Global categories
Marcin Broniszewski: Bicia serca zespołu słuchać trzeba przez całą dobę
Marcin Olczyk: Co jest głównym celem pracy na obozie w Uniejowie?
Marcin Broniszewski: Generalnie w obecnej fazie okresu przygotowawczego pracujemy dalej nad wytrzymałością w połączeniu z siłą. Kolejnym elementem będzie wytrzymałość szybkościowa, jako bardzo ważna cecha motoryczna, którą w tym czasie należy podnosić na wyższy poziom. To ważne chociażby dlatego, że mamy grupę młodych, ambitnych chłopaków, którzy bardzo fajnie znoszą obciążenia, więc liczymy, że w tym obszarze zaliczą progres.
Co może być widocznym efektem pracy wykonanej w Uniejowie?
- Na pewno widać będzie poprawę w zakresie wytrzymałości. Do tego dokładać będziemy kolejne elementy, na których efekty trzeba będzie poczekać trochę dłużej. Pracujemy tak, żeby pełnia formy przyszła na pierwszy mecz ligowy.
Trudno było dostosować wasze założenia i zamierzenia wynikające z wielu lat doświadczeń do drużyny, jaką zastaliście w Widzewie?
- Trzeba pamiętać o odpowiednim odniesieniu. Doświadczony trener, jakim jest Franciszek Smuda, doskonale zdaje sobie sprawę, że stosowanie takich środków treningowych, jakie serwowane są piłkarzom na poziomie ekstraklasy nie przyniosłoby teraz w Widzewie pożądanego efektu. W związku z tym obciążenia dobierane są tak, żeby podniosły umiejętności i możliwości tej ekipy, z którą pracujemy.
Ale bazę stanowią jednak doświadczenia z wyższych szczebli?
- Jak najbardziej. Trudno byłoby odczekiwać od trenera, żeby miał inne doświadczenia, skoro przez niemal całą karierę pracował w piłce zawodowej. Odnosi się więc do nich, ale obserwuje, analizuje i przekłada je odpowiednio do tych chłopaków, których ma w zespole.
Czy między najwyższymi klasami rozgrywkowymi a trzecią ligą przepaść fizyczna jest duża?
- Kadra cały czas się zmienia. Dołączyło do nas trzech doświadczonych zawodników [Demjan, Kristo i Zuziak - przyp. red.], którzy mają znacznie większe zdolności adaptacyjne do dużych wysiłków . To właśnie ten czynnik, a nie klasa rozgrywkowa, determinuje charakter naszej pracy. Im więcej piłkarzy doświadczonych i przyzwyczajonych do większego wysiłku, tym bardziej treningi przypominać będą te ekstraklasowe.
Po bieganiu czy innych ćwiczeniach często organizowane są gry wewnętrzne. Czy takie treningi na dużych obciążeniach służyć mają, oprócz budowaniu formy fizycznej, również wstępnej selekcji?
- Wszystkie te elementy są ważne. Z jednej strony chcemy oswajać zawodników z piłką, z drugiej obserwujemy jak reagują na wysiłek. W takich momentach daje też o sobie znać swego rodzaju selekcja naturalna. Widać, kto się szybko łamie, a kto potrafi zacisnąć zęby i jeszcze przez te kilka minut dać z siebie maksimum.
Jak radzą sobie z tym młodzi zawodnicy, którzy sporą grupą dołączyli do pierwszego zespołu?
- Starają się dotrzymać kroku. Trener jest zresztą zwolennikiem tego, żeby nie zawsze ich hamować i oszczędzać, ale czasem pozwolić poznawać własny organizm i słabości, dowiadując się więcej o sobie. Mamy nad tym oczywiście pełną kontrolę, żeby przypadkiem nie przesadzili.
Czy trener Smuda potrafi pana jeszcze czymś zaskoczyć?
- Jego kilkudziesięcioletnie doświadczenie potrafi mnie ciągle zaskakiwać. Często jest tak, że mimo przygotowanych planów, na podstawie bieżących obserwacji czy rozmów z chłopakami, czasem nawet - mówiąc obrazowo - na podstawie słuchania ich oddechu w czasie biegu, podejmuje decyzje i wprowadza modyfikacje. To jest żywy organizm i nie da się w takiej sytuacji od początku do końca trzymać wyjściowego planu. Trzeba żyć z zespołem i być czujnym na każdym kroku, słuchać bicia serca drużyny przez 24 godziny na dobę.
Który z okresów pracy z Franciszkiem Smudą był dla pana najważniejszy?
- Chyba ten pierwszy, kiedy dopiero zaczynaliśmy współpracę. Zobaczyłem wtedy, jak bardzo mu zależy, jak przykłada wagę do każdego detalu treningów. Szybko zrozumiałęm, że dzięki naprawdę dobremu przygotowaniu po prostu dużo łatwiej jest potem realizować założone cele.
Jak wygląda wasza współpraca? Jest pan w stanie przekonać szkoleniowca do własnych pomysłów?
- Zdarzają się takie sytuacje. Trener Smuda słucha zawodników, ale też współpracowników. Czasami się z nimi zgadza i daje się go na coś namówić, a czasem jest z tym problem, ale to normalne, bo toczymy dyskusje na argumenty. Po prostu jeśli te są niewystarczające, trener stawia na swoim i realizuje przejętą wcześniej koncepcję, która zazwyczaj też na jakimś etapie ustalana była wspólnie. Podpisujemy się pod tym wszystkim tak naprawdę razem.
Czy po tylu latach współpracy w waszej relacji bywa jeszcze nerwowo?
- W pierwszych latach współpracy obchodziłem się z trenerem bardzo ostrożnie. Dzisiaj, po tych wszystkich latach, wygląda to już trochę inaczej, ale szacunek do trenera Smudy mam niezmiennie ogromny i to się nigdy nie zmieni, choćbyśmy razem pracowali kolejne dziesięć lat.
Wiecznie asystentem Franciszka Smudy pan jednak nie będzie. Myśli pan o samodzielnej pracy? Do tej pory można w tym kontekście mówić chyba tylko o epizodach.
- Oczywiście. Wykonuję świadome kroki na ścieżce mojej kariery. Tak było też z przyjściem do Widzewa w roli asystenta, chociaż mogłem być już w tym czasie samodzielnym trenerem, bo pojawiły się konkretne propozycje. Taki jest mój cel. Nie kryję tego, a trener Smuda doskonale sobie z tego zdaje sprawę. W tej chwili najważniejszym dla nas projektem jest Widzew. Niczym innym nie zaprzątam sobie głowy. Świadomie zgodziłem się kolejny raz na rolę asystenta. Przyszłość pokaże, jakie będą możliwości i pomysły. Na pewno razem je wtedy przedyskutujemy. Na dzisiaj cel jest jeden: awansować z roku na rok i doprowadzić Widzew do ekstraklasy. Realizacja tego planu dla nas obu jest w tej chwili najważniejsza.
Ostatnie miesiące pokazały, że nie będzie to łatwe zadanie. Jakie myśli przychodzą do głowy, kiedy jedziecie do malutkiego Wikielca i remisujecie z GKS-em 2:2?
- To są momenty, w których tak naprawdę odczuwa się tę trzecioligową rzeczywistość. Gdy gramy u siebie, otoczkę, doping i organizację życia klubu na stadionie mamy absolutnie ekstraklasową, i to z czołówki. Na wyjazdach jest jednak zupełnie inaczej. Ale zaangażowałem się w Widzew z własnej woli. Nikt mi pistoletu do skroni nie przystawił. Jestem dorosłym facetem i podejmuję odpowiedzialne decyzje, a tej nie żałowałem ani przez sekundę.
Co w takim razie praca w Widzewie może dać panu? Czuje pan, że się rozwija?
- Absolutnie tak. Rozwojem, na co zwrócił mi kiedyś uwagę mój trener mentalny Paweł Frelik, jest to, że się ciągle pracuje. Nieustanna praca z ludźmi, zespołem, rozwiązywanie problemów w ekstraklasie czy w trzeciej lidze - to tak naprawdę ten właściwy rozwój. Z tego jestem bardzo zadowolony, bo kiedyś miałem inny pogląd na to wszystko. Pracę traktowałem jako pracę, a za rozwój uznawałem wyjazdy na staże, szkolenia czy oglądanie treningów na wideo. Paweł uzmysłowił mi jednak, że największy rozwój daje sama praca na żywym organizmie. Bardzo cenię sobie tę wiedzę.
Staże pokazują chyba jednak inny świat. Pan był ostatnio podglądać w pracy drużynę Chievo Werona.
- Musielibyśmy przeprowadzić chyba osobą rozmowę, żebym mógł w pełni oddać to, co tam przeżyłem. Trenerzy pracują tam przede wszystkim w bardziej komfortowych warunkach. A do tego z piłkarzami prezentującymi wyższy poziom umiejętności, ale mają też znacznie większe zdolności do znoszenia wysokich obciążeń treningowych.
To porównanie w skali całej włoskiej i polskiej piłki czy odniesienie realiów Chievo do Widzewa?
- Przyrównuję Chievo do najlepszych zespołów w polskiej ekstraklasie, więc można to odnieść do całej polskiej ligi i porównania jej do Serie A. Dlatego trenerzy tam mają dużo łatwiej. Zaskoczyło mnie to, że polscy szkoleniowcy okazują się być bardzo dobrze przygotowani do zawodu. Pracują po prostu z innym materiałem ludzkim. Włosi korzystają z dużo prostszych środków treningowych, my musimy to sobie troszkę inaczej organizować i zwracać uwagę na bardzo dużo różnych aspektów.
Bardzo pozytywnie zaskoczony jestem tym, że choć cały proces przygotowywania treningów i ich realizacji, a także cała praca zawodników, są dokładnie monitorowane, to nie ma żadnej indywidualizacji. Potwierdzić może to Mariusz Stępiński. Nie ma żadnego podziału - wszyscy tworzą zespół i trenują razem, tak samo. Wszyscy muszą jednakowo zasuwać, bo grają potem razem, ten sam mecz. Później miałem okazję w szkole trenerów konfrontować zdobytą w tym obszarze wiedzę z kolegami, którzy byli w innych zakątkach świata i okazało się, że było tam bardzo podobnie. Fajnie byłoby przenieść to na nasze realia.
Wróćmy w takim razie do Widzewa. Dwa punkty straty do lidera na półmetku to na pewno wynik, który nikogo nie zadowala. Czego zabrakło jesienią?
- Wszyscy widzieliśmy, jakie zespół miał trudności przy przyjętym sposobie gry. Większość meczów - jakieś 90 procent - rozgrywaliśmy w ataku pozycyjnym, co nie jest łatwym rozwiązaniem. Pewnie mniej problemów sprawiałaby gra obronna i nastawianie się na kontry. Daje to więcej przestrzeni do podejmowania decyzji. Natomiast granie na połowie przeciwnika wymaga sporej kreatywności i umiejętności technicznych.
Ktoś powie, że "-2" to tragedia, ale myślę, że nie ma sensu robić z tego dramatu. Warto zaufać trenerowi i chłopakom, którzy są w stanie osiągnąć cel. Jesienią na pewno zawiodła nas skuteczność. Niemal w każdym meczu mieliśmy kilka okazji, żeby szybko trafić do bramki rywala. Kiedy ich nie wykorzystaliśmy, z minuty na minutę robił się problem, który musieli dźwigać piłkarze. Sami zresztą bardzo się z tego powodu irytowali. Każdy był tym zawiedziony. Jesteśmy świadomi, że powinno być lepiej.
Który z jesiennych meczów był w wykonaniu Widzewa najlepszy?
- Było kilka spotkań rozegranych na fajnym poziomie. Bardzo przyzwoicie rozegraliśmy właściwie cały mecz z Ursusem Warszawa. I tam właśnie zabrakło nam kilku bramek, bo mieliśmy znakomite okazje. Bardzo szybko ustawiliśmy sobie wynik, bo bramka padła już w piątej minucie. Z punktu widzenia realizacji założeń trenera wszystko wyglądało bardzo dobrze. Pomógł nam w tym trochę rywal, bo też chciał grać w piłkę. Wynik końcowy nie dał jednak satysfakcji ani nam, ani kibicom, ani samym chłopakom.
Piłkarze Widzewa wielokrotnie podkreślali, że rywale grają z nimi zawsze, jakby to był najważniejszy mecz ich życia. Może pan potwierdzić, że postawa przeciwników faktycznie wskazuje, że to było dla nich piłkarskie święto i dlatego byli w stanie wykrzesać z siebie dużo więcej?
- To prawda. Odczuwamy to właściwie co tydzień, ale naszą powinnością jest umieć sobie z tym poradzić. Większość zespołów napnie się w sezonie na dwa mecze i nic więcej nie ma dla nich znaczenia. Nasi piłkarze muszą z kolei liczyć się z tym, że każdy rywal chce im przeszkodzić. Dlatego ich zaangażowanie i koncentracja muszą być na poziomie 200 procent. 100 procent na przeciwnika, który chce tylko przeszkadzać, może nie wystarczyć. Jeśli nie będzie tego absolutnego maksa, to nie będzie wyniku. Nie ma szans.
Czy zimą wystarczy wam czasu, żeby nauczyć i przystosować drużynę do swojej filozofii gry?
- Ważny jest sposób gry i powtarzalność. Wiedzieliśmy z trenerem Smudą, jak grał wcześniej zespół u trenera Cecherza. Na pewno pod ten pomysł dobierani byli też poszczególni piłkarze. Nasz styl gry jest diametralnie inny, co było widać już jesienią. Teraz realizujemy transfery w takim kierunku, żeby był przede wszystkim skuteczniejszy. Jakość piłkarska i doświadczenie muszą nam w tym pomóc.
Mamy korekty personalne i pełny plan treningowy waszego autorstwa. Czy pracujecie też nad sferą mentalną?
- Największym psychologiem jest trener Smuda i jego doświadczenie. Pojawienie się tego człowieka w szatni wiele razy pozwoliło zawodnikom skupić się na graniu, a nie na innych, często rozpraszających, czynnikach zewnętrznych. Wiedzieli, że mają faceta, który bierze wszystko na siebie. On im to zresztą wielokrotnie jesienią powtarzał. Bardzo im w tym pomógł, a efekty w tym zakresie widać było od pierwszego meczu. Przed nami jest jednak jeszcze wiosna. Dlatego trener bardzo dużo rozmawia z zawodnikami.
Przykłada przy tym wagę do najprostszych rzeczy. Na treningach tłumaczy każde ćwiczenie i bez przerwy podpowiada. Oczy ma wokół głowy. Nic nie jest w stanie umknąć jego uwadze.
- Zgadza się. Taka jest specyfika jego pracy. Jest zwolennikiem zwracania uwagi i wprowadzania korekt na bieżąco. Zawodnik najlepiej nauczy się wtedy odpowiedniego zachowania - technicznego czy taktycznego. Szczegóły mają olbrzymie znaczenie. Tak jest w przypadku chociażby selekcjonera Adama Nawałki. Nie bierze się to znikąd. Umiejętność egzekwowania poprawy w najprostszych nawet zachowaniach daje większe szanse na ogólny postęp - potwierdzi to wielu ekspertów. Dlatego trener Smuda zaangażowany jest maksymalnie nawet na poziomie pojedynczych ćwiczeń motorycznych.
Czy obecny Widzew to drużyna, która wiosną będzie grać znacznie lepiej niż jesienią?
- Nie lubię takich deklaracji. Bardzo byśmy chcieli, żeby tak było i wszystko robimy w tym właśnie kierunku. Taki jest nasz wspólny cel. Jeśli uda się nam wygrywać sposobem założonym przez trenera i sztab, to satysfakcja na pewno będzie pełna. Na końcu rozliczani jesteśmy jednak z wyników i nikt nie będzie przywiązywał wagi do tego, w jaki sposób zostały osiągnięte.
Czy wiosną powinniście obawiać się któregoś z ligowych rywali?
- Słuchałem na przestrzeni wielu lat, bo mam przyjaciół, którzy grali w Widzewie dawno temu, również u trenera Smudy, opowieści o widzewskim charakterze. Wspominał mi też o nim wieloletni kierownik drużyny Tadeusz Gapiński. Czytam już drugi raz książkę "Wielki Widzew" Marka Wawrzynowskiego, w której pojęcie to pojawia się wielokrotnie. To do czegoś zobowiązuje. Dużo zależy od tego, czy nasi zawodnicy mają świadomość, w jakim grają klubie i jakie są tu oczekiwania. Ważniejsze od wyniku danego meczu jest tu czasem pokazanie tego charakteru i zaangażowania, oczekiwanych przez kibiców. Z tego również czerpać można satysfakcję.
Da się ten charakter wykuwać już na poziomie trzecioligowym? Czy w drużynie są zawodnicy, którzy mogą przejść z nim drogę do ekstraklasy?
- Na pewno. Trzeba pamiętać, że już sama deklaracja gry w Widzewie zobowiązuje. Takie są oczekiwania i wymagania. Trzeba się do tego dostosować. Jeśli ktoś myśli, że przyszedł sobie "popykać" w fajnym klubie, z super atmosferą i nowoczesnym stadionem, to popełnił błąd i powinien poszukać czegoś innego. Mecze to wszystko zweryfikują. Tu trzeba dać z siebie dużo więcej, niż tylko przyjść i "odbębnić" kontrakt.
Zimą Widzew wzmocnili zawodnicy dopiero rokujący i tacy, którzy są już w pełni ukształtowani. Czy obecna kadra jest w związku z tym konkurencyjna?
- Takie jest założenie. Przy doborze chłopaków nie pozyskujemy ich na podstawie nazwisk, tylko w oparciu o ich możliwości i doświadczenie. Młodzi mają oczywiście mniej tego ostatniego, ale posiadają pewne predyspozycje. Oceniliśmy je na tyle wysoko, że dołączyli do drużyny, a naszą rolą jest teraz szlifowanie ich talentów na tyle, żeby ta nasza wspólna droga była dłuższa niż pół roku.
Dzięki pozyskaniu kilku zawodników o statusie młodzieżowca możliwości ustalania składu i reagowania na wydarzenia na boisku będziecie mieli dużo większe niż wiosną. Szukaliście piłkarzy, którzy mogą wkomponować się w zespół czy ważniejsze było większe pole manewru przy zestawianiu składu z młodzieżowcami na różnych pozycjach?
- Te dwie koncepcje się tu na pewno wzajemnie przenikają. Wszyscy znamy zresztą trenera Smudę i wiemy, że potrafi czasami tak zaskakująco zestawić zespół personalnie, że ktoś powie, że tak się nie da, a efekty potem jednak przychodzą. Uniwersalność tych chłopaków, umiejętności czysto piłkarskie i dobra motoryka, pozwolą na to, żeby zestroić zespół w różnych konfiguracjach, w których Widzew będzie w stanie poradzić sobie w tej i wyższych ligach.