki: Dobrze życzę Radomiakowi, ale w piątek kibicuję Widzewowi

Paweł Zawadzki to były piłkarz Widzewa Łódź, który w trakcie swojej kariery reprezentował barwy Radomiaka Radom. W obszernej rozmowie ze stroną widzew.com 66-latek wspominał grę dla obu klubów.

Urodzony w Bydgoszczy zawodnik występował w Widzewie w latach 1976-1979, skąd przeszedł do drugoligowego Radomiaka Radom, gdzie spędził siedem i pół roku. W wywiadzie dla oficjalnej strony klubu z al. Piłsudskiego 138 Zawadzki przybliżył kibicom kulisy swojego transferu do łódzkiego klubu, powody odejścia za kadencji trenera Bronisława Waligóry, a także opowiedział o barwnych i ciekawych zgrupowaniach.

Jakub Dyktyński: Przed pandemią był pan stałym bywalcem stadionu przy al. Piłsudskiego 138. Brakuje panu meczów w "Sercu Łodzi"?

Paweł Zawadzki: Przyznam szczerze, że odwykłem od nich przez pandemię. Na co dzień pracuję, dzień mam wypełniony zajęciami i w pewien sposób przyzwyczaiłem się do oglądania spotkań przed telewizorem. Atmosfera na stadionie to jednak zdecydowanie coś lepszego i chciałbym wrócić do oglądania meczów na żywo.

Przejdźmy do chwili, kiedy rozpoczęła się pana historia w Widzewie Łódź.

- Jestem wychowankiem Zawiszy Bydgoszcz, w barwach którego rywalizowałem z Widzewem w II lidze w sezonie 1974/75. Warto dodać, że formalnie byłem oddany z WKS-u do Zachemu Bydgoszcz za kilka pracowniczych etatów, jednak dalej występowałem w Zawiszy. W tym klubie odsłużyłem również wojsko i miałem okazję występować razem ze Zbigniewem Bońkiem przed jego transferem do Łodzi. To właśnie Zbyszek, już jako zawodnik Widzewa, radził mi, żebym odszedł do Zachemu,  bo stamtąd łatwiej będzie mnie ściągnąć do Łodzi. Tak się rzeczywiście stało. Przyjechał po mnie Boniek i ówczesny kierownik drużyny Marek Tobiasz, a następnie już w Łodzi porozmawiałem z Ludwikiem Sobolewskim, z którym ustaliłem wszystkie warunki. Od stycznia 1976 roku trenowałem już z Widzewem, chociaż formalnie potrzebowałem zwolnienia z poprzedniego klubu. Takie były czasy, że nie było kontraktów i kluby musiały się dogadać. Ostatecznie transfer formalnie został dopięty w maju, a mój debiut przypadł na przegrany 1:5 mecz wyjazdowy z Zagłębiem Sosnowiec, w którym zmieniłem Zdzisława Rozborskiego. Później zaliczyłem między innymi wygrane spotkanie z Legią Warszawa.

Załapał się pan na ostatnie pół roku pracy z trenerem Leszkiem Jezierskim. Jak pan wspomina współpracę z tym trenerem?

- Wspominam go dobrze, chociaż pracowaliśmy razem tylko pół roku. To były inne czasy i ciężko oceniać pracę trenera z dzisiejszej perspektywy. Trener Jezierski osiągał dobre wyniki, co jest chyba  najlepszym wyznacznik oceny jego pracy. Mimo że początkowo nie byłem formalnie piłkarzem Widzewa, mogłem zaliczyć kilka obozów i normalnie trenować z prowadzonym przez niego zespołem. Na zimowe obozy nie zabierało się nawet piłek, bo w górskich warunkach nie byłoby gdzie grać. Pierwszego dnia zgrupowania trener Jacek Machciński zabierał nas na przebieżkę na dystansie 25 kilometrów, a po takim biegu następnego dnia schodziliśmy po schodach tyłem. Taka była szkoła, żeby dać piłkarzom wycisk, bo stare przysłowie mówiło, że słaba kość pęka. I tak weryfikowało się najlepszych. Metoda okazała się skuteczna, bo zespoły trenera Jezierskiego prezentowały się dobrze. Pamiętam również wyjazd do Portugalii, do Barreiro, dziś dzielnicy Lizbony po drugiej stronie Tagu, gdzie odwiedzaliśmy zakłady tekstylne. Miało to miejsce po Rewolucji Czerwonych Goździków i do Portugalii zapraszano kluby zza Żelaznej Kurtyny.

W książce "Wielki Widzew" można było przeczytać, że w trakcie tego zgrupowania doszło do incydentu, który miał mieć wpływ na odejście Jezierskiego. Ponoć w trakcie bankietu z udziałem radzieckich koszykarek polało się sporo alkoholu.

- Naprawdę nic takiego nie pamiętam. Alkohol podczas pobytu w Portugalii oczywiście się pojawiał, bo na południu Europy pije się wino do obiadu i podczas posiłków podawano nam je do picia. Tak zdarzyło się po meczu z zespołem GD Barrillo, który wtedy znajdował się na ostatnim miejscu w lidze portugalskiej. Po meczu, który zresztą wygraliśmy, odbył się uroczysty obiad w stołówce zakładowej. Trener Jezierski i kierownik Wroński patrzyli na to krzywo, ale nie zdarzyło się nic szczególnego. Co prawda, niektórzy wypili trochę za dużo, ale nie był to przejaw braku szacunku, który mógł mieć wpływ na rezygnację ze stanowiska.

Co w takim razie przesądziło o tym, że Jezierski odszedł z Widzewa?

- Trener spędził w klubie 7 lat. Powiem panu, że Zdzisławowi Kostrzewińskiego zdarzało się powiedzieć, że "rzyga już od tych treningów", bo z roku na rok zmieniały się jedynie obciążenia podczas zajęć. Możliwe, że coś się wypaliło w kontaktach pomiędzy trenerem a drużyną. Równolegle Jezierski otrzymał ofertę pracy w ŁKS-ie, który montował wtedy niezłą kapelę. Musimy pamiętać, że Leszek był w przeszłości piłkarzem i trenerem ŁKS-u i na pewno czuł się z nim związany. Z mojej perspektywy wyglądało na to, że trener wykonał w Widzewie swoje zadanie, zostawił zespół na wysokim piątym miejscu i chciał powtórzyć ten wynik w klubie z al. Unii. Nie udało mu się, bo wiosna w wykonaniu ełkaesiaków była fatalna, ale jesienią grali bardzo dobrze.  
 
Po Jezierskim do Łodzi ze Stoczniowca Gdańsk trafił Janusz Pekowski, który w Widzewie został wyjątkowo krótko. Zwolniła go szatnia?

- Tak było. Pekowski był wyjątkowo młodym trenerem i w kontakcie ze starszyzną drużyny chciał pokazać swój mocny charakter. To go zgubiło, bo trener musi czasami udawać, że nie widzi lub nie słyszy pewnych rzeczy i pójść z zespołem na kompromis, dojść z nim do porozumienia. Tego ostatniego zabrakło i prezes musiał zwolnić trenera, który nie dogadywał się z drużyną.

To ciekawe, że za kadencji Pekowskiego drużyna pokazała się z dobrej strony podczas Pucharu Intertoto, co stanowiło pierwsze przetarcie przed późniejszymi sukcesami w Europie.

- Rzeczywiście poszło nam bardzo dobrze i wygraliśmy wszystkie sześć spotkań, w których zmierzyliśmy się z norweskim Startem Kristiansand, duńskim Kjøbenhavns Boldklub i czeskim VSS Koszyce. To był obiecujący prolog. W drużynie jednak nie wszyscy byli aniołkami, a trener Pekowski nie pozwalał na rozprężenie.

Dało się wtedy odczuć, że w Łodzi stworzył się zespół, który będzie rozdawał karty w I lidze?

- Skład Widzewa wzmocnili wtedy między innymi: Stanisław Burzyński, Henryk Dawid, no i oczywiście Zbigniew Boniek, który okazał się strzałem w dziesiątkę, chociaż w jego przypadku Widzew może moim zdaniem mówić o szczęściu. W transferze bardzo pomogła afera ze Zdzisławem Krzyszkowiakiem, przez którą Zbyszek musiał opuścić Bydgoszcz. Boniek miał 19 lat, a już stanowił o sile swoich klubów, co dziś rzadko się zdarza zawodnikom w takim wieku. Dokonywano dobrych transferów, a walka o skład była bardzo wyrównana, o czym sam mogłem się przekonać. Kadry liczył 18 zawodników, a w trakcie meczu można było dokonać dwóch zmian. Czy czuło się wtedy, że tworzy się mocny zespół? Ciężko powiedzieć, ale w trakcie ligi kibic mógł dostrzec, że drużyna zaczyna fajnie grać. Motor napędowy w postaci Bońka i oparcie o doświadczonych piłkarzy, jak Tadeusz Błachno i Zdzisław Kostrzewiński, dało w sumie ciekawy rezultat.

Te wspomnianą przez pana grupę do wicemistrzostwa poprowadził Paweł Kowalski, który zastąpił Pekowskiego…

- Za Pawłem Kowalskim stało doświadczenie piłkarskie. To jednak jest różnica, gdy trener umie kopać piłkę, a Kowalski był reprezentantem Polski i grał w ŁKS-ie. Do tego był komunikatywny, obdarzony poczuciem humoru i jako były zawodnik dobrze czuł pewne sprawy. Ruch okazał się słuszny, chociaż trzeba pamiętać, że jedynie doraźnie. W kolejnym sezonie współpraca z Kowalskim się wypaliła i do Widzewa trafił Bronisław Waligóra.

Waligóra zaczął z wysokiego C, bo na start musiał poprowadzić was w starciu z Manchesterem City.

- Z trenerem Bronkiem znaliśmy się już z czasów Zawiszy i mogę powiedzieć, że bardzo dużo uwagi przykładał do taktyki. Zawsze był przygotowany i mocno pilnował, żeby każdy z nas wiedział kogo ma kryć. W lidze początkowo mu nie szło, ale pod jego wodzą wyeliminowaliśmy Anglików po dwóch remisach.

Zagrał pan w meczu rewanżowym z "The Citizens". To było duże przeżycie, móc zmierzyć się na boisku z tak renomowanym przeciwnikiem?

- Nie czuliśmy się ludźmi gorszego sortu, chociaż liga angielska budziła szacunek. Wrażenie zrobił na mnie tumult trybun na starym stadionie w Manchesterze. Spotkanie oglądałem z ławki i przy wyniku 2:0 dla gospodarzy nie sądziłem, że się podniesiemy, bo jechali z nami ostro. Później nastąpiło z naszej strony ożywienie, wyrównaliśmy, a mogliśmy nawet zdobyć bramkę na 3:2. Pomogła czerwona kartka, którą za faul na Bońku dostał Willie Donachie, ale w rewanżu ogólnie byliśmy lepiej przygotowani. Ja odpowiadałem na boisku za krycie angielskiego młodzieżowca Petera Barnesa, Kostrzewiński miał pilnować Hartforda - tak rozdzielał nam zadania Waligóra, a my bez wymówek musieliśmy być skoncentrowani. Skończyło się bezbramkowym remisem, który premiował nas do kolejnej rundy.

PSV Eindhoven, na który trafiliście w kolejnej rundzie, był zbyt mocny?

- Grało tam wielu zawodników, którzy tworzyli trzon reprezentacji Holandii, która zdobyła wicemistrzostwo świata. W składzie występowali bracia van der Kerkhof, a na bramce van Bevere. My pokazaliśmy, że radzimy sobie z presją trybun, na których gromadziło się nawet 40 tysięcy widzów i byliśmy dobrze przygotowani taktycznie przez trenera Waligórę. Niestety dwumecz ustawiło pierwsze spotkanie, które wysoko przegraliśmy aż 3:5. PSV pokazało klasę w kolejnych rundach, zdobywając później Puchar UEFA.

Jak to się stało, że dobrze znając się z trenerem Waligórą, zdecydował się pan na odejście do Radomiaka? Rywalizacja o skład była zbyt wyrównana?

- Nie dostawałem szans na grę, o czym powiedziałem wprost trenerowi Waligórze po sytuacji, do której doszło w trakcie wyjazdu na mecz towarzyski do Wałbrzycha. Zależało mi, żeby zostać w domu, bo moja córka była chora, a nie spodziewałem się zagrać. Trener Waligóra przekonywał mnie, żebym pojechał, a na miejscu nie wystawił mnie do składu, co strasznie mnie zbulwersowało. Młody człowiek chce grać, a nie siedzieć na ławce. W lidze wygrywaliśmy i rozumiałem, że nie łapałem się do składu, ale w końcu zdecydowałem się powiedzieć trenerowi, że bez sensu jest bym dalej grał w Widzewie. Zacząłem grać w drugim zespole, gdzie trenowałem z Włodkiem Smolarkiem, a następnie pojechałem na obóz do Spały z Concordią Piotrków Trybunalski. Ostatecznie zgłosił się do mnie Paweł Kowalski, który zaprosił mnie do Radomia, dlatego podziękowałem Concordii. W międzyczasie w Widzewie zwolniono trenera Waligórę, którego zastąpił Stanisław Świerk. Być może miałbym u niego szansę, ale nie zmieniłem już decyzji i odszedłem do Radomiaka, gdzie spędziłem ostatecznie siedem i pół roku.

Dlaczego związał się pan na tak długi czas z klubem z Radomia?

- Zaoferowano mi dobre warunki, odpowiednie premie i mieszkanie z ogrodem. Wtedy Radomiak był umocowany przy Radomskich Zakładach Przemysłu Skórzanego "Radoskór" i notował kolejne awanse. Do tego w trakcie stanu wojennego mieliśmy możliwość wyjechać do Syrii, na miesięczne tournée do Aleppo, gdzie znajdowały się ważne zakłady przemysłowe. Wszystko fundował zakład pracy, łącznie z dolarami na paliwo w trakcie przejazdu do Turcji.

Jak to się stało, że polski drugoligowiec pojechał na taki wyjazd?

- Do Radomia przyjechała reprezentacja Aleppo na obóz letni. Wynikało to ze współpracy Radomskiej Wytwórni Telekomunikacyjnej z jakimś zakładem w Syrii. Co ciekawe, tamci zawodnicy nakupili mnóstwo towarów, ale na granicy usłyszeli od celników, że nie mogą z nimi opuścić Polski. My wyjechaliśmy na zasadzie wymiany i rozegraliśmy szereg spotkań dla miejscowych kibiców. Graliśmy w Aleppo, Homs i Hamie. Za część meczów otrzymaliśmy wynagrodzenie w postaci dolarów, którymi mieliśmy się podzielić, ale niestety musieliśmy nimi pokryć koszt wydania wiz na powrót do kraju.

Polscy piłkarze w tamtym okresie wyjeżdżali na mecze w europejskich pucharach, ale taki wyjazd musiał być wyjątkowo egzotyczny.

- Tak było, duże wrażenie robiły liczne sklepy, stragany i średniowieczny bazar, nazywany suk. Z drugiej strony wszędzie powszechne były portrety prezydenta Assada, plakaty partii Baas, hasła "Partia sternikiem narodu" i wszechobecne wojsko. W kraju panowało spore napięcie związane z wojną w Libanie i konfliktem z Izraelem. Miałem duże szczęście, że mogłem pojechać podczas kariery piłkarskiej na taki zagraniczny wyjazd, ale mało kto pamięta, że z Widzewem przez dwa tygodnie lataliśmy po Związku Radzieckim

Dokąd dokładnie?

- Lecieliśmy przez szereg przemysłowych ośrodków, zaczynając od Moskwy, przez Kirowo, Perm i jeszcze kilka międzylądowań. Po jednym ze spotkań, które rozegraliśmy na zakończenie tournée, przedstawiciele rywala przekazali Zbigniewowi Bońkowi i kierownikowi Stefanowi Wrońskiemu dwa moskwicze na pedały. W trakcie lotu egzemplarz Wrońskiego, który miał być sprezentowany jego wnuczkowi, uległ uszkodzeniu, ale swojego moskwicza oddał mu Boniek, który nie miał jeszcze dzieci.

Ciężko nie nawiązać w rozmowie z byłym zawodnikiem Widzewa i Radomiaka do meczu z 1984, kiedy radomianie wygrali 1:0 po pana golu z rzutu karnego.

- Marek Dziuba często wspominamy, że ten karny nie powinien zostać podyktowany, ale odpowiadam mu wtedy, że skoro sędzia tak zdecydował, to najwidoczniej miał ku temu przesłanki. Radomiak miał wówczas drużynę opartą o defensywę i w ten sposób zrobił awans do I ligi. Traciliśmy mało bramek, ale to było za mało na ekstraklasę i szybko spadliśmy z powrotem do II ligi.

Co sprawiło, że po siedmioletnim pobycie w Radomiu zdecydował się pan na powrót do Łodzi?

- Ożeniłem się z łodzianką, która chciała być blisko rodziny. Zamieszkaliśmy w kamienicy przy ulicy Piotrkowskiej i tak się też złożyło, że dostałem pracę niedaleko domu, w szkole podstawowej przy ulicy Żwirki. Byłem już po studiach i początkowo myślałem o karierze trenerskiej, jednak to nie był i nie jest pewny zawód. Zgłosiłem się do ówczesnej dyrektorki podstawówki z pytaniem, czy nie znajdzie wolnego etatu dla nauczyciela wychowania fizycznego. Okazało się, że jedna z nauczycielek właśnie odeszła i mógłbym ją zastąpić, ale musiałbym uczyć dziewczyny. Powiedziałem: "Czemu nie?" i tak zostałem.

Odkrył pan w sobie duszę pedagoga?

Z perspektywy czasu uważam, że podjąłem jedną z najlepszych decyzji w życiu. Przez pewien czas łączyłem te obowiązki z pracą w Widzewie, kiedy pełniłem rolę asystenta Marka Dziuby. O godzinie 7:00 zaczynałem lekcje, które trwały do 12:30, a następnie jechałem na trening na Widzew. Ze wzgledu na szkolne obowiązki i niepewności związane z pracą trenera odmawiałem Andrzejowi Gręboszowi i Pawłowi Kowalskiemu.

Komu będzie pan kibicował w piątek?

- Obserwuję postępy Radomiaka, to klub bliski mi i mojej rodzinie. Życzę mu dobrze, ale w piątek będę kibicował Widzewowi, który moim zdaniem jest delikatnym faworytem tego meczu. Łodzianie dobrze rozpoczęli runde wiosenną, ale jest zbyt wcześnie, by oceniać, czy są gotowi do walki o czołową szóstkę w lidze.