Global categories
Marek Citko - z wiarą do kariery
Słyszał o nim każdy kibic Widzewa. Można powiedzieć, że to najpopularniejszy polski piłkarz drugiej połowy lat 90 - jednocześnie kolejny, niespełniony talent. Poznajcie sylwetkę nieodłącznie kojarzoną z ostatnim startem mistrza Polski w fazie grupowej elitarnej Ligi Mistrzów.
"Citek” dorastał piłkarsko w Białymstoku. Działała tam prawdziwa kopalnia talentów. To stamtąd Daniel Bogusz, Mariusz Piekarski, Tomasz Frankowski czy Jacek Chańko ruszyli w świat. Także Citko, wprost z miejscowej Jagiellonii, trafił do uzbrojonego po zęby Widzewa Łódź. Klub z miasta włókniarzy wiedział, że ten młody jeszcze wówczas zawodnik ma papiery na grę. Potem wydarzenia potoczyły się jak w bajce. Citko szybko został wyróżniającym się ogniwem w zespole Franciszka Smudy. Strzelał piękne bramki na arenie międzynarodowej. Wystarczy przypomnieć przelobowanie bramkarza Atletico Madryt, Jose Moliny, z niemal 40 metrów. To była Liga Mistrzów, a Widzew nie odstawał od najsilniejszych rywali - wspaniałe czasy!
Marek Citko postawą w klubie zasłużył na miejsce w reprezentacji Polski, gdzie na początku ustawiany był jednak na złej pozycji. Po korekcie robił wreszcie to, w czym był najlepszy - siał popłoch w szeregach defensywnych rywali. Wielu kolegów z kadry zdecydowanie przewyższał pod względem umiejętności (wspaniałe dryblingi, podania i przyjęcie piłki). Gola strzelonego w czasie eliminacji do Mundialu 1998, na londyńskiej twierdzy Wembley, pamiętają wszyscy kibice. Poza instynktem napastnika, Marka charakteryzowała też nienaganna technika. Siatkę „dostał” od niego sam Paul Gascoigne, a w naszym kraju szybko zapanowała „citkomania”.
Nasz bohater, nieco zawstydzony i zmęczony tak wielką popularnością, przyjął jednak nowe okoliczności z wielką odpowiedzialnością. Otwarcie mówił o tym, jak w młodości pomogła mu wiara. Był szczery, prawdziwy i otwarty w wywiadach. Stał się inspiracją dla każdego dzieciaka ganiającego za piłką. Wydaje się, że takiej postawy wyraźnie brakuje współczesnym idolom młodzieży. Mimo to, trudno do końca zrozumieć, dlaczego w plebiscycie na najlepszego sportowca Polski 1996 (przeprowadzonym przez Telewizję Polską), zajął pierwsze miejsce. Wyprzedził między innymi wszystkich medalistów olimpijskich z Atlanty. Czy jego bramki dały rodakom więcej radości niż medale? A może wizerunek nieco rozbrykanego chłopca, którego wiara nakierowała w życiu na właściwe tory, okazał się dla wielu rodaków inspiracją? Jak widać na przykładzie Adama Małysza, potrzebujemy skromnego bohatera - Marek idealnie pasował do tego wzorca.
Nazwisko Citko szybko usłyszał świat. Przekładało się to na liczne spekulacje na temat zagranicznego transferu. Sam piłkarz, inaczej niż media, podchodził do tematu dość spokojnie. Najwięcej mówiło się o zainteresowaniu Blackburn Rovers. Jednak do przeprowadzki na wyspy nie doszło.
- Marek poleciał do Anglii, poszedł nawet na jeden trening Blackburn, choć nie musiał tego robić. Wrócił na zgrupowanie Widzewa i mówi mi: trenerze, oni tam na każdy zamach lecieli. Trochę się z zawodnikami Blackburn pobawiłem - wyznał kiedyś Franciszek Smuda (za artykułem "Być jak Hiob" - http://eurosport.onet.pl/pilka-nozna/kadra/byc-jak-hiob-marek-citko-i-jego-historia/hp3f06). Citko liczył, że zgłosi się lepszy klub i przy okazji spełni wygórowane wymagania finansowe Widzewa. Jednak jego karierę przerwała na 16 miesięcy kontuzja ścięgna Achillesa, której doznał w meczu z Górnikiem Zabrze w maju 1997 roku. Po powrocie na boisko, filigranowy napastnik nigdy nie był już tym samym zawodnikiem. Marzenia o wielkim transferze odeszły w dal.
Szansą na krok do przodu wydawał się transfer z Widzewa do Legii (1999). W jej barwach zbierał dobre recenzję za występy. Jednak kolejny trener przestał widzieć dla niego miejsce na boisku. Dlatego, po krótkim epizodzie w Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, Citko zdecydował się na transfer do Izraela. Od tamtej pory jego wielki talent rozmieniać zaczął się na drobne. Ani w Haopel Beer Szewa, ani też w szwajcarskim FC Aarau, kariery pogromca Jose Moliny i Davida Seamana nie zrobił. W sezonie 2004/2005 wrócił na 15 spotkań do ekstraklasy - rozegrał je w barwach Cracovii. Jesienią raz jeszcze spróbował swoich sił w Szwajcarii, gdzie zagrał sześć spotkań w Yverdon-Sport FC. Ostatnim przystankiem w jego karierze była warszawska Polonia, dla której wybiegł na boisko w sumie ponad 35 razy. W pamięci jej kibiców utkwiła szczególnie bramka, którą strzelił bezpośrednio z rzutu rożnego.
W reprezentacji Polski, Marka mogliśmy oglądać w sumie dziesięć razy. Strzelił dwie bramki. Może byłoby ich więcej, gdyby nie fakt, że podczas pierwszych występów ustawiany był błędnie w pomocy. Miał też przydzielonych sporo zadań defensywnych. Poza tym, należy przypomnieć, że lata dziewięćdziesiąte nie okazały się dobrymi czasami dla reprezentacji.
W barwach Widzewa zobaczyliśmy Marka w 86 spotkaniach, w których 14 razy trafił do siatki rywali. Co ciekawe, choć większość kibiców uważała Citka za pomocnika, nominalnie był tak naprawdę napastnikiem. Choć dorobek 34 goli w oficjalnych meczach ligowych jest osiągnięciem najwyżej przeciętnym, trzeba przyznać, że w formie pokazywał klasę, której od dawna brakuje na naszych boiskach. Dzięki swojemu przywiązaniu do wiary oraz unikaniu skandali, na boisku i poza nim, był wzorem dla młodych kibiców w całym kraju. Występy w Lidze Mistrzów czy gol strzelony Anglikom dały nam wiele radości. Panie Marku, pamiętamy i dziękujemy!
fot. Archiwum Marka Citko (za http://kkucharski.blogspot.com)