Global categories
Oglądałem wszystkie mecze - rozmowa z Patrykiem Wolańskim
Bartłomiej Stańdo: Widzimy się na meczu Widzewa, więc nietrudno zgadnąć, że zaczęły ci się wakacje. W jakim humorze przyjechałeś z Danii? Jak sobie radzisz na obczyźnie?
Patryk Wolański: Nie jest łatwo, mam już delikatnie dość. Szykuję się na powrót do Polski, a przynajmniej mam taki zamiar. Czy się uda? Zobaczymy...
Mówisz o powrocie do Polski, więc od razu rzuca się na myśl powrót do Widzewa. Ale nie chcę cię stawiać w niezręcznej sytuacji, więc zapytam tylko jaki jest najniższy poziom rozgrywkowy, w którym mógłbyś na poważnie myśleć o grze przy al. Piłsudskiego?
- Chyba pierwsza liga. Wczoraj nawet się spotkałem, w dość zabawnej sytuacji, z prezesem Ferdzynem, trochę porozmawialiśmy. Rzuciłem nawet w formie żartu coś w stylu: "Będziecie w pierwszej lidze, to jestem do dyspozycji".
Nie ukrywasz swoich sympatii kibicowskich. Twoja obecność na meczu w Rawie Mazowieckiej świadczy o tym, że nie jesteś tylko piłkarzem, ale także kibicem.
- Dokładnie, dlatego pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po przyjeździe na wakacje był telefon do znajomych z prośbą o załatwienie biletu na mecz z Mazovią. Na pewno będę też na następnym meczu przy ulicy Milionowej.
Poprzednio można było cię zobaczyć w Aleksandrowie Łódzkim, gdzie odrodzony Widzew rozgrywał swój pierwszy mecz w roli gospodarza.
- Wtedy miałem wolne, więc naturlanie pojawiłem się na meczu. Ogólnie oglądam wszystkie mecze Widzewa, odkąd na kanale WidzewTV pojawiły się transmisje spotkań. Przyznam, że w telewizji chyba wygląda to wszystko trochę lepiej niż na żywo, ale można niektóre rzeczy usprawiedliwić nienajlepszą murawą i piłkami, które moim zdaniem nie były zbyt dobrze napompowane. Dominuje walka, ale taka już jest specyfika tej klasy rozgrywkowej. Tu wszyscy biegają, nikt nie odkłada nogi.
Jaki był główny powód niepowodzenia Patryka Wolańskiego w duńskiej SAS Ligaen?
- Nie traktuję mojego pobytu w Danii w kategoriach niepowodzenia. Ogólnie jestem z niego dość zadowolony i nie mam się do czego doczepić. Po prostu Dania to nie jest miejsce, w którym chciałbym żyć. To nie jest miejsce, w którym żyje mi się dobrze. Posiedziałem tam dwa lata i zobaczyłem, co miałem zobaczyć. W pewnym momencie miałem wielką chęć wyjazdu do zagranicznego klubu i przekonania się na własnej skórze, jak jest gdzieś indziej. Teraz stwierdzam, że w Polsce nie jest tak źle.
Wracasz do Polski jako lepszy bramkarz niż ten, który był jednym z odkryć rundy wiosennej Ekstraklasy?
- Myślę, że tak, bo dużo się tam nauczyłem. Na pewno jestem mądrzejszy taktycznie, zebrałem też trochę doświadczenia. Wiele zmieniłem też w swoim ustawieniu. Nie bez znaczenia pewnie był fakt, że w ciągu tych dwóch lat miałem trzech trenerów bramkarzy, z których każdy dołożył jakąś cegiełkę do moich umiejętności. Dzięki temu mój sposób bronienia jest bardziej efektywny, niż kiedyś.
Jakbyś porównał trenerów bramkarzy w Danii chociażby do tego, który miał cię pod swoimi skrzydłami w momencie gdy opuszczałeś polskie gniazdo, czyli Andrzeja Woźniaka?
- Fantastycznie wspominam ten okres treningów, w których moim trenerem był Andrzej Woźniak. Nigdy nie powiem o nim złego słowa. Ba! To był najlepszy trener bramkarzy w mojej dotychczasowej karierze i tęsknię za wspólnymi zajęciami. Trener Woźniak kładł większy nacisk na technikę, czasami chciałbym mieć z nim parę jednostek treningowych.
Dodałem szybko w myślach dwa do dwóch i wyszło mi, że będziemy świadkami transferu do Lechii Gdańsk, w której trenerem bramkarzy jest obecnie właśnie Andrzej Woźniak.
- (śmiech) Nie, nie chcę wymieniać żadnych nazw. Chociaż przyznam, że jest zainteresowanie zarówno z Ekstraklasy, jak i mocnych drużyn pierwszej ligi. Natomiast jeśli miałbym porównać trenera Woźniaka do duńskich szkoleniowców bramkarzy... W Danii odczułem dość duży luz. Nie ma tam większego "tyrania", a mi brakuje trochę tego, żeby najzwyczajniej w świecie pozapieprzać. Dostawałem za dużo wolnego, nie czułem się dobrze i musiałem dokładać coś od siebie. Często zostawałem po treningach. Tam jest krótka rozgrzewka, krótkie zajęcia i każdy trenuje pod siebie. Nie ma czegoś takiego, że dostajesz od trenera plan i on pilnuje cię, żebyś go wykonał w stu procentach. Nie chcesz - nie zrobisz, twój wybór.
Midtjylland słynie z tego, że chyba jako pierwszy klub na świecie postawił zdecydowanie na statystyki. Jak się czułeś w tym skomputeryzowanym świecie?
- Prezes Rasmus Ankersen kojarzony jest na świecie przede wszystkim jako autor bestsellerowej książki "The Gold Mine Effect", dzięki której nawiązał współpracę z Matthew Benhamem i razem wprowadzali w życie swoją wizję budowy klubu na podstawie liczb i zmiennych. W tym sezonie dużo się jednak pozmieniało, bo odszedł wieloletni trener FC Midtjylland Glenn Riddersholm, za czasów którego fajnie to wszystko wyglądąło. Teraz jest wielu nowych trenerów, zmieniony sztab szkoleniowy. Nie wiem, czy idzie to wszystko w dobrym kierunku. Na pewno ciężko było obronić tytuł mistrzowski w kolejnym sezonie. Walczyliśmy o drugie miejsce, koniec końców zdobyliśmy brązowy medal. Wszystko to pozostało jednak w cieniu wielkiego sukcesu w europejskich pucharach, w których wyszliśmy z grupy i wyeliminowaliśmy Manchester United. Ten historyczny dla duńskiego klubu dwumecz oglądałem z ławki rezerwowych. Pozytywne było podejście trenera, który po pierwszym meczu nie kazał nam się skupić na następnym, tylko powiedział: "Panowie, osiągnęliście coś wielkiego, gratulacje. Cieszcie się tym". Żadnego ciśnienia na awans, żadnego parcia na wyniki, zero presji. Po przegranym meczu nie ma czegoś takiego, że ludzie chodzą z opuszczonymi głowami. Sportowcy są ludźmi - dzisiaj mieli gorszy dzień, nie udało się. Trudno, ale przecież jest następny mecz.
Ty zaś wyglądasz jednak na takiego zawodnika, który woli mieć presję, choćby miała ona polegać na nienawiści całego stadionu skierowanej w twoim kierunku. Wtedy byłbyś jeszcze bardziej skoncentrowany i zmobilizowany.
- To prawda. Ten duński luz mi do końca nie odpowiada. Osobiście wolę mieć presję, lubię krzyczących z trybun kibiców. Tam miałem czterdzieści osób na stadionie, których - po małej rozgrzewce "Pod Zegarem" - przekrzyczałbym w pojedynkę. Zupełnie inny klimat.
Tętniące życiem trybuny to coś, czego brakowało ci najbardziej?
- Chyba tak. Chociaż po dwóch latach całkiem sporo rozumiałem po duńsku, to niekiedy nie wiedziałem nawet, kiedy skandują moje nazwisko. Dopiero kiedy koledzy mnie szturchali, to podchodziłem i w charakterystyczny sposób podnosiłem rękę, coś na kształt fali. To taki rytułał.
Brak fanatycznego dopingu bolał tym bardziej, że przecież opuszczałeś stadion przy alei Piłsudskiego, który niejednokrotnie słyszał przyśpiewkę "tu jest Widzew, tu się śpiewa" i wcielających ją w życie kibiców.
- Trochę tej atmosfery dało się odczuć tutaj w Rawie, gdzie - podobnie jak na moim poprzednim meczu w Aleksandowie - dostałem do ręki megafon i miałem swoje pięć minut podczas prowadzenia dopingu. Chociaż gdy menedżer dowiedział się, że jestem na meczu to powiedział mi, żebym nie szalał... (śmiech). Czas spędzony w Widzewie był najlepszym w moim życiu i zrobiłbym wszystko, żeby do tamtych chwil wrócić. Chociaż wszyscy wiemy, jak skończył się ten sezon...
Czego zabrakło do utrzymania? Z każdą kolejną kolejką wyglądaliście coraz lepiej, ale to nie wystarczyło na pozostanie w elicie.
- Myślę, że szczęścia. Gdybyśmy nie pogublii punktów w Kielcach, gdzie prowadziliśmy już 2:0, albo chociaż zremisowali w Szczecinie, kiedy to "Wiśnia" nie trafił do pustej bramki... Wiele było takich szczegółów, które w końcowym rozrachunku okazały się dla nas traficzne w skutkach. Zabrakło szczęścia, bo mieliśmy fajną drużynę, gdzie każdy chciał zostać na następny sezon. W klubie się nie układało dobrze z prezesem Cackiem, ale do atmosfery w szatni zastrzeżeń mieć nie można.
Może właśnie to "góra" swoimi nielogicznymi poczynaniami scementowała drużynę?
- Być może tak, bo naprawdę trzymaliśmy się wszyscy razem. Trener Skowronek zbudował też jedność w szatni, bo oddzielił ludzi, którzy chcieli grać, od tych, którzy nie dawali z siebie wszystkiego na boisku. Byliśmy jednością i wszyscy starali się tak, jak mogli. Zaczęło to nawet funkcjonować, niestety zbyt późno.
Patrząc na poczynania swoich kolegów na czwartoligowych boiskach cieszysz się z tego, że widzewska operacja polegała na twardym resecie, a nie reanimowaniu trupa?
- Właśnie rozmawiałem o tym z kolegą. Mówiłem mu, że wszystko idzie w dobrym kierunku i mam nadzieję, że się nie zatrzyma, bo prezesi wraz z całym zarządem i ludźmi, którzy pomagają klubowi, prowadzą go w dobrą stronę. Próba ratowania starego układu skończyłaby się pewnie jeszcze większymi długami. Kto wie, czy nie spadalibyśmy właśnie z drugiej do trzeciej ligi, w której zagramy przecież już w następnym sezonie. Tyle tylko, że bez długów i z nowymi władzami.