Mirosław Myśliński: To była fajna przygoda
Ładowanie...

Wywiady i konferencje

WIDZEW - PIAST

Historia

27 April 2023 14:04

Mirosław Myśliński: To była fajna przygoda

Gdy Widzew Łódź rozpoczynał jesienią 1982 roku drogę do półfinału Pucharu Europy Mistrzów Klubowych, Mirosław Myśliński był jednym z nowicjuszy i zarazem jednym z najmłodszych w drużynie. Gdy siedem miesięcy później zespół RTS-u mierzył się w półfinale z Juventusem, ten sam piłkarz wyszedł na rewanżowy mecz w pierwszym składzie. W wywiadzie były zawodnik Widzewa wraca wspomnieniami do swoich początków w Klubie i gry w pucharach.

Jakub Dyktyński, Kamil Wójkowski: Na boisko w drużynie Widzewa wchodzi chłopak, który liczy sobie 18 lat, 7 miesięcy i 29 dni, a debiutuje w Klubie, który ma już za sobą regularną grę w europejskich pucharach, i to z sukcesami oraz na koncie dwa tytuły mistrza Polski. Co sobie myśli taki młody zawodnik w tym momencie?

Mirosław Myśliński: - To było z pewnością wielkie wyróżnienie dla takich "dzieciaków” jak my, którzy wtedy przyszliśmy do Widzewa, bo nie aspirowaliśmy od razu do gry w pierwszym składzie. Jedynym z nas, który pokazał już trochę więcej, był Wiesiek Wraga. Z tej piątki, która wtedy przyszła do Widzewa z reprezentacji młodzieżowej, to w zasadzie jeszcze tylko ja zacząłem później grać więcej i regularnie, a reszta bardzo szybko zakończyła przygodę z piłką w barwach RTS-u.

 

Z Siarki Tarnobrzeg do Widzewa ściągnął pana Ludwik Sobolewski. Jak pan wspomina tego słynnego prezesa i kulisy tego transferu?

- Ludwik Sobolewski ze mną bezpośrednio nie rozmawiał w sprawie transferu, a bardziej jego ludzie, jak na przykład Stefan Wroński. Jeździli za nami i namawiali do gry w Widzewie, chociaż w moim przypadku miałem bardziej atrakcyjną propozycję z Lecha Poznań, ale nie skorzystałem z niej, bo Widzew był szybszy od nich. Przyjechali do Tarnobrzega, gdy byłem jeszcze na Mistrzostwach Europy juniorów i nie wiem, jak to zrobili, ale kiedy wróciłem z mistrzostw i zadzwoniłem do mamy, to powiedziała mi, że byli tu już panowie z Łodzi i jestem piłkarzem Widzewa.

 

A jak wyglądało pierwsze spotkanie i rozmowa z prezesem Sobolewskim?

- Tego akurat nie pamiętam, ale za to mogę powiedzieć, jak wyglądała rozmowa prezesa Widzewa z moimi rodzicami. Mówił, że jak przyjadę do Łodzi, to będę miał własne mieszkanie, a rzeczywistość była trochę inna. Na to mieszkanie osiem lat czekałem.

 

Czyli mieszkał pan z kolegami z drużyny?

- Mieliśmy taką swoją paczkę młodych w zespole i mieszkaliśmy razem na Stokach, przy ulicy Janosika. To była willa u nieżyjącej już pani Konopackiej. Mieszkałem na piętrze z Andrzejem Woźniakiem, Darkiem Waśniewskim i Darkiem Marciniakiem. Mieliśmy swoje pokoiki i stamtąd dojeżdżaliśmy autobusem na stadion Widzewa na treningi i mecze. Latem było fajnie, ale zimą już nie, bo autobusy nie kursowały regularnie i czasami spóźnialiśmy się na treningi, czego na przykład bardzo nie lubił trener Waligóra.

 

Jak wyglądało życie takiej czwórki młodych chłopaków, którzy sami znaleźli się w wielkim mieście?

- Tak naprawdę to tam chodziliśmy głównie się przespać lub odpocząć. Posiłki jedliśmy w Klubie lub jeździliśmy jeść do restauracji w mieście, jak na przykład w Grand Hotelu. W tym domu nie mieliśmy własnej kuchni, a dodatkowo właścicielka miała hodowlę psów obronnych, więc jak chcieliśmy gdzieś wyjść, to trzeba było krzyczeć do pani Basi, żeby te psy zamknęła.

 

Trafił pan do Widzewa w tym samym czasie, co na przykład Tadeusz Świątek i Wiesław Wraga. Przed wami stanęło trudne zadanie zastąpienia takich zawodników, jak Marek Pięta, Andrzej Możejko, Władysław Żmuda i oczywiście Zbigniew Boniek. Czuliście na sobie presję?

- Nie braliśmy tego w ogóle pod uwagę. Przychodziliśmy z młodzieżowej reprezentacji Polski, chcieliśmy tylko i wyłącznie grać. Najbardziej nam zależało na byciu w tej drużynie i trenowaniu z nią, bo przecież tu jeszcze zostało wielu wspaniałych piłkarzy, od których można było czerpać garściami, jeśli chodzi o doświadczenie i tylko chcieć się uczyć. Niektórzy skorzystali z tego, pozostali trochę mniej… Szansy na grę szukałem wtedy w każdym momencie. Więcej dawali nam pograć w Pucharze Polski czy Intertoto. Wtedy się ogrywaliśmy z drużyną i czekaliśmy na swoją szansę.

 

 Na jakiej pozycji pan zaczynał grę w Widzewie?

- Przyszedłem wtedy jako napastnik, bo na takiej pozycji grałem w reprezentacji Polski, a trener Żmuda dostrzegł u mnie predyspozycje do gry w defensywie i przerobili mnie na prawego obrońcę. I zacząłem grać na tej pozycji, bo wiedziałem że w przodzie nie mam szansy na regularne występy.

 

piast (13)

 

Wspomniał pan o tej starej gwardii w zespole Widzewa, od której można było się wiele nauczyć.

- Jak przyjechałem z Tarnobrzega do Łodzi, to stadion Widzewa nie robił na mnie wrażenia, ale atmosfera szatni już tak. Przecież tych ludzi mogłem wcześniej oglądać tylko w telewizji, jak na przykład Józka Młynarczyka, Włodka Smolarka czy Krzyśka Surlita. Zresztą, obojętnie kto tam w tej szatni był, to prawie każdy był dla mnie gwiazdą. Gdy przychodziłem do Widzewa, to jako młody piłkarz z drugiej ligi kompletnie nie znałem ekstraklasy. Wszedłem do szatni i mówiłem do Andrzeja Grębosza "panie trenerze”, bo drużyna pojechała na mecz Pucharu Intertoto, a Grębosz prowadził wtedy zajęcia pod nieobecność trenera Żmudy. Nie wiedziałem, kto to w ogóle jest. Potem okazało się, że to starszy kolega z zespołu.

 

Jak wyglądała wtedy pozycja takich młodych nowicjuszy w zespole tego utytułowanego Widzewa?

- Była taka zasada: "Młody, nie myśl, tylko masz odebrać i podać do najbliższego". Czyli do Rozborskiego, Tłokińskiego czy Surlita. Po prostu – za dużo nie myśl na boisku. To pewnie też hamowało nasz piłkarski rozwój w tamtym czasie. Trener to popierał i pilnował, żebym na przykład ja jako "młody” pilnował się na boisku i nie przekraczał połowy. A mnie na boisku bardzo ciągnęło do przodu. Może dlatego kilka goli udało mi się strzelić w ważnych meczach, w których w sumie grałem zawsze tylko "na plaster” jako opiekun konkretnego rywala. Tak było między innymi z Okońskim z Lecha czy Buncolem z Górnika Zabrze.

 

Czy kolejni trenerzy po Władysławie Żmudzie, którzy przychodzili do Widzewa, próbowali znowu zmienić pańską pozycję na boisku?

- Z racji tego, że dobrze grałem obiema nogami, to zdarzały się sytuacje, że grałem tam, gdzie akurat była potrzeba. Ktoś wypadał na lewej obronie, to tam wskakiwałem. Mogłem też grać na prawej lub lewej pomocy. Później, gdy już nabrałem doświadczenia, zacząłem też grać jako defensywny pomocnik, bo miałem naturalną zdolność wracania od razu spod bramki rywala. Niektórzy trenerzy bardzo to cenili, że po stracie szybko potrafiłem się cofnąć. Trochę zmarnowałem tamten czas, bo gdyby udało mi się wyjechać wtedy za granicę, to mógłbym jeszcze coś więcej osiągnąć. Prezes tymczasem mówił co rundę, że teraz nie, że nie wyjedziesz za pół roku… I tak wyszło wiele lat grania w Widzewie.

 

W pewnym momencie został pan nawet rekordzistą w historii Klubu, jeśli chodzi o liczbę meczów rozegranych w lidze.

- Gdyby nie ta sytuacja, która wydarzyła się jesienią 1994 roku, to dograłbym w Widzewie do końca mojej przygody z piłką. Mam żal do dzisiaj za to. Przez osiem lat nie odwiedzałem Klubu. Przyszedł wtedy trener Władysław Stachurski z Warszawy i moim zdaniem narobił bałaganu w Klubie. Może jemu wydawało się, że dobrze robi. Po tylu latach nie zasłużyłem na takie rozstanie z Widzewem.

 

Nie tylko pan. Wtedy, po zremisowanym meczu z Polonią Warszawa u siebie, odsunięto jeszcze trzech zawodników, w tym Wiesława Ciska.

- Jeszcze Piotr Wojdyga. Wszyscy byliśmy ofiarami tych zmian w drużynie i Klubie. Nie mówię o Marku Godlewskim, bo on grał o wiele krócej w Widzewie. Trafiło akurat na nas, bo trzeba było "odświeżyć” szatnię, jak wtedy powiedziano. Mogli to zrobić w inny sposób. Co prawda wtedy Andrzej Grajewski się super zachował, bo następnego dnia nas zawołał i powiedział: "Chłopaki, tutaj macie swoje karty zawodnika i możecie iść gdzie chcecie".

 

Wtedy szansę gry dał panu stary znajomy z Widzewa, trener Marek Woziński, który prowadził drugoligową Ślęzę Wrocław.

- Staliśmy się bezrobotnymi i tak naprawdę nie wiedziałem, co ze sobą począć. Nikt się nie zgłaszał, żaden klub nie składał propozycji. Gdy więc odebrałem telefon od Marka Wozińskiego, to się nie zastanawiałem, bo chciałem po prostu grać. W sumie dobrze zrobiłem, że poszedłem do Ślęzy, bo tam szybko mnie dostrzegli ludzie z klubów z Austrii i chcieli, żebym od razu do nich przyjechał na testy. Tyle że oni myśleli, że ja ciągle jestem piłkarzem Widzewa, a nie Ślęzy. Zadzwonili do Łodzi i dzień później okazało się, że mam już nie przyjeżdżać bo… Marek Koniarek jedzie tam grać.

 

Jako reprezentant Polski w czasach PRL miał już pan za sobą różne zagraniczne wyjazdy na mecze i turnieje. Przychodząc do Widzewa od razu zaczęły się pucharowe wyprawy. Najpierw na Maltę, potem do Austrii i Anglii. To była przygoda dla młodego zawodnika?

- Tak, ale to były wycieczki z perspektywy samolotu, autokaru i potem ośrodka treningowego. A następnie to samo z powrotem. Tyle widzieliśmy tego świata zewnętrznego, a w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku marzyliśmy głównie o tym, żeby po drodze był jakiś market i trochę pieniędzy w portfelu. Byliśmy młodzi i naprawdę nie było u nas za bogato. Jak dostaliśmy po 10 czy 20 dolarów, to byliśmy naprawdę szczęśliwi.

 

obchody (62)

 

Mieliście podczas tych wyjazdów "opiekunów” ze służb?

- Tacy panowie jeździli z nami na pucharowe mecze, ale my nie znaliśmy ich prawdziwych funkcji. To byli zawsze "działacze”, którzy po prostu mieli nas przypilnować, żeby ktoś przy okazji nie uciekł do zachodniego kraju.

 

Na początek pucharowej rywalizacji w sezonie 1982/83 pan akurat z rywalami z Malty nie zagrał. Był pan daleko w hierarchii rezerwowych u trenera Żmudy i jego sztabu?

- Nie wiem, czy oni wtedy w ogóle nas poważnie traktowali. Mówię o tej grupie najmłodszych, nowych zawodników. Drużyna była przecież bardzo mocna, a wtedy była możliwość tylko dwóch zmian. Byliśmy taką ostateczną, zastępczą opcją. Stąd te nasze występy dosłownie po kilka minut na początku.

 

Nie ma w tym trochę przesady? Gdy Widzew grał ważny rewanżowy mecz z Rapidem Wiedeń w 1/8 finału, to przy opcji dwóch zmian trener Żmuda wpuścił na boisko Wragę i właśnie pana.

- To trzeba już zapytać trenera Żmudę. Wszedłem na ostatnie 6-8 minut, gdy wynik był już dobry dla nas, ale rywale bardzo mocni. Tam grali wtedy tacy piłkarze jak Panenka czy Krankl, czyli gwiazdy europejskiego futbolu. Tak było w prawie każdym naszym pucharowym dwumeczu, bo rzadko trafialiśmy na o wiele słabsze zespoły. W takim Juventusie grali wtedy prawie sami aktualni mistrzowie świata.

 

W tamtych czasach grano o wiele mniej meczów w europejskich pucharach. Często mówi się, że przez to ich poziom były wyższy od obecnego.

- Nie chcę porównywać tamtej piłki do obecnej. Jak ogląda się te nasze mecze w programach retro w telewizji, to czasami się uśmiecham i sobie myślę, jak śmiesznie ta piłka kiedyś wyglądała. Dzisiejsza piłka nożna jest zupełnie inna i przede wszystkim o wiele szybsza. Nie wiem, czy byśmy odnaleźli się w niej. Każdy czas ma swój styl grania.

 

Jak wyglądały przygotowania do meczów z mocnymi rywalami jak Liverpool czy Juventus? Były długie spotkania i analizy ich gry?

- Trener Władysław Żmuda był przede wszystkim bardzo dobrym taktykiem. Przywoływał nas formacjami lub pojedynczo i mówił mi o konkretnym piłkarzu, na którego będę grał. Wiedział wszystko. Jaki zwód robi na boisku, jakie ma słabe i mocne strony. Podobnie było w lidze, bo trener Żmuda znał niemal każdego zawodnika nie tylko z ekstraklasy, ale również z II ligi. Miał do tego głowę i dlatego nazywano go "profesorem Tutką”. Odnośnie pucharowych rywali, to nie mieliśmy wtedy dużo materiału poglądowego, bo nie było dostępu do transmisji z lig zagranicznych. Chociaż udawało się załatwić kasety wideo z nagraniem jakiegoś meczu, ale i tak nie za wiele się widziało. A trener Żmuda zawołał cię do pokoju i opowiedział niemal wszystko o danym rywalu. Jak ktoś potrafił to odpowiednio zapamiętać, to mu było dużo łatwiej grać. Pomagali też w tym Wiesław Chodakowski ze sztabu szkoleniowego i Ryszard Nowicki, operator kamery z klubu.

 

Widzew grał wtedy regularnie w europejskich pucharach, więc często dochodziło do losowania kolejnych rund i rywali. Chcieliście trafiać na mocne drużyny czy liczyć na szczęście i grę ze słabszymi?

- Robiliśmy wtedy zakłady w drużynie. Rzucaliśmy po jakiejś kwocie i każdy typował rywala przed losowaniem. Zbierała się z tego niezła sumka pieniędzy i pamiętam, że postawiłem na Liverpool i wygrałem. Chyba jako jedyny. Te zakłady przed pucharowym losowanie to już była taka tradycja w szatni Widzewa.

 

O meczach z Liverpoolem napisano i powiedziano niemal wszystko. Jak to wyglądało z pana perspektywy, po występie w końcówce rewanżowego spotkania na stadionie Anfield?

- Samo wejście wtedy na jeszcze pusty stadion robiło wrażenie. Wystarczyło coś głośniej powiedzieć, nawet nie krzyknąć, i to echo się niosło. Więc później, już przy pełnych trybunach kibiców, ten doping pięćdziesięciu tysięcy kibiców był niesamowity. Ale to nam nie przeszkadzało, bo wszyscy z tamtej drużyny Widzewa byli już przyzwyczajeni do takiej atmosfery i meczów. Na naszych pucharowych meczach rozgrywanych na ŁKS-ie było podobnie, bo nikt tak naprawdę tych wchodzących osób na stadionie nie liczył.

 

Gdy ogląda się nagranie z tego rewanżowego meczu, to Liverpool oddał w nim wiele strzałów i przez długie momenty dominował na boisku, ale gdy już pan wchodził na boisko, to było "pozamiatane” po golu Smolarka dla Widzewa.

- Wchodząc na boisko wtedy nie skupiałem się na tym, że naprzeciwko grają Rush, Grobbelaar czy Souness, ale na sobie. Nawet była sytuacja, że gdyby Smolar dograł mi piłkę, to miałbym szansę na gola i wpisanie się na listę strzelców. Najwięcej myślałem o tym, żeby nic już na boisku się nie stało i żebyśmy nie zrobili sobie sami krzywdy.

 

IMG_0173

 

Pytaliście potem Marka Filipczaka o to, co się stało, że podniósł rękę w polu karnym i zrobił karnego dla Liverpoolu?

- To był naturalny odruch, na szczęście bez konsekwencji. Gdybyśmy przez to odpadli, to mówiąc żartem, Krzysiek Surlit po meczu chyba by mu tętnicę przegryzł ze złości. Tak po prostu jest, jak skaczą zawodnicy do główki i ten łokieć zawsze może dotknąć piłki.

 

Po latach trener Władysław Żmuda wspominał, że przed pierwszym meczem z Liverpoolem nie wierzył w zwycięstwo swojej drużyny, która miała wtedy poważne kłopoty kadrowe z powodu grypy. Widzew jednak wygrał 2:0. Czy to spotkanie "zbudowało” tą nową drużynę Wielkiego Widzewa już ze zmianami pokoleniowymi w składzie?

- Na pewno mentalnie, bo piłkarsko nie byliśmy tak zwanymi leszczami. Liznęliśmy już tej piłki na różnym poziomie. Wtedy, jak ktoś miał 19 czy 20 lat, to mówiło się, że to jest bardzo nieograny zawodnik. Mimo braku ogrania nie baliśmy się nikogo. Jak ktoś ma charakter, ambicję i nie paraliżuje go atmosfera na pełnym stadionie, to sobie poradzi. Ja na przykład uwielbiałem grać w takich meczach. Nienawidziłem gry przy pustych trybunach.

 

Ten pierwszy mecz z Liverpoolem obrósł już w legendę i jest z nim związanych wiele historii i anegdot, jak na przykład wasza wizyta w Watykanie podczas zimowego zgrupowania i spotkanie z papieżem Janem Pawłem II. Dotknął wtedy ręką głowy młodego Wiesława Wragi, a ten potem z kilkunastu metrów główką pokonał bramkarza Liverpoolu.

- Po pierwsze, to Bruce Grobbelaar nie spodziewał się, że ktoś może z takiej odległości spróbować uderzyć piłkę głową. Z kolei Wraga nie miał tak mocnego uderzenia głową, bo z tego co pamiętam, to za wiele goli główką nie strzelił. Z boku piłkę dorzucał wtedy Adaś Grębosz i myślę, że tak mocno ją kopnął, że piłka bardziej trafiła w głowę Wragi niż on ją uderzył. Chwała mu za to, że tak uderzył i wpadło do bramki Liverpoolu. Taki gol trafia się raz w życiu. Drugi raz tak nie przycelujesz.

 

Tamten Widzew to musiała być mieszanka wielu mocnych charakterów. Do kogo lepiej było nie podchodzić po przegranym meczu?

- Zdecydowanie do Krzyśka Surlita, który nie potrafił przegrywać nawet naszych środowych gierek. Wtedy składaliśmy się po 10 złotych, a on by każdego zagryzł i połamał sobie obie nogi, żeby ta dycha była jego. Reszta chłopaków traktowała to bardziej na luzie. Pamiętam też sytuację z meczu z Górnikiem Zabrze, gdy graliśmy na stoperze z Adasiem Gręboszem. Piłka zagrana została w stronę naszej bramki, obaj do niej ruszyliśmy, ale w pewnym momencie się zatrzymaliśmy. Górnik strzelił gola i zremisował 1:1. Krzysiek w szatni nie wytrzymał i gdyby nie interwencja Józka Młynarczyka, to skończyłoby się bijatyką.

 

A kto w szatni był kimś w rodzaju waszego opiekuna?

- Na pewno Adaś Grębosz, również Józek Młynarczyk. Pamiętam, gdy miałem 18 czy 19 lat i skręciłem nogę. Nie miałem samochodu, Józek mnie spakował do swojego samochodu i zawiódł do lekarza. Cieszę się, że mieliśmy kilku opiekuńczych zawodników. Byli też tacy, którzy po treningu wsiadali do auta, jechali do domu i nic więcej ich nie interesowało.

 

Z kim pan się zakumplował na początku pobytu w Widzewie?

- Przede wszystkim z Wieśkiem Wragą, z którym już na kadrze spaliśmy w jednym pokoju. Później byliśmy kumplami z Wieśkiem Ciskiem, wszystkie zgrupowania spędzaliśmy razem. Mieliśmy taką grupę, w której byli też Leszek Iwanicki czy Tadek Świątek. To był jednak taki Widzew, który był już po tym Wielkim, nie zawsze było najlepiej, ale drużyna była zawsze. Ja mieszkałem w domku jednorodzinnym przy Rokicińskiej i zawsze po meczach robiliśmy ognisko. Cały zespół się zjeżdżał, siedzieliśmy przy kiełbasce i piwku.

 

Z Wiesławem Wragą mieliście wspólną historię, gdy złapali was celnicy z próbą przemytu futer przy okazji wyjazdowego meczu z Juventusem.

- To nie były futra, tylko lisy. Sprawa wyglądała tak, że młodzi piłkarze zawsze nosili torby ze sprzętem, jak dzisiaj. Okleiłem swoją torbę taśmą z nazwiskiem, położyłem też do kontroli torbę ze sprzętem drużyny, a celnik włożył rękę do niej rękę i tak zaczął wyciągać te lisy, jeden po drugim. Patrzę na tą torbę i mówię, że to nie moja, ale jeszcze zauważyłem, jak "specjalista” od tych lisów już uciekł. Później mnie przepraszali ludzie z Klubu, ale gdyby nie to, że celnik był w porządku i oddał to do depozytu, to mogły być z tego duże nieprzyjemności. Sam miałem kiedyś sytuację, gdy jako zawodnik reprezentacji Polski juniorów wracałem pociągiem z turnieju we Francji, w Cannes, i skradziono mi paszport. Tymczasem mnie oskarżono o to, że ten paszport sprzedałem. Dostałem dwa lata zakazu wyjazdu za granicę i byłem przesłuchiwany przez Służbę Bezpieczeństwa. Po roku mi jednak karę odwiesili, żebym mógł pojechać na Mistrzostwa Europy juniorów.

 

To już się przedawniło, więc można się dowiedzieć, kto wtedy stał za tym niedoszłym przemytem lisich skór w Turynie?

- To był Stefan Wroński. Już przeszedł przez bramkę, ale widziałem, że się bacznie przygląda całej sytuacji.

 

piast (08)

 

Co nie wyszło w tym pierwszym meczu półfinałowym z Juventusem w Turynie?

- Były różne teorie i opinie na temat tego spotkania i na przykład sędziów, ale nie ma co zrzucać winy na nich. Trochę nas to przerosło. Szybko dostaliśmy bramkę po strzale Roberto Bettegi i Juventus się rozpędził, a to była naprawdę dobra drużyna z Michelem Platinim, Zbigniewem Bońkiem i wieloma Włochami z mistrzowskiej reprezentacji. Nie przestraszyliśmy się ich, bo tak nie myśleliśmy o rywalach. Każdy chciał grać.

 

Pan też - i w rewanżu w Łodzi wreszcie doczekał się gry w pucharach w pierwszym składzie. I to od razu w półfinale Pucharu Mistrzów.

- Chyba ktoś wtedy złapał u nas kontuzję i miałem grać na takiego młodego chłopaka w ekipie Juve – Marocchino. Andrzej Grębosz wtedy nie zagrał i przeszedłem na prawą obronę. Tylko dlatego wtedy zagrałem, bo nie sądzę żeby trener Żmuda się na to odważył przy pełnym składzie do dyspozycji. W defensywie wtedy zagrałem z Romkiem Wójcickim i Mirkiem Tłokińskim, który był takim forstoperem.

 

Spotkaliśmy się z opiniami, że Tłokiński długo żył w cieniu Zbigniewa Bońka. Obaj byli znakomitymi piłkarzami, ale tylko ten drugi zaistniał w reprezentacji. Tłokiński tymczasem chciał być liderem i gdy Boniek odszedł do Włoch, w Widzewie nadarzyła się taka okazja.

- To był niezwykle wszechstronny chłopak, który mógł zagrać wszędzie, taki piłkarz na dzisiejsze czasy. Były takie mecze, gdy wchodził do szatni i mówił, żebyśmy grali na niego, bo on jest naładowany i strzeli kilka goli. I tak faktycznie się działo. Tłoczek znał swoją wartość, cenił samego siebie, przez co w szatni nie był przesadnie lubiany. Jeżeli chodzi o umiejętności, to było się jednak od kogo uczyć.

 

Podobnie jak Tłokińskiemu, panu też nie udało się przebić do reprezentacji Polski.

- Gdy selekcjonerem był trener Łazarek, zaczął powoływać mnie do kadry. Byłem na dwóch obozach, ale stwierdziłem, że to jeszcze nie mój czas, zwłaszcza gdy patrzyłem na chłopaków, z którymi grałem w Widzewie. Powiedziałem o tym trenerowi. To był moment przed wojskiem. Możliwe, że gdybym do tego wojska nie poszedł, a do Legii, do której mnie bardzo namawiali, moja kariera potoczyłaby się inaczej. Straciłem tam dwa lata.

 

Do wojska trafił pan tuż przed meczem z Galatasarayem.

- Trzy dni przed tym spotkaniem wylądowałem w jednostce. To był szok pod każdym względem. Jechałem tam z przekonaniem, że tylko się odhaczę i wrócę do Łodzi. Byłem tego pewny. Gdy pojawiłem się na jednostce, dowódca kompanii kazał mi iść do fryzjera. Poszedłem, poprosiłem, żeby nie strzygł mnie zbyt krótko, bo niedługo wychodzę. Niestety, nie przeszło, a po chwili inny żołnierz obciął mnie na zero. Kazali mi zgolić wąsy. Jak zobaczyłem siebie w lustrze, to wiedziałem, że już po mnie.

 

Służył pan w jednostce w Gdyni.

- Spędziłem w Witominie rok, zaliczyłem dwa poligony, dosłużyłem się starszego marynarza. Po roku przyjechałem do Łodzi na urlop, zagrałem ze Śląskiem Wrocław. Trenerem Śląska był wtedy Henryk Apostel, który prowadził mnie w kadrze młodzieżowej. Poprosiłem go, czy mnie nie wyciągnie. Po kilku tygodniach dostałem przeniesienie do Wrocławia. Przytyłem jednak sześć kilogramów, trafiłem do drugiej drużyny. Miałem takie szczęście, że w Pucharze Polski trafiła ona na pierwszy Śląsk, a ja zdobyłem bramkę w tym meczu. Przyszedł do mnie trener, zaprosił mnie do pierwszego zespołu. Szybko się odbudowałem, w debiucie trafiłem do siatki. Powiedziałem, że nie zostanę tam na zawodowy kontrakt, po służbie wracam do Widzewa. W Śląsku zachowali się w bardzo w porządku i dograłem do końca służby.

 

Nie miał pan żalu do ówczesnych władz Widzewa?

- Czułem się z tym bardzo źle, ale mimo wszystko chciałem wrócić do Klubu. Dlatego mam jeszcze większy żal o to, że wróciłem, a później potraktowali mnie tak, jak całą naszą piątkę.

 

Jest pan człowiekiem, który spiął klamrą europejskie puchary. Grał pan w sezonie 1982/83, a także dziesięć lat później, w meczu z Eintrachtem Frankfurt.

- To było całkowicie nowe pokolenie, ja dla nich byłem trochę dziadkiem. Meczu z Eintrachtem do dziś nie mam odwagi obejrzeć. Chłopaki się śmiali, że Andrzej Kretek robił zdjęcia, miał ich dwieście. Marek Godlewski miał kryć Anthony'ego Yeboaha, a na żadnej z tych fotografii nie było ich widać obok siebie. Nie podobało mi się też to, że do przerwy przegrywaliśmy 0:6, a prezes wszedł do szatni i zaczął opowiadać dowcipy.

 

Mecze z Liverpoolem i następne, półfinałowe z Juventusem to spotkania, które zdefiniowały Widzew Łódź na zawsze. Wytworzyła się wokół Klubu atmosfera i liczne grono kibiców, która trwa do dziś. Dlaczego wam się wtedy to udało zrobić?

- Duży wkład miał Ludwik Sobolewski, który razem ze współpracownikami wyszukiwał takich "niegrzecznych dzieciaków”. Z klubów, gdzie byli niechciani, przygarniał ich, a oni odpłacali się grą, zaangażowaniem i walką w drużynie Widzewa. Byli bardzo charakterni. Nie mieli czasami co jeść, a wszystko oddaliby za ten Klub. Pamiętam moją rozmowę z prezesem Sobolewskim, dlaczego wziął mnie do Widzewa. Powiedział wtedy: "Mieliśmy dylemat czy cię wziąć, czy nie wziąć, ale jak dostałeś na Mistrzostwach Europy czerwoną kartkę i kopnąłeś ruskiego w tyłek, to wiedziałem, że się nadajesz". Tak to wyglądało w moim przypadku. Nie należałem do grzecznych chłopaków. Nawet starsi koledzy w szatni zaczęli na mnie mówić "Bambo” i że jestem jakiś wściekły na boisku.

 

Mając 19 czy 20 lat człowiek często nie myśli, co aktualnie dzieje się w jego życiu. Jednak po latach fakty są takie, że półfinał Pucharu Mistrzów z udziałem Widzewa to jeden z największych sukcesów polskiej piłki klubowej. Co pan o tym sądzi  po 40 latach?

- Raczej nie patrzymy na to z takiej perspektywy. Po prostu robiliśmy to, co lubiliśmy i chcieliśmy w życiu robić jak najlepiej. To, że skończyliśmy na takim etapie Pucharu Mistrzów, to już tylko historia ocenia. Cieszę się, że miałem szansę w tych pucharach zagrać. To bardziej historia dla naszych dzieci, wnuków, żeby później wspominali. Dla nas to była fajna przygoda, jak człowiek miał te naście lat i się zwyczajnie cieszył tym, że to jest. Wspomnienia zostają i tego nikt mi już nie zabierze.