Niewiarygodny finisz wyścigu Widzewa z Legią
Ładowanie...

Global categories

18 June 2020 20:06

Niewiarygodny finisz wyścigu Widzewa z Legią

Każdy wyścig ma swoje etapy. I każdy uczestnik wyścigu ma w nim swoje lepsze, jak i gorsze momenty. Najważniejsze, żeby zachować siły i rezerwy na sam finisz. I tak właśnie było z Widzewem w sezonie 1996-1997.

Zespół z alei Piłsudskiego zaczął ten sezon niemrawo jak na ekipę, która broniła mistrzowskiego tytułu. Najpierw był remis 0:0 z Zagłębiem Lubin, a potem 1:1 z ŁKS-em w derbach na boisku rywala. Z tego drugiego spotkania kibice zapamiętali wtedy przedmeczową awanturę na rozgrzewce z udziałem nowego bramkarza Widzewa - Macieja Szczęsnego - oraz piłkarzy ŁKS-u. Chodziło o to, że były golkiper Legii chciał się rozgrzewać w bramce po tej samej stronie boiska co ełkaesiacy. Szczęsny im nie odpuścił, przez co zyskał szacunek kibiców RTS-u.

Wtedy nie był to jedyny nowy piłkarz w zespole Widzewa. Latem 1996 roku do drużyny dołączyli też obrońca Paweł Wojtala, pomocnik Radosław Michalski oraz napastnicy Jacek Dembiński, Sławomir Majak i Marcin Zając. Odeszli za to bramkarz Andrzej Woźniak, obrońca Waldemar Jaskulski, pomocnik Sławomir Gula oraz słynny napastnik Marek Koniarek. Ten ostatni pożegnalny ligowy występ w barwach Widzewa zaliczył w Bełchatowie, gdzie miejscowy GKS w 4. kolejce niespodziewanie pokonał łodzian 2:0, kończąc tym samym serię 37 kolejnych ligowych meczów widzewiaków bez porażki. Jest to rekord, który do dzisiaj nie został pobity przez żaden zespół w polskiej ekstraklasie.

Ta porażka miała pozytywny efekt, bo... obudziła zespół trenera Franciszka Smudy. W pozostałych 14 meczach ligowej jesieni 1996 widzewiacy odnieśli aż 11 zwycięstw, pozostałe 3 remisując. Najważniejsze było oczywiście domowe spotkanie z Legią, rozegrane 16 listopada, gdy przy nadkomplecie publiczności mistrzowie Polski pokonali wicemistrzów 1:0 po golu Jacka Dembińskiego.

Na półmetku rozgrywek Widzew miał 2 punkty nad Legią, ale szybko okazało się, że to łodzianie muszą gonić zespół ze stolicy. Wszystko przez fatalny start piłkarzy trenera Smudy do rundy wiosennej. Widzewiacy zostali w startowych blokach (porażki po 0:1 z ŁKS-em i Stomilem), podczas gdy legioniści już dobiegali do pierwszego łuku, porównując tą rywalizację do lekkoatletycznego biegu.

Potem był jeszcze bezbramkowy remis z Hutnikiem w Krakowie i gdy do końca sezonu pozostało 12 kolejek, Widzew włączył swój "piąty bieg". Do momentu rewanżowego spotkania z Legią w Warszawie w 32. serii gier, ekipa "Franza" Smudy zanotowała 9 kolejnych zwycięstw na boisku, a 10. poza nim, gdy otrzymała walkower za mecz z Sokołem Tychy, który wycofał się z rozgrywek w trakcie rundy wiosennej.

Dzięki tej wspaniałej serii Widzew 18 czerwca 1997 roku jechał do stolicy nie ze stratą, ale z punktem przewagi nad Legią. To oznaczało, że w przypadku remisu łodzianie utrzymają prowadzenie w tabeli i na koniec wystarczy im nawet skromna wygrana 1:0 z Rakowem u siebie. I remis na stadionie przy ul. Łazienkowskiej był, ale raptem przez niecały kwadrans spotkania. Najpierw przez 11 minut, bo właśnie po takim upływie czasu Cezary Kucharski zdobył bramkę na 1:0. Gdy w 57. minucie Sylwester Czereszewski podwyższył na 2:0 dla gospodarzy, wydawało się, że o remisie, a co dopiero o wygranej, widzewiacy mogą tylko pomarzyć.

Aż do momentu, gdy trener Smuda wpadł na pomysł wprowadzenia na boisko Alexandra Curtiana, reprezentanta Mołdawii, który przed rundą wiosenną przyszedł do Widzewa. Curtian we wcześniejszych meczach rozczarowywał swoją grą, by na stadionie Legii rozegrać swoje najlepsze 25 minut w barwach RTS-u. Najpierw uporządkował grę zespołu, potem posłał dobre, prostopadłe podanie do Majaka, który trafił na 1:2. Była 85. minuta... Trzy minuty później Mołdawianin wymyślił sobie, że poda do Rafała Siadaczki na skrzydło. Ten z kolei dośrodkował w pole karne Legii, gdzie najwyżej wyskoczył Dariusz Gęsior i mocny strzałem głową wpakował piłkę do bramki Grzegorza Szamotulskiego.

W ciągu raptem 180 sekund widzewiacy zafundowali sobie ekstremalnie szybką podróż z piłkarskiego piekła przez czyściec prosto do raju. Do którego zresztą wpadli z hukiem, bo nie było im dość i w 90. minucie Andrzej Michalczuk po podaniu Gęsiora strzelił na 3:2 pod bezradnym Szamotulskim. "Końcówka godna Hitchcocka!" - tak relację z tego meczu zatytułowano w tygodniku "Piłka Nożna", w którym wtedy napisano tak: "Widzew ponownie zaimponował konsekwencją i determinacją, uświadamiając wszystkim, że mecz trwa nie 87, a 90 minut. Niby prawda ta jest znana od dnia narodzin futbolu, ale znać nie zawsze oznacza rozumieć".

Widzew to zrozumiał i dlatego 18 czerwca 1997 roku dokonał czegoś... niezrozumiałego. Nawet teraz, z perspektywy 23 lat od tego meczu i tamtego wspaniałego finiszu sezonu, który przyniósł klubowi z alei Piłsudskiego jego czwarty w historii tytuł mistrza Polski, trudno racjonalnie dociec, co się wtedy wydarzyło na stadionie Legii.