Global categories
Marek Bajor: Zagraliśmy w Lidze (samych) Mistrzów
Bajor w Widzewie rozegrał 165 spotkań ligowych i strzelił siedem goli. Dwa razy z łódzką drużyną zdobył mistrzostwo Polski.
Dziś, 21 sierpnia, przypada 22. rocznica rewanżowego meczu z Brondby Kopenhaga, po którym Widzew, mimo porażki 2:3, awansował do Ligi Mistrzów.
Andrzej Klemba: Jak trafił pan do Widzewa?
Marek Bajor: Jako gracz Iglopoolu dostałem propozycję od prezesa Ludwika Sobolewskiego. Sprawę pilotował trener Włodzimierz Tylak, który wtedy pracował w Dębicy. Do Łodzi miałem przenieść się razem z Olkiem Kłakiem. Wtedy już wstępnie byłem dogadany z nowym właścicielem Iglopoolu. Jednak trener Tylak i Olek przekonali mnie, bym poszedł do Widzewa. Skończyło się na tym, że ja rzeczywiście trafiłem do Łodzi, a Kłak jednak został w Dębicy.
Przechodził pan do beniaminka ówczesnej I ligi.
- Trochę bałem się tego przejścia, bo była to dla mnie bardzo duża zmiana. Stwierdziłem w końcu, że jednak warto spróbować. To był dobry dla mnie okres, bo grałem regularnie w Iglopoolu i reprezentacji olimpijskiej.
I w debiucie w Widzewie zagrał pan przeciwko poprzedniej drużynie…
- Terminarz się tak ułożył, że już w pierwszej kolejce graliśmy wtedy już z Pegrotourem Dębica. Wygraliśmy 5:0 i choć trochę mi był szkoda kolegów, to jednak już wtedy czułem, że zrobiłem dobry krok. Okazało się, że nowy właściciel był początkiem końca piłki w tym klubie [w 1996 roku rozwiązano bowiem sekcję piłkarską – przyp. red.]. Uciekłem z Dębicy w odpowiednim momencie. Trudno było wymarzyć sobie lepszy debiut.
Mimo 21 lat od razu został pan podstawowym obrońca, a w partnerem w defensywie był m.in. rok starszy Tomasz Łapiński.
- Miałem już trochę doświadczenia, bo przez dwa sezony regularnie grałem w Iglopoolu. Także powołania do reprezentacji olimpijskiej motywowały mnie do pracy. Mimo młodego wieku, ogrania na poziomie I ligi mi nie brakowało. A z Tomkiem znałem się właśnie z reprezentacji. On był jej podstawowym zawodnikiem, ja walczyłem, by być w kadrze. Ta znajomość na pewno pomogła mi po przyjściu do Widzewa. Wzajemnie się wspieraliśmy. I w klubie było nam po prostu łatwiej.
W końcu nadszedł czas trenera Franciszka Smudy.
- To była dla nas duża nowość. Zmieniło się bardzo dużo – nasze przygotowania do sezonu, sposób gry. Staliśmy się zupełnie innym zespołem i rywale przyjeżdżali podpatrywać nas jak gramy. Nasz pressing była wielką nowością w lidze. To duża zasługa szkoleniowca, że tak zmienił nasz styl gry i okazało się, że tak dobrze pasuje drużynie. Potem już zawodnicy byli dobierani pod kątem sposobu grania zespołu. Pierwsze mistrzostwo bardzo cieszyło, bo wygraliśmy je pomimo wąskiej kadry. Wszyscy w drużynie byli potrzebni i musieli być gotowi. Dlatego radość była niesamowita. Po tym pierwszym tytule zespół został wzmocniony, kadra zrobiła się większa i zdecydowanie mocniejsza. W kolejnym sezonie znów byliśmy najlepsi, ale już wtedy mniej grałem. Czułem się jednak wciąż potrzebny i dostawałem szanse. Wiedziałem jednak jaką rolę pełnię w zespole.
Sierpień to miesiąc wspomnień awansu do Ligi Mistrzów.
- Już pierwszy mecz z Broendby trzymał w napięciu, a co dopiero rewanż. Wydawało nam się po meczu w Łodzi, że jesteśmy w dobrej sytuacji, choć humory popsuła ta stracona bramka z rzutu wolnego. 2:0 dawało większy komfort. Być może straty gola można było uniknąć. Pamiętam, że zrobiliśmy wtedy zmianę, a trener Smuda zawsze stał na stanowisku, by nie wymieniać zawodników, kiedy rywal ma stały fragment. Może nastąpiła chwila dekoncentracji przy ustawianiu muru, Maciek Szczęsny za dobrze nie widział piłki i wpadła do siatki. Po cichu liczyliśmy, że w rewanżu się uda, ale wiedzieliśmy, że będzie bardzo ciężko.
Tymczasem…
- Po 50 minutach było bardzo źle i wydawało się, że nie ma szans, by się odbić. Siedziałem wtedy na ławce i widziałem, że trener Smuda też nie wierzył. Nasza gra nie wskazywała na to, że jesteśmy w stanie odmienić losy meczu. Szczęście się do nas uśmiechnęło. Po strzeleniu pierwszej bramki odżyliśmy, zaczęła się panika w zespole rywali i strzelamy drugiego gola. Dla nas ogromna radość. Pierwszy raz widziałem tylu załamanych kibiców, którzy już świętowali awans, do którego jednak nie doszło. Ze stadionu wychodzili ze spuszczonymi głowami, nie dowierzając temu, co zobaczyli na żywo.
Próbowaliście odrabiać straty, a to pan – obrońca – wchodzi za Mirosława Szymkowiaka. Zaskakująca zmiana?
- Nie do końca miałem grać w obronie. Moim zdaniem było podłączanie się do ataków, bardziej pełniłem rolę pomocnika, czym trener mnie trochę zaskoczył. Może liczył, że przy stałym fragmencie coś wskóram. Dostąpiłem zaszczytu, by zagrać w tak legendarnym spotkaniu i całym dwumeczu.
I w końcu spełnienie marzeń, czyli występy w Lidze Mistrzów. Zagrał pan w niej trzy razy.
- Grałem m.in. dlatego, że w zespole było dużo kontuzji. Dochodziło do tego, że na ławce siedzieli zawodnicy, którzy mieli urazy. Dla występów w Lidze Mistrzów warto było zostać w Widzewie, choć wiedziałem jaka będzie moja rola w zespole. Rzadko polskie drużyny w niej grają, więc jest co wspominać. To były piękne chwile jechać z Widzewem do Madrytu czy Dortmundu. Dla nas wizyty na takich stadionach były ogromnym przeżyciem, gospodarze zawsze traktowali nas z wielkim szacunkiem. Choć nie wyszliśmy z grupy, to wstydu na pewno nie przynieśliśmy. Była na to szansa i mieliśmy takie ambicje, ale z drugiej strony było jasne, że byłby to ogromny sukces, jeśli wziąć pod uwagę rywali. Graliśmy przeciwko topowym zawodnikom świata. Tam nie było przypadkowych piłkarzy. Choćby Kiko, którego pamiętałem jeszcze z finału Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie. Wtedy w tych rozgrywkach grali prawdziwi mistrzowie krajów, a nie zespoły z drugiego, trzeciego czy też czwartego miejsca. Dla mnie to była prawdziwa Liga Mistrzów.
Po tym sezonie zdecydował się pan odejść z Widzewa.
- Już sezon wcześniej miałem sygnały, że trudno mi będzie wywalczyć miejsce w podstawowym składzie. Chciałem jednak zostać ze względu na Ligę Mistrzów. To był ogromny magnes. Po drugim mistrzostwie szukałem już nowego klubu. Miałem iść do Petrochemii Płock i wszystko było niemal dograne. Kontuzji doznał jednak obrońca Amiki Wronki i tam bardzo potrzebowali stopera. Wydawało mi się, że idę do klubu, w którym nie będzie wielkich ambicji. Okazało się jednak, że szefowie bardzo chcą grać w pucharach, by promować markę Amica. Pod względem finansowym i bazy, nie mogłem na nic właściwie narzekać.
Po skończeniu kariery, miał pan propozycję powrotu na al. Piłsudskiego 138?
- Nie tak dawno były wstępne zapytania na temat mojej pracy w roli szkoleniowca. Osiadłem jednak na dobre we Wronkach, pracuję w Lechu i do Poznania mam najbliżej.