Global categories
Mirosław Tłokiński: Mały klub stał się największym z najlepszych
Zapraszamy do przeczytania drugiej i zarazem ostatniej części obszernej rozmowy z były piłkarzem Widzewa, która w krótszej formie ukazała się specjalnym, jubileuszowym programie wydanym z okazji 40-lecia zdobycia przez łodzian pierwszego w historii klubu mistrzostwa Polski.
Pierwszą część wywiadu można przeczytać pod tym linkiem (KLIKNIJ)
W drugiej części rozmowy Mirosław Tłokiński opowiada m.in. o tym, jak wiosną 1981 rozłożyły się akcenty w grze drużyny Widzewa oraz o tym, co działo się po zdobyciu mistrzowskiego tytułu.
Jak wtedy wyglądała wiosną 1981 roku gra drużyny bez Zbigniewa Bońka? Był jeden lider - na przykład Zdzisław Rozborski - czy to boiskowe przywództwo rozłożyło się na kilka piłkarzy?
Mirosław Tłokiński: - Nie było w Widzewie jednego lidera. Każdy wyrażał na boisku swoją własną wizję gry, ale dla dobra całej drużyny. Każdy miał coś nieprzeciętnego, czego nie miał drugi. Przykładów jest wiele. Siła całego zespołu tkwiła w „dywersyfikacji”, czyli zróżnicowaniu silnych punktów kunsztu piłkarskiego każdego z nas. Nikt nie był tak spokojny i solidny w obronie jak Władek Żmuda. Nikt nie był w Widzewie tak dobry w dryblingu jak Włodek Smolarek. Dlatego gdy chcieliśmy przebić się przez zagęszczoną obronę przeciwnika, zawsze podawaliśmy mu piłkę do nogi. Resztę zadania robił sam. Nikt nie był tak szybki jak Marek Pięta. Dlatego Marka obsługiwaliśmy długimi podaniami w przypadku chęci skontrowania przeciwnika szybkim atakiem z naszej połowy boiska. Nikt nie był tak dobry w uderzeniu z woleja jak Zdzisiek Rozborski. Gdy centrowaliśmy do niego, to w większości przypadków były to piłki umożliwiające uderzenia z powietrza. Nikt nie potrafił tak mocno strzelić po ziemi i ze stałych fragmentów gry jak Krzysiek Surlit. Z tego powodu przy podaniach do niego szukaliśmy zagrań po ziemi. Nikt nie był tak wszechstronny jak ja. Dlatego grałem tam gdzie trenerzy i zespół mnie potrzebował. Razem tworzyliśmy maszynę, w której każdy był niepowtarzalny, bo każdy miał nadzwyczajny atut piłkarski nie tylko w skali klubu, ale także kraju. Ofensywnie tworzyliśmy grupę, w której w jednym meczu jeden był skuteczniejszy, w innym ktoś inny. Ale przeciwnik nigdy nie wiedział na kogo wypadnie. My zresztą też.
Rundę wiosenną zaczęliście od dwóch remisów i wygranej 3:1 z Odrą Opole. Potem jednak było kilka porażek, między innymi z Arką, Szombierkami i Śląskiem. Czy w niektórych meczach dało się odczuć, że chciano was na boisku "przekręcić"?
- Nie wiem i nigdy na to nie zwracałem uwagi. Największe perypetie zaczęły się od meczu z Arką, która pokonała nas 2:0 u siebie. Do tego meczu nie przegraliśmy żadnego z 17. spotkać. Potem była 22. kolejka i mecz ze Śląskiem we Wrocławiu, który przegraliśmy 1:2. Następnym meczem było spotkanie z Szombierkami. To był właśnie mój jedyny mecz w całym sezonie, w który nie grałem z powodu kontuzji. Szombierki odprawiły nas z kwitkiem pokonując 2:0 i to na naszym boisku. Z powodów perypetii defensywnych, od następnej kolejki aż do końca rozgrywek częściej grałem już w obronie niż pomocy lub ataku.
To pytanie dotyczy tego, o czym mówiło się w kontekście Afery na Okęciu. Pojawiały się informacje i plotki, że dominujący w PZPN działacze ze stolicy chcieli celowo utrudnić Widzewowi możliwość wygrania ligi.
- Tajemnicą poliszynela był fakt, że dozgonnym ulubieńcem oraz faworytem władz PZPN i tym samym sędziów była Legia Warszawa. Wszystko kręciło się wokół wojskowego klubu ze stolicy. Reszta zespołów dla centrali piłkarskiej nie miała żadnego znaczenia. Trzeba było z tym żyć i się tym nie przejmować. Wiedzieliśmy, że możemy liczyć tylko na siebie. Tego typu przeciwności nas nie załamywały, ale wręcz przeciwnie - jeszcze bardziej wzmacniały.
Ostatecznie nie daliście sobie odebrać pozycji lidera ligi i po meczu ostatniej kolejki z Zagłębiem Sosnowiec mogliście świętować mistrzowski tytuł. Co pan wtedy czuł?
- Czułem wielką radość i ogromną euforię, że się udało. Byłem dumny z tego, że nie zawiedliśmy wiary kibiców. Mały klub z robotniczej dzielnicy stał się największym z najlepszych - to było uczucie nie do opisania.
Jak to wyglądało "na mieście"? Czy Mirosław Tłokiński i pozostali Widzewiacy po zdobyciu mistrzostwa Polski byli na ulicy zaczepiani przez kibiców z prośbą o autograf lub krótką rozmowę?
- Takie sytuacje się zdarzały, ale bardziej w obrębie stadionu, na treningach lub po meczu. Trzeba pamiętać, że na treningi kibice mogli przyjść kiedy chcieli. Mogli też wejść na teren budynku klubowego. Nie było zakazów jak dzisiaj. Byliśmy wielką rodziną. Na mieście oczywiście proszono mnie o autograf, ale kibice z szacunku raczej nie przeszkadzali. Wiedzieli, że mogą dostać taką ilość autografów jaką chcą, trzeba tylko przyjść na stadion. A tam przychodzili „przygotowani” z zeszytami i zdjęciami.
W tym trudnym, ale na koniec mistrzowskim sezonie, dało się odczuć wsparcie ze strony kibiców Widzewa?
- Bez nich nie byłoby Wielkiego Widzewa. Dla mnie najważniejszym motywatorem do jak najlepszego grania byli kibice. „Bojaźń” przed kibicami, w pozytywnym sensie tego słowa znaczeniu, była dla mnie siłą napędowa i motywacyjną przed każdym meczem. Bojaźń nie jako „strach” przed nimi, ale jako dążenie za wszelką cenę do tego, aby nie zawieść ich oczekiwań. Dlatego po meczu nigdy nie interesowało mnie co piszą o moich występach dziennikarze, ale co mówią kibice. To tak jakby aktor otrzymał „nagrodę publiczności” za grę na scenie. Właśnie ona jest w mojej ocenie najważniejsza i najcenniejsza dla każdego aktora, jakim jest piłkarz na murawie.
Tuż po zakończeniu sezonu 1980/1981 doszło do niespodziewanego odejścia trenera Jacka Machcińskiego. Był pan tym zaskoczony?
Bardzo zaskoczony i niestety do dzisiaj nie wiem o co poszło. Czy o pieniądze, czy o coś innego. On sam nigdy tego nam oficjalnie nie powiedział.
Prezes Ludwik Sobolewski jednak szybko zareagował i potrafił ściągnąć do Widzewa trenera Władysława Żmudę. W czym tkwił sekret transferowych sukcesów prezesa?
- Według mnie po prostu znał się na piłce. Wiedział nie tylko co chciał zrobić, ale także z kim i jak to zrobić. Wiedział wszystko, oprócz trenowania. Dlatego do jego idei potrzebny był mu trener. Od jego czasów do dzisiaj nie widziałem takiego prezesa. Na stulecie Widzewa w przemówieniu porównałem go do zegarmistrza, który potrzebuje wiele elementów większych lub mniejszych, ale mogących wspólnie funkcjonować, aby zegarek mógł precyzyjnie chodzić. Dlatego jestem mu wdzięczny, że również zostałem jednym z trybów jego zegarka.
Jak zachowywał się prezes Ludwik Sobolewski po zdobyciu mistrzowskiego tytułu?
- Bardzo się cieszył. Rzadko się śmiał oficjalnie przy wszystkich, ale tym razem uśmiech było widać co chwilę. Jego twarz była rozpromieniona od rana do wieczora. Były też rosyjskie szampany, ale podczas oficjalnego spotkania z drużyną. Wręczał nam nagrody i okolicznościowe puchary. Pomimo wewnętrznej radości widać było zewnętrzny spokój i opanowanie. Prezes z pewnością wiedział, że jak się jest prezesem i chce, aby zawodnicy go naśladowali, a drużyna miała klasę, to trzeba samemu zachowywać się z godnością i klasą, a nie być pajacem.
Od tamtych chwil minęło 40 lat. Jak z perspektywy tylu lat patrzy pan na ten sukces?
- Cieszę się z tego, że stałem się jednym z elementów zespołu Wielkiego Widzewa i należałem do grupy piłkarzy, która zbudowała podwaliny pod „widzewski charakter”. Dzięki niemu sami kibice nadali nam tytuł „drużyny z charakterem” , który stał się od tego momentu symbolem i znakiem rozpoznawczym naszej drużyny w całym kraju. Po tym sukcesie pozostało już tylko marzenie o europejskich konfrontacjach i pucharowych przygodach, które dwa lata później też spełniliśmy. Z perspektywy 40. lat dochodzę do wniosku, że dla mnie piłka była marynarską przygodą chłopaka z Wybrzeża, który wyruszył w rejs w widzewskiej Łodzi.
Rozmawiał Kamil Wójkowski