Global categories
Marek Filipczak w Dogrywce RETROnsmisji
Marek Filipczak trafił do Widzewa wypatrzony przez trenera Zbigniewa Tądera, słynącego z dobrego oka do oceny potencjału młodych piłkarzy. Filipczak w Łodzi zasłynął między innymi strzeleniem pierwszego w historii klubu hat-tricka w europejskich pucharach, w meczu przeciwko maltańskiemu Hiberiansowi.
Zawodnik był jednym z wielu gości RETROnsmisji rewanżowego starcia z Liverpoolem, w którym widzewiacy przypieczętowali awans do półfinału Pucharu Europejskich Mistrzów Klubowych. Po programie były piłkarz dał się namówić na wywiad dla oficjalnej strony Widzewa.
Widzew.com: Emocję związane z sobotnią RETROnsmisją już opadły?
Marek Filipczak: Tak, chociaż zaraz po obejrzeniu materiału nie mogłem zasnąć. Przeżyłem ten mecz na nowo, czułem się trochę tak, jak zaraz po jego rozegraniu. Wtedy byłem w pokoju hotelowym razem z Krzysztofem Kamińskim i długo leżeliśmy, patrzyliśmy w sufit i po prostu rozmawialiśmy.
Nie było świętowania?
- Mecz skończył się bardzo późno, do hotelu dojechaliśmy po godz. 24:00, a następnego dnia miał czekać nas lot do Polski. Nie było czasu na świętowanie, a dodatkowo byliśmy ogromnie zmęczeni. Wypiliśmy chyba po piwie w kawiarni klubowej na stadionie Liverpoolu i tyle. Samolot, lot do Warszawy, nastepnie przejazd do Łodzi, gdzie witali nas kibice.
Można powiedzieć, że przeszedł pan drogę z piekła do nieba. Najpierw rzut karny po niefortunnym zagraniu ręką, a w drugiej połowie asysta, która pozbawiła złudzeń gospodarzy.
- Nie czułem się szczególnie załamany po zagraniu ręką. Po prostu przeszedłem z tym do porządku dziennego i grałem dalej, Trzeba pamiętać, że ja nie powinienem znaleźć się w ogóle w tamtym miejscu. Poprawiałem błąd kolegi, ale wyszło, jak wyszło. Pamiętam, że zebrałem jeszcze kilka cierpkich słów od Mirka Tłokińskiego. Potem przyszła tamta akcja bramkowa. Kiedy złamałem linię obrońców wiedziałem, że Kennedy może mnie już tylko sfaulować, by zatrzymać moje wbiegnięcie w pole karne. Oglądając tę sytuację po latach zacząłem się zastanawiać, co bym zrobił, gdyby Włodek Smolarek nie wybiegał na dogodną pozycję. Pewnie musiałbym sam spróbować strzelać i kto wie, jakby się to skończyło. Na szczęście Włodek wypracował sobie stuprocentową sytuację i mogliśmy cieszyć się z prowadzenia.
Oglądając RETROnsmisję świetne wrażenie robił wypełniony po brzegi, głośny stadion. Z perspektywy murawy też dało się odczuć tę atmosferę?
- O tak, atmosfera była niesamowita. Na trybunach było ciasno, głowa przy głowie, falujący tłum. Dziś zmieniły się przepisy na stadionach, ale atmosfera na angielskich stadionach nadal robi wrażenie. Byłem niedawno na meczu Crystal Palace - Wolverhampton i miałem podobne odczucia. Tam wszyscy żyją futbolem, wypełniają puby i rozmawiają o piłce. Coś pięknego.
Trener Żmuda przedstawiając swoje oceny zawodników za tamten mecz przyznał panu jedynie piątkę. Nota lekko zaniżona?
- No ja bym na pewno ocenił się wyżej, ale skoro trener tak to widział, to może miał rację. Na pewno to dziś nie ma znaczenia, a wtedy liczył się sukces całej drużyny.
Występy w Pucharze Mistrzów były kluczowym momentem pana pobytu w Widzewie. Pamięta pan jeszcze kontakt ze strony Zbigniewa Tądera, przed transferem do Łodzi?
- Graliśmy ostatni mecz sezonu w Zgierzu, wygraliśmy 5:0, a ja strzeliłem jedną z bramek, Byłem zawodnikiem trzecioligowej Polonii i bardzo zdziwiłem się, że Widzew jest zainteresowany moją osobą. Trzeba pamiętać, że późno zacząłem grać w piłkę na zawodowym poziomie, wychowywałem się grając na ulicy. Mając 15 lat poszedłem na trening w Reducie Warszawa i złamałem rękę. Na kolejne zajęcia poszedłem po roku. Szybko robiłem jednak postępy i nadganiałem kolegów, którzy treningi rozpoczęli wcześniej. Po rozmowie w Zgierzu doszło do drugiej wizyty, już w Warszawie i zanim się zorientowałem, już byłem w drodze do Łodzi.
W książce Wielki Widzew wspomniano, że czekał pan już z walizką, by ewentualne opóźnienie nie spowodowało zniechęcenia ze strony łodzian.
- Chyba tak nie było. Pamiętam, że przedstawiciele Widzewa kontaktowali się z moją szkołą, a do Warszawy przyjechał po mnie Tadeusz Gapiński i Stefan Wroński. Pojechaliśmy do Łodzi, gdzie odbyłem rozmowę z prezesem Sobolewskim i zostałem piłkarzem Widzewa.
Przeskok robi wrażenie. Przed chwilą trzecioligowa Polonia, a teraz szatnia mistrzów Polski. Szybko udało się wkupić do grupy?
- Do dziś pamiętam wejście do szatni, byłem pod ogromny wrażeniem. Na szczęście szybko złapałem kontakt z zawodnikami. Utrzymywałem dobre relację miedzy innymi z Krzysztofem Kamińskim i Bogusławem Pilchem. W drużynie było wiele grupek, ale gdy było jakieś wyjście to chodziliśmy raczej razem. Ja nie miałem problemów, bo szybko strzeliłem kilka bramek, czułem że się rozwijam. W spotkaniu z Bałtykiem Gdynia przegrywaliśmy 0:1, ale udało mi się trafić i ostatecznie wywieźliśmy remis. Ostatecznie strzeliłem w lidze około 10 bramek, a w ostatniej kolejce zremisowaliśmy z Ruchem Chorzów i korespondencyjnie wyprzedziliśmy Śląsk Wrocław, dzięki czemu cieszyliśmy się z tytułu mistrza Polski.
Jako warszawiak nie czuł się pan wyobcowany w Łodzi? Podobne problemy miał Dariusz Dziekoanowski.
- Nigdy nie rozumiałem z czego mogły wynikać te jego rozterki. Dla mnie każdy wyjazd i zmiana miasta była dużym wydarzeniem, w dodatku jechałem do Łodzi, by grać w Widzewie, co dodawało adrenaliny. Samo miasto mi nie przeszkadzało, byłem zadowolony, a dziś mogę powiedzieć, że kocham Łódź i łodzian.
Był pan gościem dwóch RETROnsmisji, w których obejrzeliśmy starcie z Rapidem i Liverpoolem. Chyba teraz czas, by przejść do tematu Juventusu. To był rywal nie do przeskoczenia?
- Na dwa tygodnie przed pierwszym meczem doznałem skręcenia kostki, a diagnoza brzmiała, że 6 tygodni mam mieć nogę w gipsie. Do Turynu nie pojechałem, oglądałem mecz w telewizji. Po przylocie do Polski Mirek Tłokiński powiedział mi, że drużynie brakowało mnie na boisku. Zacząłem starać się wrócić do gry, ale miałem problemy z dojściem do dobrej dyspozycji. Takie to były czasy, że na kontuzje patrzyło się z przymrużeniem oka, jeśli noga nie była urwana. Jest cała? To biegaj! Ja do tej pory strzelałem większość bramek lewą nogą, a teraz nie mogłem nią operować. Wybiegłem w pierwszym składzie w rewanżu, ale gdy pierwszą połowę przegrywaliśmy 0:1, poprosiłem o zmianę. Poświęcenie zdrowia nie miało już sensu, bo Włosi praktycznie mieli już pewny awans. To była klasowa drużyna, sześciu mistrzów świata, do tego Boniek, Platini.
Liczyliście na wylosowanie Hamburgera SV albo Realu Sociedad?
- Liczyliśmy na spotkanie z Juventusem już w finale, ale szczerze mówiąc Niemcy i Hiszpanie to też były bardzo mocne zespoły. Zresztą HSV ostatecznie wygrał całe rozgrywki.
Sukcesy w Europie sprawiły, że staliście się drużyną ogólnopolską. Przekładało się to również na finanse?
- Ja do dziś do końca nie wiem ile wtedy zarabiałem pieniędzy. Nie da się tego porównać do dzisiejszych kwot. W Widzewie otrzymywałem stypendium sportowe w wysokości 18 tysięcy złotych. To była pensja kilkukrotnie przewyższająca zarobki przeciętnego pracownika, ale np. w porównaniu do górników w tamtym czasie, to nie była wielka kwota. Na pewno uważam, że zarabialiśmy za mało, biorąc pod uwagę uszczerbek na zdrowiu. Nie mieliśmy dostępu do medycyny na współczesnym poziomie i wielu kolegów z boiska ma do dziś problemy z sercem. Sam cierpię na różne bolączki pochodzące właśnie od futbolu.
A, czy sława pozwalała załatwić pewne trudno dostępne w tamtym okresie towary?
- Powiem szczerze, że ciężko to nazwać sławą w dzisiejszym rozumieniu. Trzeba pamiętać, że panował też stan wojenny, sytuacja była wyjątkowa. Byliśmy rozpoznawani, to było bardzo miłe, ale ograniczało się raczej do serdecznych zaczepek na ulicy. Oczywiście, gdy któryś kolega potrzebował mebli do mieszkania, to zawsze miał łatwiej. Ja akurat szczególnie z tego nie korzystałem, dostałem mieszkanie już umeblowane, nie miałem jakiś szczególnych potrzeb.
W końcu przyszedł moment odejścia z Łodzi i trafił pan do Bałtyku Gdynia. Co było powodem zmiany barw klubowych?
- Dokładnych powodów nie znam do dziś. Pamiętam, że o mój transfer do Gdyni zabiegał trener Bronisław Waligóra, który prowadził wtedy Bałtyk, a dodatkowo chyba w Łodzi też za bardzo nie widziano mnie już w składzie. Wtedy w zespole grał mocny duet Dziekanowski i Smolarek. To byli reprezentanci Polski i rozumiałem, że w składzie muszą grać najlepsi. Porozmawiałem z trenerem Żmudą, który życzył mi powodzenia i wyjechałem do Gdyni, ale to był dla mnie bardzo negatywny epizod.
Dlaczego?
- Bałtyk wyglądał bardzo źle pod względem organizacyjnym. Na przykład był problem, by uzyskać pranie strojów. Nasze dotychczasowe przez tydzień leżały brudne i nikt nie mógł się za to zabrać.W prównaniu do gry w Widzewie przeskok był bardzo duży, w negatywnym tego słowa znaczeniu. Jeden miły akcent w Trójmieście to mecz właśnie z Widzewem, kiedy strzeliłem wolejem najładniejszą bramkę w karierze.
Była szansa na powrót do Łodzi?
- Bardzo chciałem wrócić. Po pewnym czasie zakomunikowałem władzom Bałtyku, że po sezonie chcę odejść. Zadzwoniłem do prezesa Sobolewskiego z pytaniem, czy ponownie mógłbym grać w Widzewie. Prezes obiecał oddzwonić następnego dnia i rzeczywiście tak zrobił. Niestety, odpowiedź była negatywna. Po latach pan Ludwik przyznał mi, że popełnił wtedy błąd. To był bardzo serdeczny, kulturalny i kontaktowy człowiek. W kolejnych latach grałem jeszcze w Stali Mielec oraz Olimpii Poznań. Gdy po trzech sezonach odchodziłem z Mielca skontaktował się ze mną Tadeusz Gapiński, sondując mój ewentualny powrót. Tym razem to ja nie chciałem. Minęło trochę za dużo czasu, a dodatkowo w Olimpii oferowano mi mieszkanie, a moja żona pochodziła właśnie z tamtych stron.
Ostatecznie trafił pan do Norwegii, gdzie mieszka pan do dziś. Co zaważyło na takiej decyzji?
- Początkowo miałem grać w Szwecji, w Helsingborgu, jednak poprzez pewien kontakt trafiłem do Bergen, gdzie trenerem był Teitur Thordarson. Co ciekawe, był to zawodnik, w miejsce którego do RC Lens ściągnięto Tłokińskiego. Po tygodniu testów zostałem zawodnikiem w Bergen. W Norwegii zrobiła na mnie wrażenie atmosfera na trybunach. Mimo, że miejscowość, w której grałem nie była wielka, to na meczach było regularnie po 16 tysięcy kibiców. Po grze w SK Brann miałem wrócić do Polski, kursowałem pomiędzy obydwoma krajami, ale ostatecznie moja żona dostała pracę jako pedagog i postanowiliśmy zostać tam na stałe, ze względu na dzieci. W Polsce nie było wtedy kolorowo, panowała inflacja, obawialiśmy się też zmiany środowiska. W takich chwilach człowiek chce zapewnić dzieciom bezpieczeństwo i spokojną przyszłość.
Postępy Widzewa jednak pan śledzi.
- Tak, bo to klub, który darzę największą sympatią, a tak jak mówiłem wcześniej, mam tu wielu znajomych i bardzo lubię Łódź. Myslę, że Widzew jest klubem, który jest ważny dla całego polskiego futbolu.Mam nadzieję, że niedługo ponownie odwiedzę to miasto, bo nie byłem tam kilka ładnych lat. Może przy okazji jakiegoś zjazdu koleżeńskiego? Na pewno mogę powiedzieć, że kibicuję Widzewowi, mam ten klub w sercu i liczę na to, że obecni zawodnicy staną na wysokości zadania i przypieczętują awans do I ligi.