Global categories
Maciej Humerski: Zostałem bramkarzem bo… nie mogłem się przemęczać
Marcin Olczyk: Za sprawą kontuzji Patryka Wolańskiego w najbliższym czasie będziesz pierwszym bramkarzem Widzewa. Jak podchodzisz do tej sytuacji?
Maciej Humerski: Po coś trenuję cały czas w Widzewie. Niezmiennie dążę do tego, żeby grać. Z racji tego, że Patryk popełniał bardzo mało błędów, możliwości wskoczenia do bramki dotychczas jednak nie było. Niestety, przytrafiła mu się kontuzja. Teoretycznie przyszedł więc czas na tego, który dotychczas siedział na ławie.
Trudno powiedzieć, żebyś nie był na to gotowy. Zimą toczyłeś wyrównaną walkę o miejsce w składzie i z bardzo dobrej strony prezentowałeś się w sparingach.
- Ważne, że mogłem skoncentrować się na własnym treningu, na budowaniu swojej formy. Oddałem się w pełni temu, co robiłem przez większość mojego życia i przygody z piłką nożną.
Nie służyło ci dzielenie kariery piłkarskiej i funkcji trenera bramkarzy?
- Wcześniej skupiałem się przede wszystkim na pracy z Konradem i Patrykiem. Uważam zresztą, że moja pierwsza runda w roli trenera, poza jednym błędem Patryka, była bardzo udana. Mam na myśli mecz w Ełku, gdzie tak naprawdę miał miejsce moment dekoncentracji. Poza tym błędów już raczej nie było. Mam nadzieję, że tak samo odbiera to Patryk, a ja jakąś cegiełkę do tego dołożyłem. Później pojawił się trener Małkowski i z czasem wszystko zaczęło iść ku lepszemu dla mnie jako bramkarza. Czuję się znacznie lepiej jako piłkarz, gdy skupić mogę się tylko na bronieniu.
Czyli choć było to pewnie ciekawe doświadczenie, nie brakuje ci go obecnie?
- Gdy przychodziłem do klubu decydowały trochę inne względy. Chciałem tu być i gdy zapytano się mnie czy dam radę dzielić funkcje, odpowiedziałem, że tak i nie miałem z tym żadnego problemu. Wiedziałem, na co się godzę i nie mam w związku z tym do nikogo pretensji. To był mój wolny wybór. Teraz mogę skupić się na sobie i zaczyna wyglądać to coraz lepiej. Zawsze oczywiście znajdzie się coś do poprawki. Nie ma ludzi nieomylnych i perfekcyjnych i na pewno w moim przypadku, mimo wieku i doświadczenia, cały czas jest nad czym pracować.
Rozumiem, że o zakończeniu kariery zawodniczej na razie nie myślisz? W Lidze Mistrzów z powodzeniem gra 40-letni Gianluigi Buffon…
- Tyle, że on jeździ na innym paliwie (śmiech). Ja nie mam takich możliwości. Ale póki zdrowie jest, zamierzam z niego korzystać, bo czasem dopiero po latach człowiek zaczyna doceniać to, co miał. Jak tam mam z czasem, kiedy wchodziłem do drużyny Widzewa gdzieś tam w wieku 21 lat. Wówczas tego nie doceniłem. Z perspektywy czasu podjąłbym pewnie inne decyzje.
Masz coś konkretnego na myśli?
- Raczej nie, ale żałuję, że nie miałem jakiegoś starszego kolegi, który by mi mądrze doradził. Wówczas każdy z doświadczonych zawodników martwił się przede wszystkim o siebie. Młodego trzeba było przede wszystkim delikatnie sprowadzić na ziemię i pokazać mu miejsce w szeregu. Teraz wygląda to nieco inaczej i my - starsi - staramy się pomagać młodym, tym bardziej, że pojawił się wymóg gry młodzieżowców.
Wróciłeś do Widzewa po regularnej grze w II lidze, więc kompleksów przed wejściem na dłużej do bramki mieć nie powinieneś.
- Kiedyś może bym się tym nawet za bardzo ekscytował. Trochę jednak wydoroślałem. Przede wszystkim cieszę się, że będę miał możliwość gry w dłuższej perspektywie. Czas pokaże, jak sobie z tym poradzę. Mam nadzieję, że nie zawiodę trenerów, prezesów i oczywiście kibiców.
Jak układa ci się współpraca ze Zbigniewem Małkowskim?
- Mamy bardzo dobre relacje. Trener dużo z nami rozmawia. Jeśli jest coś do poprawy, staramy się razem nad tym pracować. Wiadomo, że każdy organizm reaguje inaczej. Jeden będzie lepiej znosił siłownię, inny gumy. Zbigniew Małkowski regularnie nas o wszystko dopytuje. Całość oceniam bardzo pozytywnie.
Widzisz u siebie progres po ostatnim okresie przygotowawczym?
- Na pewno złapałem trochę więcej pewności siebie. Umiejętności jakieś tam miałem, ale pozostawała kwestia przeniesienia ich na boisko. Doświadczenie też mi na pewno pomaga, jak chociażby w meczu z Sokołem, kiedy wszedłem w momencie określanym przez wielu jako trudny. Dla mnie to był jednak zwykły moment. Na to rezerwowy bramkarz musi być gotowy. W przerwie trochę się poruszałem, ale przede wszystkim byłem dobrze przygotowany do meczu.
Z czego wzięła się ta pewność siebie?
- Przede wszystkim z treningu. Jeżeli powtarzasz pewne ćwiczenia kilka czy kilkanaście razy i ci wychodzą to czujesz, że jest dobrze. Nie trzeba chodzić i opowiadać na około, że jest się najlepszym, żeby nabierać pewności siebie. To przychodzi samo z siebie. Pozytywnie działają też na pewno pochwały trenera.
Umiejętności sportowe to jedno, ale do sukcesu potrzebna jest atmosfera. Ty uchodzisz za dobrego ducha zespołu.
- Staram się pomagać grupie, jak mogę, bo często ktoś przychodzi zestresowany czymś, ze swoimi problemami. Po to jest szatnia, żeby stanowiła odskocznię od życia codziennego, żeby pogadać, pośmiać się - jak spotkania dla uzależnionych ludzi. My jesteśmy uzależnieni od piłki nożnej. W kółeczku zawsze jest fajnie, wesoło, ale potem wychodzimy na trening, na boisko i mamy robotę do wykonania. Nasza mentalność na przestrzeni ostatniego roku bardzo się zmieniła. Trener Smuda wytłumaczył nam, że w szatni pośmiać się można, ale jak już jest trening to musimy być skoncentrowani na sto procent, bo jak na treningu, tak potem w meczu. Wracając do mnie - zawsze taki byłem i już się nie zmienię. Staram się dać zapamiętać z tej lepszej strony.
Co do szatni wniósł trener Franciszek Smuda?
- Uczy nas przede wszystkim konsekwencji i porządku, żeby wszystko chodziło jak w szwajcarskim zegarku. Nie zawsze uda się to zrealizować w stu procentach, ale trener stara się wpajać nam nawet najdrobniejsze niuanse. Zaczynać musimy jednak już od treningu. Tu najpierw musi być wszystko na tip top. Później staramy się to przełożyć na mecz. Różnie z tym bywa, bo jest nas jedenastu i jak jeden wyłamie się z jakiejś linii czy schematu to pojawia się bałagan i problemy. Ale staramy się być konsekwentni i robić wszystko, czego trener od nas wymaga.
Co tobie daje praca z nim?
- Dostałem od niego duże wsparcie. Często słyszałem z jego ust pochwały, co na pewno jest budujące. Wiem doskonale, co w swojej karierze osiągnął. Jest dla mnie autorytetem. Pamiętam, co zrobił dla Widzewa. Wychowałem się na jego sukcesach, zbierałem autografy od zawodników z jego drużyny. Słysząc ciepłe słowa od takiej osoby, człowiek może poczuć się lepiej.
Jak w ogóle zaczęła się twoja przygoda z Widzewem?
- Tata zabrał mnie na pierwszy mecz jak miałem sześć czy siedem lat. Na stadionie były jeszcze wtedy drewniane ławki. Mimo że przez większość kariery byłem w rozjazdach, starałem się bywać później na meczach Widzewa, wracać do siebie, jak tylko nadarzała się okazja.
W jakich okolicznościach trafiłeś do klubu po raz pierwszy?
- To był nabór - może z dwustu zawodników, rzucona piłka i gramy. Ja, z racji wcześniejszych problemów zdrowotnych z krtanią, żeby się - jakkolwiek śmiesznie by to nie zabrzmiało - nie przemęczać, od początku skupiałem się na bronieniu. Lekarze zabronili mi więcej biegać, więc nie miałem innego wyjścia. Tak już zostało.
Od razu ci się udało?
- Tak. Nie było tam zbyt wielu bramkarzy z powołania. Liczba w drużynach młodzieżowych musiała się zgadzać, więc mnie wzięli (śmiech).