Global categories
Mariusz Jabłoński: Niuanse będą decydować o tym, kto będzie numerem jeden
Marcin Olczyk: Patryk Wolański czy Wojciech Pawłowski?
Mariusz Jabłoński: Do pierwszego meczu zostały już tylko godziny. Mam swoją wizję, trener Marcin Kaczmarek również. Cały czas konsultujemy pewne zachowania, rozmawiamy na bieżąco, ale oczywiście my już wiemy. Kibice dowiedzą się jednak dopiero w sobotę w Wejherowie.
Czujesz, że czas spędzony wspólnie z nimi wystarczył, żeby podjąć właściwą decyzję?
- Patryk i Wojtek to doświadczeni bramkarze o porównywalnych umiejętnościach. Niuanse będą decydować o tym, który z nich na dany moment będzie numerem jeden. Nikt nie ma abonamentu na granie. Oni też o tym wiedzą. Rozmawiałem z nimi na ten temat. Musimy postawić na jednego, drugi będzie musiał się z tym pogodzić, podjąć rękawicę i rywalizować o miejsce w składzie. Bronił będzie ten zawodnik, który będzie lepiej wyglądać w danym momencie.
Mówisz, że rozmawiałeś z nimi. Czy oni już wiedzą na kogo postawicie w Wejherowie?
- Dowiedzą się przed meczem. Rozmawialiśmy o zasadach naszej współpracy, w całej grupie, nie wykluczając również Kuby Mikołajczaka, który jest młodym, perspektywicznym bramkarzem. Tłumaczyłem zawodnikom, że podstawą ma być partnerstwo i koleżeństwo. Nie musimy się kochać, ale trzeba się szanować i rywalizować fair. Powinniśmy wycisnąć z tego maksimum dla drużyny i przede wszystkim awansować.
Czy rozmowa jest ważnym elementem treningu bramkarzy?
- Rozmowa z zawodnikami na każdej pozycji jest bardzo istotna. Relacja trener - zawodnik musi być szczera i otwarta. Dialog z bramkarzami jest jednak specyficzny, bo ich jest trzech, a grać może tylko jeden. Jeżeli chodzi o zawodników z pola, to nawet jak jest po 2-3 na jedną pozycję to rotacja jest większa, łatwiej dokonywać wówczas korekty. Bramkarz musi wiedzieć, że nawet jak nie gra, musi być przygotowany na maksa. Jeśli pogniewa się i nie będzie pracować na sto procent, a przyjdzie moment, że wskoczy do bramki, nawet jak będzie bardzo chciał to sobie nie poradzi, przez te zaniedbania po drodze. Uważam nawet, że jak pierwszy bramkarz pracuje na sto procent to ten drugi powinien na sto pięćdziesiąt, żeby wywierać presję i być gotowym na wejście do bramki w najmniej spodziewanym momencie.
Powiedziałeś, że Widzew ma dwóch równorzędnych bramkarzy. Widzisz już pozytywne efekty ich rywalizacji?
- Tak, zdecydowanie. Przychodząc do klubu od razu stawiałem sprawę jasno: musimy mieć dwóch doświadczonych bramkarzy na podobnym poziomie. Kuba to fajny chłopak, który ciągle się uczy, ale ma jeszcze sporo czasu. Nie może być tak, ze mamy pierwszego golkipera, a potem długo, długo nic. Potrzebujemy dwóch do rywalizacji, ale też dla komfortu psychicznego reszty drużyny. Zawodnicy muszą widzieć, że jeśli coś się stanie, wejdzie drugi i zabezpieczy ich tak samo dobrze, jak ten pierwszy. Dlatego tak ważna jest zdrowa rywalizacja, bo różnie bywa. Znam ze swojego doświadczenia oddech drugiego bramkarza na plecach z obu perspektyw. Wszystko zależy wtedy od tego, jak ci ludzie się traktują. Podstawą musi być wzajemny szacunek.
Zdarzało się, że rywal do miejsca w składzie rzucał ci kłody pod nogi?
- Były takie przypadki, ale nie chciałbym tu podawać konkretnych nazwisk. Z drugiej strony pamiętam chociażby bardzo pozytywną rywalizację we Włókniarzu Pabianice z Jackiem Stępińskim czy w Aluminium Konin - z Adamem Piekutowskim. Super koledzy, mamy kontakt do dzisiaj. W Radomsku podobnie było z Andrzejem Krzyształowiczem. Doszło nawet do sytuacji, w której trener miał problem z obsadą bramki i graliśmy na zmianę. Akurat wtedy drużynie wyszło to na dobre.
Co z twojej perspektywy jest kluczem do sukcesu na pozycji bramkarza?
- Na wizerunek bramkarza kompletnego wpływ ma wiele aspektów - bramkarskie wyszkolenie techniczne, dobra gra nogami, decyzyjność, przygotowanie motoryczne, warunki fizyczne, poukładanie w głowie spraw taktycznych, ale też odporność psychiczna. W klasowych drużynach jest zwykle trzech bramkarzy o podobnych walorach taktyczno-technicznych, a broni ten, który jest najmocniejszy psychicznie. Mentalność wydaje się tu więc być decydująca.
Patryka Wolańskiego miałeś okazję poznać na początku jego kariery, kiedy trenowałeś go w SMS-ie Łódź. Obserwując go wówczas spodziewałeś się, że może zostać klasowym bramkarzem?
- Oprócz tego, że miał chęci i był pozytywnie "niepokorną duszą", miał ogromny zapał do treningu i talent. To, w połączeniu z pracą, którą na swojej drodze wykonał, sprawiło, że jest w miejscu, w którym jest. Warto pamiętać, że to cały czas młody bramkarz, który nadal się rozwija. Nabiera doświadczenia, ogrywa się, może dalej doskonalić wiele elementów gry i zyskiwać na pewności siebie. Wierzyłem, że osiągnie sukces. Było kilku bramkarzy, którzy mnie zawiedli. Inni potwierdzili pokładane w nich nadzieje, kilku dopiero później odpaliło. Ale ja każdego z nich traktowałem zawsze tak samo, na równi.
Jak bardzo różni się praca z młodymi bramkarzami od tej z seniorami?
- Młodych trzeba nauczyć pewnych nawyków, zachowań i techniki. Ich się układa. Doświadczonych już się nie ułoży. Mają swoje nawyki i próba ich zmieniania mogłaby im tylko zaszkodzić. Nie mogę tego robić, więc trening z seniorami wyglądać musi zupełnie inaczej niż z juniorami. Każdy etap szkolenia ma inną metodykę pracy, a trenowanie seniorów to całkowicie inna bajka.
Ciężko było ci w związku z tym podjąć decyzję o przenosniach do Widzewie?
- Czasu na jej podjęcie nie miałem dużo, bo telefon dostałem chyba w czwartek, a w piątek drużyna wyjeżdżała na obóz do Opalenicy, ale nie była to decyzja nieprzemyślana. Zdawałem sobie sprawę z konsekwencji, zwłaszcza że praca z seniorami wymaga innej wiedzy, podejścia merytorycznego czy dyspozycyjności. Nie obawiałem się tego. Patrzyłem na to przez pryzmat dotychczasowej pracy - 14 lat spędzonych w SMS-ie zrobiło swoje. Doszedłem do wniosku, że jak nie teraz to kiedy? Taka szansa może mi się więcej w życiu nie trafić, więc postanowiłem spróbować i absolutnie nie żałuję. Widzew zawsze darzyłem estymą. Wychowałem się na meczach łodzian w europejskich pucharach w latach osiemdziesiątych. Wzorowałem się na Józefie Młynarczyku. W Radomsku miałem przyjemność grać z Wiesławem Wragą czy Leszkiem Iwanickim. We Włókniarzu Pabianice trenował mnie Andrzej Grębosz, z tego klubu wywodzi się Andrzej Kretek. Ta nić powiązań z widzewskim środowiskiem jest więc bardzo mocna, a z widzewiakami zawsze współpracowało mi się bardzo dobrze. Tym bardziej cieszę się, że dostałem taką ofertę.
Czy można zostać dobrym trenerem bramkarzy, nie grając wcześniej na tej pozycji?
- Zapewne tak. Jest wiele takich przykładów, ale łatwiej mają na pewno byli bramkarze, którzy osiągnęli odpowiedni poziom w grze. Doświadczenie z szatni, boiska, relacji interpersonalnych w trakcie meczów - przenosi się to wszystko do pracy. To są rzeczy, których nie wyczyta się w podręcznikach. Tak jest zresztą w każdej dziedzinie. Nie ma tu jednak reguły. Trzeba przede wszystkich czuć i kochać to, co się robi. A każde doświadczenie warto poprzeć wiedzą teoretyczną.
Czy ty jesteś ze swojej kariery piłkarskiej zadowolony?
- Biorąc pod uwagę moje warunki fizyczne, myślę, że osiągnąłem maksa. Może, przy odrobinie szczęścia, dałoby się sięgnąć ciut dalej, ale pewnie niewiele. Pamiętam, że gdy grałem we Włókniarzu Pabianice interesował się mną nawet Widzew. Przy 180 cm wzrostu okazało się jednak, że jestem zbyt niski. Wydaje mi się, że było to w latach 1990-1991, a klub ostatecznie sięgnął po Tomka Muchińskiego. Umiejętności, przede wszystkim w grze na przedpolu, na ekstraklasę raczej mi jednak brakowało. Sporo grałem jednak poziom niżej i czuję się spełniony.
Sprawiasz wrażenie osoby bardzo pozytywnej, podchodzącej z dystansem do siebie i otoczenia. Czy taka postawa pomaga w pracy, w której nietrudno o konflikty?
- Nie zastanawiam się nad tym. Taki mam charakter. Takim jestem człowiekiem. Lubię ludzi. Nie chcę się martwić na zapas. Z reguły nastawiam się do wszystkiego i wszystkich pozytywnie. Może faktycznie to pomaga, ale ja po prostu nie jestem człowiekiem konfliktowym. Nigdy nie gram, nie reżyseruję zachowania. Działam zgodnie ze swoim charakterem. Widocznie taki "zawór bezpieczeństwa" jest w drużynie potrzebny, ale ja absolutnie tak siebie nie postrzegam.