Miejsce Widzewa jest w ekstraklasie - rozmowa z Pawłem Wojtalą
Ładowanie...

Global categories

08 April 2016 11:04

Miejsce Widzewa jest w ekstraklasie - rozmowa z Pawłem Wojtalą

Były świetny obrońca, strzelec decydującej w 1996 roku o awansie łodzian do Ligi Mistrzów bramki, w rozmowie z oficjalną stroną internetową Stowarzyszenia RTS Widzew Łódź wspomina czasy gry w klubie z Al. Piłsudskiego i ocenia obecną sytuacją zasłużonej dla polskiej piłki marki.

Marcin Olczyk: W sierpniu minie 20 lat od awansu Widzewa do Ligi Mistrzów po niezwykłym dwumeczu z Broendby. Jak wspomina pan tamte spotkania? Czy wraca pan w ogóle (nie tylko z uwagi na pytania kolejnych dziennikarzy) pamięcią do tamtych chwil?

Paweł Wojtala: Sam raczej rzadko do tego wracam, ale wiadomo, że wspomnienia te przewijają się czasem, na przykład podczas spotkań byłych piłkarzy. Temat mojej bramki pojawia się zawsze, każdego roku w lipcu lub sierpniu kiedy polska drużyna gra eliminacje do Ligi Mistrzów. Jest to już jednak sprawa tak odległa, że czas najwyższy, żeby ktoś wreszcie znów awansował do Champions League, bo ta trwająca dwie dekady niemoc to wstyd na całą Europę.

Czy dużo razy oglądał pan tę decydującą bramkę? Kolega z redakcji dotarł ostatnio do Kima Vilforta, jednego z kluczowych graczy Broendby w tamtym czasie, który do dziś jest przekonany, że gol padł ze spalonego.

- Nie oglądałem, nie analizowałem tej sytuacji. To były zresztą czasy, kiedy nie było jeszcze takiej techniki telewizyjnej, której mogłaby to zgodnie zweryfikować. Nie wiem co teraz, po tylu latach mówić. Bramka została uznana przez sędziego, czyli była i to my awansowaliśmy do Ligi Mistrzów. Duńczycy w tym meczu mogli być źli tylko sami na siebie. Prowadzili przecież już 3:0.

Czy coś z tego szalonego meczu rewanżowego zapadło panu wyjątkowo w pamięć?

- Spotkanie to od samego początku było bardzo trudne. Dość szybko przegrywaliśmy 0:3, więc rywale mieli ogromną przewagę. W którymś momencie jednak stanęli - nie pamiętam już teraz czy wyniknęło to trochę z ich fizycznej słabości, czy z tego, że od pierwszych minut ruszyli na nas dość mocno i strzelili bramki, które jak im się wydawało, zapewniały awans. Nas na pewno pobudził gol na 1:3. Potem graliśmy do samego końca i udało się.

Widzew był wtedy równorzędnym rywalem dla Borussi Dortmund - zespołu, który wkrótce wygrał Ligę Mistrzów. Czuliście po sezonie satysfakcję z postawienia się triumfatorowi Champions League?

- Jak oni zdobywali Puchar Europy, to my już od pół roku nie graliśmy w tych rozgrywkach. Na pewno swego rodzaju sensacją było to, że jak okazało się, byliśmy w grupie z drużyną, która wygrała Ligę Mistrzów. Rozegraliśmy z Borussią Dortmund w miarę wyrównane spotkania. Wiadomo, że dla nas to było wielkie święto piłkarskie, a dla ekipy z Niemiec tylko kolejne mecze, które chciała zakończyć dobrym wynikiem. Nam na pewno ten remis 2:2 i minimalna porażka 1:2 dawały drobną satysfakcję. Ciężko to jednak odnosić do całego sezonu i meczów w polskiej ekstraklasie czy Bundeslidze. Wydaje mi się, że spotkania z Borussią wyglądały dobrze przede wszystkim ze względu na nasze zaangażowanie.

Rozmawiamy 20 lat później. Liga Mistrzów przez ten czas była dla polskich klubów zamknięta, a RTS walczy właśnie o odbudowę marki w IV lidze. Dlaczego żadna po Widzewie drużyna nie była w stanie dostać się do Ligi Mistrzów? Teoretycznie z roku na rok jest coraz łatwiej, kolejne reformy dają szanse klubom z biedniejszych lig, a Polacy są wciąż daleko od bram raju...

- Od pewnego czasu wydaje nam się, że jest blisko, że Ligę Mistrzów mamy w zasięgu ręki. Czasem nadzieje rodzą się po pierwszym dobrym meczu, a jednak rzeczywistość brutalnie weryfikuje aspiracje kolejnych zespołów, bo od wielu lat wciąż odpadamy w eliminacjach. Na pewno trzeba dalej pracować. Mamy teraz trochę korzystniejszy system, jeśli chodzi o pulę przeciwników, bo wcześniej zdarzało się mistrzowi Polski rywalizować z klubami absolutnie topowymi, pokroju na przykład FC Barcelony. Wtedy szanse od początku były minimalne. W ostatnich latach przed startem kolejnych zmagań wydawało się, że może się w końcu udać, a ciągle czegoś brakuje. To nie jest według mnie kwestiach szczęścia czy pecha. Albo się to potrafi, albo nie. Jak w którymś momencie brakuje umiejętności to rywale są od nas po prostu lepsi i oni awansują.

Czy receptą może być sięganie po zagranicznych trenerów, czego od jakiegoś czasu próbuje na przykład Legia Warszawa?

- Globalizacja pojawiła się nie tylko w sporcie, ale w praktycznie wszystkich dziedzinach życia. Na pewno inne jest spojrzenie, inna mentalność szkoleniowca z zagranicy. Kluby próbują, szukają różnych rozwiązań i oby któreś w kontekście Ligi Mistrzów w końcu się sprawdziło. Oczywiście dobrze by było, gdyby dokonali tego Polacy, ale jeśli już jakakolwiek polska drużyna awansuje do Champions League to nikogo nie będzie obchodziło jakiej narodowości zawodnicy czy trenerzy to osiągnęli.

Wróćmy do Widzewa. Czy dobrze wspomina pan może nie długi, ale intensywny czas spędzony w Łodzi? Liga Mistrzów, transfer do Niemiec, mistrzostwo Polski - całkiem niezły bilans.

- To był bardzo ważny okres z mojej karierze. Skumulowało się faktycznie wszystko, od gry w Champions League do transferu i już w tle mistrzostwa Polski. Całość razem wspominam bardzo dobrze.

Ma pan jakieś swoje najlepsze, ulubione wspomnienie z czasów gry w Widzewie?

- Nie jestem z tych, którzy mają aż tak dobrą pamięć do takich wydarzeń. Pamiętam przede wszystkim znakomitą atmosferę, która panowała wtedy w zespole. To nas bardzo jednoczyło i na pewno obok umiejętności, które posiadaliśmy, pomagało osiągać dobre wyniki przez całą drużynę.

Czy z kimś z mistrzowskiej drużyny Widzewa utrzymuje pan wciąż kontakt? Czy sukcesy na boisku i ta atmosfera, o której pan wspomniał, cementowały zespół również poza szatnią?

- Zawsze z częścią kolegów z drużyny ten kontakt zostaje, z innymi ogranicza się zaś do organizowanych różnego rodzaju spotkań, bo tak się życie piłkarskie układa, że gdzieś tam się w którymś momencie rozjeżdżamy. Ale oczywiście z niektórymi kolegami z boiska utrzymuję relacje bliższe lub dalsze. Zawsze, jak się spotykamy, jest bardzo sympatycznie, nie ma żadnych niesnasek, wszystko jest w porządku.

Jaki mecz uważa pan za najważniejszy w swojej karierze?

- Na pewno zawsze wracać będzie się do tego meczu wyjazdowego z Broendby. Było to niewątpliwie spotkanie spektakularne, a z perspektywy czasu zyskało jeszcze na znaczeniu i wiele osób patrzy na nie z sentymentem. Dało w końcu awans do Ligi Mistrzów. To był niewątpliwie ważny mecz, ale było też wiele innych. Wspomnienie Breondby na pewno będzie jednak tym najbardziej sentymentalnym.

Jak wspomina pan pracę z Franciszkiem Smudą?

- Cóż, perspektywa też się zmienia. Mówimy o tym, co było 20 lat temu. W tamtym momencie wszystko wyglądało bardzo dobrze, więc ta współpraca mogła być odbierana tylko pozytywnie. Wszyscy byliśmy z niej bardzo zadowoleni.

Jak Smuda, którego niektórzy mają za "zamordystę", wypadał na tle Felixa Magatha, z którym pracował pan w Niemczech, a który swoją pracą trenerska zasłużył sobie na miano "kata"?

- Ciężko porównać Felixa Magatha do jakiegokolwiek innego trenera, bo jest on bardzo specyficzny, zarówno jako człowiek, jak i szkoleniowiec. Ma bardzo duże wymagania dotyczące przede wszystkim pracy fizycznej - przeczące logice, wychodzące poza granice zdrowego rozsądku. Jego domeną są bardzo ciężkie treningi. Nie ma co porównywać ich z czymkolwiek. Tydzień ciężkiej pracy czy obozu u trenera Smudy to przy tygodniu zajęć u Magatha był drobiazg.

Nie sądzi pan, że trener, który był w stanie wycisnąć z Widzewa to, co najlepsze i osiągać sukcesy w tak niesamowitych okolicznościach (jak wspomniany awans do Ligi Mistrzów czy nieprawdopodobne zwycięstwo na Legii 3:2 na wagę mistrzostwa) reprezentację Polski w swoje ręce dostał trochę za późno i w nie do końca najlepszym dla trenera, który potrzebuje ciągłej adrenaliny, momencie?

- Na pewno zupełnie inaczej przygotowuje się zespół grając w eliminacjach niż mając w planie same sparingi. Nie ma złotego środka. Nie pamiętam dokładnie, jakie były kulisy wyboru selekcjonerów przed Franciszkiem Smudą i co wpływało na konkretne decyzje, choć o ile się nie mylę również dużo wcześniej niewiele brakowało, by został opiekunem reprezentacji. Być może dostał kadrę za późno. Nie wiem, bo to bardzo złożony problem dotyczący stanowiska selekcjonera, którego rozlicza się z wyników, a tych Smuda z reprezentacją nie miał.

Wróćmy do Widzewa. Czy uważa pan, że klub ten ma szansę względnie szybko podnieść się z kolan i wrócić do ekstraklasy? Czy według pana marka Widzew wciąż może przyciągać, magnetyzować?

- Marka marką, ale ostatecznie tą kluczową kwestią są finanse, więc tutaj trzeba upatrywać niełatwej drogi, która czeka ludzi zarządzających, decydujących o losach klubu. Widzew zjechał bardzo głęboko i wydobywanie się stamtąd będzie trwało jakiś czas. Mam nadzieję, że jak najszybciej, jak najkrótszą drogą, co roku z jakimś awansem. Jednak budowanie klubu, tworzenie solidnych podstaw jest procesem długofalowym, wieloletnim. Nie chodzi tylko o pierwszą drużynę. Ważna jest praca z młodzieżą, ale też funkcjonowanie całego klubu, na każdej płaszczyźnie. Trzeba być przygotowanym do zarządzania w odpowiednich warunkach. Wiele rzeczy musi zafunkcjonować, żeby klub odnosił sukcesy, wszystko jedno na jakim poziomie rozgrywkowym się znajduje.

Czy w procesie tym kluczowy okazać może się stadion, który ma powstać jeszcze w tym roku? Czy może on być dźwignią, która przyspieszy odbudowę klubu?

- Nie wiem czy stadion będzie akurat najważniejszy. Oczywiście granie na swoim obiekcie jest bardzo istotne, ale czy stadion może przyspieszyć sprawy? Nie mam takiej pewności. Nie jestem na co dzień w Łodzi, nie docierają do mnie wszystkie informacje związane z Widzewem, więc trudno mi się w tym temacie wypowiadać. Widać jednak na innych przykładach, że niełatwo jest te nowe stadiony zapełniać. Opowieści o tym, że będą wielkie pieniądze dla klubu, jak tylko powstanie stadion, nie zawsze mają pokrycie w rzeczywistości. Wypełnienie stadionu jest ważnym problemem szczególnie dla operatora, który będzie za to odpowiedzialny. Dlatego połączonych musi być wiele czynników. Oby stadion w przypadku Widzewa pomógł. Jeżeli ma być tym kołem zamachowym dla rozwoju klubu to mam nadzieję, że tak będzie.

Rozumiem, że pan zaproszenie na mecz otwarcia na nowym obiekcie Widzewa przyjmie?

- Jak dostanę to oczywiście przyjmę (śmiech).

Czy jako bacznemu obserwatorowi ligi nie brakuje panu Widzewa w ekstraklasie?

- Na pewno Widzewa brakuje. To jest przede wszystkim piękna historia, nie tylko czasy, kiedy ja grałem w Łodzi, ale też wcześniejsze lata związane z mistrzostwami Polski i grą w europejskich pucharach. Wielu znakomitych zawodników reprezentowało barwy Widzewa. Zapaść piłkarska w całej Łodzi jest zauważalna, trzeba to podkreślić. Wiadomo, że ja patrzę jednak w stronę Widzewa, który darzę wielkim sentymentem. Ten klub powinien być w ekstraklasie, ale droga do niej jest niestety daleka. Szkoda, że tak się wszystko rozsypało i kryzys poszedł tak daleko.

Jak wygląda pana życie po piłce? Łatwo było panu odnaleźć się po zakończeniu kariery zawodniczej? Nie ciągnęło pana do pracy szkoleniowej?

- Cały czas jestem gdzieś przy piłce, ale nigdy nie chciałem być trenerem. Nie było to moją ambicją ani celem. To jest bardzo trudne zajęcie, w przypadku którego jest tak naprawdę niewiele stanowisk na odpowiednim poziomie. Interesują mnie inne prace wokół piłki. Chciałbym wrócić jeszcze kiedyś do pracy w klubie. Mam nadzieję, że to się uda.

fot. Tomasz Jędrzejowski/ICC - Piłka Nożna nr 38 (1213) / 1996