Mirosław Szymkowiak: Czuję się widzewiakiem
Ładowanie...

Global categories

03 May 2018 11:05

Mirosław Szymkowiak: Czuję się widzewiakiem

Uwielbiany przez kibiców Widzewa zawodnik wspomina czas w Łodzi i nie zapomina o klubie, mimo pracy nad rozwojem piłkarskich talentów w krakowskiej Akademii Piłkarskiej 21.

Marcin Olczyk: Trafił pan do Widzewa w idealnym momencie. Klub właśnie nabierał rozpędu i był w drodze po dwa mistrzostwa Polski. Nastolatkowi nie było jednak pewnie łatwo.

Mirosław Szymkowiak: W moim przypadku wyglądało to tak, że przychodziłem z Olimpii Poznań razem z Grześkiem Mielcarskim i Andrzejem Jaskotem, tak trochę na dokładkę. Nikt nie pokładał we mnie wielkich nadziei. Miałem co prawda na koncie mistrzostwo Europy do lat 16 i grałem już w pierwszej lidze [wówczas najwyższa klasa rozgrywkowa - przyp. red.], ale mieliśmy wtedy w Widzewie bodaj pięciu reprezentantów Polski seniorów i tyle samo w młodzieżówce. Wiedziałem, że będzie trudno, ale w 2,5 miesiąca wywalczyłem sobie pierwszy skład i grałem niemal w każdym meczu. Miałem więc powody do zadowolenia.

Szybko udało się odnaleźć w tej konkretnej grupie ludzi?

- Dużo pomogła atmosfera, choć na pewno nakręcały ją też wyniki. Pierwsze, co zrobiłem po wejściu do szatni Widzewa, gdy zobaczyłem takich piłkarzy jak Andrzej Woźniak, Tomasz Łapiński i paru innych, których znałem z telewizji, powiedziałem "dzień dobry". Szybko sprowadzono mnie jednak na ziemię, wyjaśniając, że to nie urząd i mówi się po prostu "cześć". Poza tym od początku posadzono mnie chyba między Woźniakiem a Łapińskim. Zaczęło się więc z grubej rury. Siedziałem grzecznie, słuchałem. Nogi trzymałem przy sobie, bo szatnia była malutka, a Tomek zawsze potrzebował trochę więcej miejsca, bo zakładał nóżkę na nóżkę (śmiech). Znałem miejsce w szeregu. Nauczyłem się porządku, szacunku i ciężkiej pracy jeszcze w Olimpii Poznań, gdzie sami wszystko robiliśmy. To pomogło mi coś w piłce nożnej osiągnąć i grać tyle lat w ekstraklasie, a na dodatek zawsze walczyć o mistrzostwo. W Trabzonie było zresztą podobnie. Dzięki kolegom z szatni i trenerom, w tym świętej pamięci Władysławowi Stachurskiemu, a później Franciszkowi Smudzie, nauczyłem się w pełni profesjonalnego podejścia do uprawiania sportu. To pozwoliło mi bez strachu rozegrać wiele meczów w europejskich pucharach - najpierw w Widzewie w Lidze Mistrzów, a potem już w Wiśle, m.in. z Realem Madryt czy FC Barceloną. Wtedy wpadanie na te zespoły było pechem, ale po latach mogę powiedzieć, że miałem szczęście z nimi się mierzyć.

W wieku 20 lat miał pan na koncie mistrzostwo Polski, zagrał w każdym meczu fazy grupowej Ligi Mistrzów. Początki w Widzewie ukształtowały pana piłkarsko?

- Bardzo wcześnie miałem styczność z najlepszą piłką. Szybko zacząłem grać w Olimpii w pierwszej lidze. W wieku szesnastu lat zdobyłem mistrzostwo Europy. W finale graliśmy z Włochami, w których składzie w bramce był Gianluigi Buffon, a w napadzie Francesco Totti. To był naprawdę mocny rywal. Czytałem zresztą w biografii tego pierwszego, a przewijało się to też w różnych wywiadach z nim, że tamten przegrany finał z Polakami ciągle siedział mu w głowie. Włosi byli wtedy zdecydowanym faworytem. W młodości zdobyłem też mistrzostwo Polski w Pucharze Michałowicza. Śmiano się więc ze mnie, że jestem skazany na sukces. Przez większość kariery towarzyszyła mi presja gry o najwyższe laury. I jakoś sobie z tym radziłem. Zawsze powtarzam, że to również dzięki kibicom, którzy przychodzili na stadiony, przede wszystkim na Widzewie, gdzie uczyłem się żyć i radzić sobie z presją. W ten sposób nabrałem pokory. Gdybym występował w jakimś mniejszym klubie, mogłoby być zupełnie inaczej. Widzew dzisiaj gra na czwartym poziomie rozgrywkowym, ale na pięknym, wypełnionym po brzegi stadionie. Na pewno zaprocentuje to w przyszłości, zwłaszcza u młodych zawodników, którzy się z tym oswoją.

Czy w pana przypadku, przy tylu sukcesach już w młodości, przyszedł moment, w którym dotarło do pana, że może w piłce dużo osiągnąć?

- Tak naprawdę już w Olimpii Poznań udało nam się wywalczyć piąte miejsce w I lidze, co dla tego nieistniejącego już klubu było wielkim osiągnięciem. Od początku dążyłem do tego, żeby grać w jak najlepszych drużynach i walczyć o sukcesy. Do Widzewa trafiłem jednak trochę poprzez przypadek, a transfer zawdzięczam paru działaczom, którzy mnie namówili. Wyjazd z domu w wieku 17 lat nie był sprawą łatwa i oczywistą. Poradziłem sobie i teraz najbardziej zadowolony jestem z tego, że udało mi się przeżyć fajną przygodę, jaką była gra w europejskich pucharach.

Wystąpił pan w najdramatyczniejszych meczach Widzewa w XX wieku: z Legią na Łazienkowskiej w 1997 roku, wcześniej z Broendby IF. Jakie wspomnienie jest najtrwalsze?

- Na pierwszym miejscu stawiam zawsze awans do Ligi Mistrzów. To był olbrzymi sukces. Choć mecz rewanżowy z Broendby przegraliśmy, radość i wszystko z tym związane - również 37 meczów bez porażki w lidze - sprawiły, że przeżywaliśmy coś niesamowitego. W piłce trzeba też mieć trochę szczęścia. Wtedy najlepsi piłkarze przychodzili do dwóch klubów - Widzewa i Legii. Miałem przyjemność uczyć się od najlepszych. Teraz sprowadzanych jest wielu zawodników z zagranicy, często przeciętnych, gdzie kiedyś w klubie był jeden, może dwóch. Ja na treningach podglądałem Rysia Czerwca czy Zbyszka Wyciszkiewicza. Wierzę, że jak Widzew awansuje, to do klubu przyjdą kolejni doświadczeni zawodnicy, od których ci młodsi też będą mogli się nauczyć.

Właśnie do Widzewa z Krakowa trafił młody Karol Stanek, którego pan na pewno doskonale zna.

- Zgadza się. Przez cztery lata prowadziłem jego rocznik, czyli 1999, tyle że on grał w Progresie Kraków. Spotykaliśmy się więc wielokrotnie. Zawsze wyróżniał się posturą i tężyzną fizyczną. Mówiłem o nim "nabity kabanosik" (śmiech). To chłopak, który strzelał bardzo dużo bramek. Wiem, że grał ostatnio w pierwszym składzie i zdobył gola w Ełku. Przeskok z juniorów do seniorów jest trudny, a Karol i tak wykonał go dość późno. Nawet młodsi zawodnicy powinni ocierać się o dorosłą piłkę, nawet w czwartej czy piątej lidze. Przyjście do trenera Smudy na pewno mu pomoże.. Znamy się, podczas rywalizacji naszych zespołów wielokrotnie rozmawialiśmy. Trzymam za niego kciuki i serdecznie pozdrawiam.

Pan Smudę również poznał jako nastolatek. Jak wspomina pan początki waszej znajomości?

- Dołączyłem do klubu za czasów śp. Władysława Stachurskiego, ale pół roku później, po tym jak skończyliśmy ligę na drugim miejscu, przyszedł właśnie trener Smuda. Pamiętam przede wszystkim, że wpajał nam od początku podwajanie, co było czymś niemal zupełnie nowym w polskiej piłce. Jeżeli jeden piłkarz dochodził od przodu, od tyłu rywala atakować musiał też jak najszybciej drugi. Dotychczas grało się raczej jeden na jeden, a my zaczęliśmy podwajać, a czasem nawet potrajać! Nikt tego wcześniej na większą skalę nie próbował. W pierwszym sezonie wyglądało to fantastycznie - deklasowaliśmy rywali.

Widzew jest obecnie w zupełnie innym miejscu niż 20 lat temu. Śledzi pan losy klubu?

- Oczywiście. Czuję się widzewiakiem, nie może być inaczej. Wiem, że mecz z Huraganem Morąg będzie bardzo ważnym spotkaniem. Znam historię rywalizacji z tym klubem, oglądałem poprzednie spotkania. Staram się być na bieżąco i wyczekuję razem z kibicami awansu. Najważniejsze, żeby uciec z III ligi, gdzie promocję uzyskać może tylko zwycięzca grupy, a cały wysiłek klubu zniweczyć może jedna wpadka.

Rozmowa została przeprowadzona przed spotkaniem z Huraganem Morąg