Global categories
Liga Mistrzów to była wspaniała przygoda - rozmowa z Tomaszem Muchińskim
We wcześniejszych latach awans do najbardziej elitarnego turnieju klubowego w Europie udał się tylko odwiecznemu rywalowi - Legii. Jakie znaczenie wejście do Ligi Mistrzów miało dla piłkarza Widzewa?
- Największe znaczenie miało to dla samego klubu. Wiadomo, my jako piłkarze chcieliśmy wygrywać. To była wspaniała przygoda. Tak naprawdę dopiero po losowaniu dotarło do nas gdzie się dostaliśmy. Tak się człowiek zastanowił, ochłonął i okazało się, że jesteśmy w szesnastce najlepszych drużyn w Europie, bo wtedy grali tylko mistrzowie swoich krajów. Były cztery grupy po cztery zespoły, a nie tak jak teraz. To były zupełnie inne rozgrywki, dużo bardziej elitarne. Okazało się, że mieliśmy gościć mistrza Niemiec, Hiszpanii i Rumunii. Klasowe ekipy same w sobie. To nie byli chłopcy do bicia tylko topowe europejskie marki. Generalnie myślę, że nasz udział w tych rozgrywkach nie był najgorszy. Oczywiście mógł być lepszy, czuliśmy niedosyt, gdyż mogliśmy wygrać z Borussią u siebie, straciliśmy punkty w Bukareszcie, na wyjeździe w Madrycie mogliśmy też pokusić się o coś więcej.
Droga do fazy grupowej Ligi Mistrzów nie była łatwa. Domowy mecz wygrany, a później prawie katastrofa na wyjeździe. Kibicom śledzącym te wydarzenia z kraju do końca życia zostaną w pamięci słowa komentatora, Tomasza Zimocha "..Panie Turek, kończ Pan ten mecz…", a Panu co najbardziej zapadło w pamięć z tego dwumeczu, a zwłaszcza wyjazdu do Danii?
- Wiedzieliśmy, że Broendby jest w naszym zasięgu, ale też nie mogliśmy lekceważyć tego przeciwnika. Wiele razy już oglądałem mecz z duńską drużyną, mam to nagrane i zdarza się, że gdy przyjdą znajomi to proszą mnie o puszczenie tego pojedynku. Dla nas nie był to jakiś ciężki gatunkowo mecz, po prostu trzeba było wyjść i zrobić swoje. Wydaje się, że ciężki mecz był u nas - długo nie mogliśmy się do nich dobrać, goście byli dobrze zorganizowani i świetnie grali w obronie. Później chyba zabrakło nam koncentracji. Może nie to, że byliśmy zepsuci swoim stylem gry, ale czasem zdarzały się nam jakieś słabsze momenty. Często czekaliśmy aż ktoś nas zdenerwuje i dopiero wtedy braliśmy się za grę. Tak właśnie wyglądał mecz w Danii. Nagle zrobił się wynik bardzo niewygodny, trudny. Oddalaliśmy się od Ligi Mistrzów. Myślę, że mało kto wierzył, że strzelimy dwie bramki i wrócimy do walki o europejskie puchary. Gospodarze mieli ogromną ilość sytuacji, których nie wykorzystywali. Również na pustą bramkę. Dopiero gol na 3:1 dał nam wiarę i gdzieś tam zapaliła się lampka, że sobie poradzimy. To już tylko jedna bramka. W ostatnich minutach regulaminowego czasu gry udało się wepchnąć tę piłkę do bramki, do dzisiaj nie wiadomo komu. Wydaje mi się, ale to jest tylko moje zdanie, że był to Wojtala. W piłkarskich kręgach się różnie mówi, że albo Majak, albo Wojtala i nie ma jednego zdania. To jest jednak najmniej ważne, liczy się to, że bramka padła i byliśmy w fazie grupowej LM.
Pierwsze spotkanie w fazie grupowej z Borussią Dortmund, mimo przegranej, oceniane było przez dziennikarzy bardzo dobrze - Widzew dał radę! Jak pan ocenia tamten mecz i co w rewanżu poszło nie tak, że jednak nie udało się pokonać przyszłego triumfatora Ligi Mistrzów? Byłaby to nie lada sensacja…
- Było wiadomo z kim się mierzymy, z mistrzem Bundesligi, a jak się później okazało triumfatorem całych rozgrywek. Jak dobrze pamiętam to Jacek Dembiński strzelił dwie bramki, ale bramkę kontaktową strzeliła Borussia. Później chyba Sławek Majak krył Kohlera i ten drugi skierował piłkę do bramki, wyrównując wynik. Trudno mi powiedzieć, czego w tamtym momencie zabrakło, nie pamiętam już wszystkich szczegółów tamtego spotkania. Wtedy graliśmy bardzo ofensywnie, każdą akcję chcieliśmy zakończyć strzałem tak, jak byliśmy do tego przyzwyczajeni w lidze. Przyjeżdżały do nas zespoły, które realizowały się w ataku pozycyjnym, ale na to też mieliśmy sposób. Taki Marek Citko był w wyśmienitej formie i sam potrafił minąć dwóch czy trzech przeciwników lub otworzyć drogę do bramki innym. Myślę, że biorąc pod uwagę pojedynki w pucharach, zabrakło nam trochę doświadczenia na takim wysokim poziomie. Nie ulega wątpliwości, że w niektórych momentach powinniśmy potrzymać dłużej piłkę, nie grać zawsze do przodu, szukając kolejnych bramek. Od zawsze byliśmy uczeni gry do przodu i tworzenia widowiska. Wpajana była nam gra na jeden czy dwa kontakty, szybkie przejścia do przodu. Odrobina doświadczenia na najwyższym poziomie i wyniki byłby zupełnie inne. Szczególnie w momentach, gdy mamy wynik - szanujmy piłkę, wybijajmy ją jak najdalej od bramki. Oczywiście mieliśmy zawodników, którzy liznęli Ligę Mistrzów – Radka Michalskiego czy Maćka Szczęsnego, ale to były tylko dwa ogniwa. Nie było za dużo piłkarzy, którzy ograni byli choć trochę na tym międzynarodowym „levelu”. Możliwe, że to właśnie tego zabrakło, ale to możemy sobie tak mówić teraz, po czasie, gdy jesteśmy mądrzejsi o pewne doświadczenia. W tamtym okresie było tak, jak było.
Pierwszy mecz ze Steauą Bukareszt przegraliście pechowo, gdyż bramkę samobójczą strzelił Daniel Bogusz.
- Pamiętam, że na ten mecz jechaliśmy mocno rozbici - w bardzo okrojonym składzie. Na ławce rezerwowych mieliśmy jednego zdrowego, był nim Marcin Zając. Obok niego siedział Rysiu Czerwiec. Pierwszy skład był mocno pokiereszowany przez boje ligowe, bo nikt nas nie oszczędzał. Wiadomo, każdy chciał z nami wygrywać. Graliśmy wtedy na wielu frontach, w lidze polskiej nie mogliśmy odpuszczać, by nie stracić kontaktu z czołówką i w Europie, by trzymać poziom. Trener miał naprawdę trudny orzech do zgryzienia. W samym meczu zrobił chyba tylko jedną zmianę, bo na ławce miał trzech zawodników z pola i wszystkich kontuzjowanych. Mecz w Bukareszcie przy odrobinie szczęścia mógłby potoczyć się inaczej. Prawda jest taka, że w tym meczu nie mieliśmy zbyt wielu argumentów - zabrakło jakości. Jedynym zdolnym do gry, jak już wspominałem, był Marcin Zając, który wtedy był jeszcze młodym zawodnikiem. Jakby nie patrzeć najlepszą obroną w naszym wykonaniu był atak, czego tutaj zabrakło. Zawsze wysoko atakowaliśmy, jeszcze wyżej trzymaliśmy pressing. Staraliśmy się odbierać piłki i szybko przechodzić do kontrataku, czyli wykonywać to, co trenowaliśmy i czego nas trener Smuda uczył. Nie było dla nas alternatywą granie w obronie i atak pozycyjny. Mieliśmy z tym trochę kłopotów. Mogło być lepiej, powinniśmy grać swoje tak, jak to do tej pory robiliśmy. W tym przypadku niestety się to nie udało.
30 października 1996 roku Widzew pokonał u siebie Steauę Bukareszt, odnosząc pierwsze, historyczne zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Przeważnie po wygranym meczu, a tym bardziej do zera, nikt nie rozmawia z bramkarzami, tylko z napastnikami. Jak wyglądał z pana pespektywy ten zwycięski mecz z podobnym jakościowo rywalem?
- Pamiętam, że goście nie mieli zbyt dużo sytuacji w tamtym meczu. Przeciwnie, dużo okazji miał Sławek Majak, ze trzy czy cztery naprawdę bardzo dobre. Niestety tylko jedną wykorzystał. Patrząc po naszej dyspozycji to był najmniejszy wymiar kary dla drużyny z Bukaresztu, która przyjechała rozegrać ten mecz po linii najmniejszego oporu. W tamtym okresie było już wiadome, że ani my, ani Steaua nie mieliśmy szans na wyjście z grupy, bo tak się poukładało, że Atletico i Borussia zdominowały naszą grupę. Wiadomo, że każda wygrana to były dodatkowe pieniądze i profity dla klubu. Wyjazdowy pojedynek w Bukareszcie przegraliśmy dosyć pechowo, więc w Łodzi nie było mowy o innym wyniku. Taką grą i zwycięstwem chcieliśmy podziękować łódzkim kibicom za doping i wsparcie. Pamiętam, że Ryszard Czerwiec dopełnił formalności i strzelił ładną bramkę zza pola karnego, uderzeniem pod poprzeczkę. Myślę, że było to jak najbardziej zasłużone zwycięstwo. Bramkarz nie miał za wiele do pracy w tym meczu. Jednak Maciek Szczęsny musiał być cały czas skoncentrowany. Jakby nie patrzeć, takie pojedynki nie są łatwe dla bramkarza. Spotkanie trwa około dziewięćdziesięciu minut i w każdej chwili może się coś wydarzyć, że będzie wymagana interwencja golkipera. Trzeba cały czas trzymać formę, żeby nie było żadnej wpadki czy pomyłki. Mentalnie cały czas bramkarz musi być gotowy, mimo że z gry nie jest za bardzo rozgrzany. Podsumowując ten mecz, powiem krótko - byliśmy zespołem lepszym.
Na stadionie przy alei Piłsudskiego łodzianie przegrali z Atletico aż 1:4. W tamtym okresie w drużynie z Madrytu grały takie gwiazdy jak Simeone, Kiko czy Pantić. Jednak osłodą tej gorzkiej porażki była bramka Marka Citki strzelona z połowy boiska. Co może czuć bramkarz pokonany strzałem z połowy?
- To jest trochę następstwo tego o czym przed chwilą rozmawialiśmy. W tamtym momencie Atleti prowadziło już dwoma bramkami. Marek Citko dostał długie podanie i uderzył z połowy boiska. To jest też wielki kunszt zawodnika, który nie dość, że musi kontrolować piłkę to jeszcze dojrzał z kilkudziesięciu metrów, między wieloma przeciwnikami, że jest luka i można uderzyć z takiej odległości. Molina się wówczas mocno przeliczył. Widzew przegrał, ale to była naprawdę osłoda dla naszej drużyny. Bramkarz gości na pewno później miał z tyłu głowy, że w taki sposób stracił bramkę. Jak pamiętamy, wówczas był on bramkarzem reprezentacji Hiszpanii, więc nie był to ktoś przypadkowy. Dlatego czapki z głów przed Markiem, że tego dokonał i tak dosadnie mówiąc, lekko upokorzył przeciwnika takim właśnie uderzeniem. Atletico Madryt było klasą samą w sobie. Po prostu nas rozklepało swoim kunsztem, obyciem na salonach piłkarskich. W tym dniu nie byliśmy zespołem, który mógłby napsuć im krwi.
Czy panu w całej karierze zdarzyło się stracić jakiegoś gola, którego teoretycznie nie miał pan prawa wpuścić? Czy jest jakaś przepuszczona bramka, która siedzi w pana głowie, albo siedziała kiedyś na tyle długo, że urosła do rangi tej najgorszej w karierze?
- Pamiętam mój debiut w Widzewie, w ówczesnej pierwszej lidze za kadencji trenera Stachurskiego. Rozgrywaliśmy mecz w Zabrzu z Górnikiem. Do przerwy było zero do zera. Dobrze mi się grało, gdzieś z tyłu głowy miałem, że dobrze mi idzie. W ostatecznym rozrachunku przegraliśmy ten mecz 0:2, ale nikt nie miał do mnie pretensji o wynik. W następnej kolejce, to był mecz z Zagłębiem Lubin w Łodzi, dostałem swoją kolejną szansę. Tutaj, podobnie jak w poprzednim spotkaniu, wydawało mi się, że wszedłem dobrze w ten mecz i jest wszystko ok. Pamiętam, że tam grał Eugeniusz Ptak, który uderzył „na odlew”. Ja niestety popełniłem błąd techniczny, źle złożyłem ręce do tego strzału. Piłka „przelała” mi się przez rękawice, poleciała za plecy i niestety już nie zdążyłem jej dogonić. Nieszczęśliwie futbolówka wtoczyła się do bramki. Później Czerwiec strzelił na wyrównanie i mecz zakończył się remisem 1:1. Nie zapomnę jednak tej bramki. Kolokwialnie mówiąc, była to zwykła ”szmata”. Całe szczęście, że nie w przegranym meczu. Wtedy dotarło do mnie na jak poważnym „levelu” jestem w hierarchii klubowej i piłkarskiej. Jestem w Widzewie, gram w pierwszej lidze. Miałem do siebie żal, że zrobiłem coś takiego. Wiadomo, stało się to niechcący, bo nikt nie chce sobie takich bramek wrzucać. Wtedy przez najbliższe dni przeczuwałem, że trener Stachurski postawi na drugiego bramkarza. Do dzisiaj pamiętam co działo się w mojej głowie po tej bramce: Mucha, tutaj się dzieją poważne rzeczy. Musisz się wziąć w garść. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, pojechaliśmy na Hutnik Kraków i trener postawił na mnie. Wygraliśmy tam jedną bramką, a ja rozegrałem wtedy jedno ze swoich lepszych spotkań. Od tego momentu zacząłem dostawiać swoje cegiełki do budowania bramkarskiej dojrzałości i zdobywania doświadczenia. Rundę wiosenną już grałem całą, od początku do końca. Jakiejś innej spektakularnej wpadki nie pamiętam, może ktoś mi przypomni. Tylko to, co zdarzyło mi się w moim drugim meczu. Naprawdę obawiałem się wtedy, że odpadnę z gry po takiej wpadce. Jednak trener okazał się bardzo wyrozumiały i dał mi kolejną szanse.
Z meczu w Madrycie coś szczególnego zapadło w pana pamięci? Przegrana 0:1 z gwiazdami światowego formatu na zakończenie rozgrywek to żadna hańba, zwłaszcza że bramka padła dopiero w końcówce, a rywal długo nie był w stanie sforsować widzewskiej defensywy.
- Mecz był w środę, ale my już w poniedziałek pojechaliśmy do Madrytu. To spotkanie było już wisienką na torcie. Chwilę wcześniej zakończyliśmy ligowe rozgrywki, a meczem z Atleti kończyliśmy swoją przygodę z Ligą Mistrzów. Najpierw trenowaliśmy w ośrodku treningowym Atletico, później we wtorek i środę już na Estadio Vicente Calderón. Świetne przeżycie - puste trybuny, wielki stadion i autostrada obok. Człowiek przecierał oczy ze zdziwienia, że tak też można. Już przed samym meczem atmosfera, jak to bywa w Hiszpanii, była bardzo gorąca. Pamiętam jak dziś, gdy przed meczem dostaliśmy chyba sześć piłek na rozgrzewkę. W tamtym czasach nie było to wszystko zunifikowane jak teraz, że każde rozgrywki mają swoje piłki. Atletico grało wtedy piłkami firmy Nike. Za bramkami nie było siatek, które chroniły przed wybiciem je na trybuny. Ktoś z naszych zawodników parę razy kopnął piłkę mocno za bramkę i ta futbolówka już do nas nie wracała tylko zostawała wśród kibiców. Oni ich już nie oddawali. Momentami się zastanawialiśmy, czy będzie trzeba biec do szatni po nasze piłki, bo Hiszpanie nam zaraz wszystkie pozabierają. Taka jedna z anegdot zapadła mi w pamięci z tamtego wydarzenia. Co do samego meczu to osobiście uważam, że to był nasz najlepszy mecz w Lidze Mistrzów. Ten w Dortmundzie też był dobry, ale tego w Madrycie najbardziej szkoda. Atletico było w tym meczu do ogrania. Mieliśmy naprawdę wiele okazji do zdobycia bramki. Oglądałem parę razy ten mecz po latach, w serwisie Youtube, i jak się teraz nad tym zastanawiam to mówię sobie „Boże drogi, my mieliśmy tyle dobrych sytuacji stuprocentowych. Przy jednej gospodarzy. Dlaczego ich nie wykorzystaliśmy?”. Marek Citko miał okazję, próbował lobować bramkarza, ale piłka minimalnie minęła poprzeczkę. Później Rysiu Czerwiec miał dogodną sytuację. Szkoda tego wyniku, tej porażki. Mogliśmy ugrać tutaj punkty i wlać jeszcze trochę pieniędzy do klubowej kasy. Już po samym meczu, w czwartek, spotkaliśmy kibiców pod hotelem, w którym nocowaliśmy. Przyszli nam podziękować za walkę, za grę i za to, co zrobiliśmy dla Widzewa. Bardzo miło wspominam tamto wydarzenie.
W tamtym okresie Widzew był jedną wielką rodziną, mocnym kolektywem, który trudno było zatrzymać. Wiele się mówi o tym, że piłkarze wspierali się nie tylko na boisku, ale również poza nim. Pan też tak wspomina tamte czasy?
- Oczywiście, że tak. Myślę, że to były naprawdę mocne więzi. Mogliśmy na siebie liczyć. Każdy znał swoje miejsce i wiedział jak powinien się w danej sytuacji zachować. Gdy mieliśmy jakieś drużynowe wyjście, nazywając rzeczy po imieniu, na piwo, to wszyscy się odhaczali. Wiadomo, nie trzeba było zostawać do końca i ci, którzy chcieli wyjść wcześniej, szli do domu. Nikt na nikogo nie był zły. To było naprawdę znaczące, że ta wspólnota była nie tylko na boisku, ale również i poza nim. Drużyna to drużyna i każdy jest tutaj ważny. Wszyscy byli traktowani jednakowo i nikt nie czuł się gorszy pod jakimkolwiek względem od innego. Ta więź była bardzo wymowna i mocna. Do dzisiaj utrzymujemy bliższe lub dalsze kontakty z kolegami z tamtej drużyny. Nie wszyscy kibice pewnie pamiętają, ale w klubie była kawiarnia u Pani Basi. Jeśli trening przypadał na dziesiątą trzydzieści to o dziewiątej rano już w bufecie była praktycznie cała drużyna. Niektórzy pili kawę, ktoś, kto nie zdążył zjeść śniadania, korzystał z bufetowej oferty. Klub wtedy żył, było gwarno, było wesoło. Mieliśmy grupę i do tańca, i do różańca, jak to mawia klasyk. Siłą tej drużyny była kolektywność. Jeśli jednemu działa się krzywda to od razu wszyscy biegli pomóc. Gdyby nie to, to zapewne nie byłoby tych wszystkich historii, które wtedy przeżyliśmy.
Co było kluczem do sukcesu tamtego Widzewa? Właśnie szatnia, atmosfera, charaktery zawodników, charyzma trenera?
- Myślę, że wszystkie wyżej wymienione argumenty przyczyniły się do sukcesów Widzewa w tamtych latach. Gdyby nie ci zawodnicy to podejrzewam, że nawet charyzma trenera Smudy by nie pomogła. Franciszek Smuda trenował w wielu klubach, ale nie odnosił w nich wcześniej wielu sukcesów. Trener miał swoje doświadczenie i model pracy, to na nas zadziałało i wstrzelił się z tym idealnie w naszą ekipę. Było tutaj coś takiego, trudno to opisać - ta atmosfera. Wchodząc do budynku Widzewa dało się odczuć, ktoś może się z tego śmiać, że wchodzi się do czegoś wielkiego – ja osobiście miałem takie wrażenia. Tutaj odbywały się historyczne, ponadczasowe wydarzenia. Na tym stadionie grali wielcy piłkarze, wielkie drużyny. Były ogromne sukcesy związane z tym miejscem. Jak ja przychodziłem prezesem RTS był jeszcze pan Ludwik Sobolewski. Legendarna postać klubu. Nie byłem wychowankiem Widzewa, ale czułem się jak u siebie i wiedziałem, że muszę dać z siebie jeszcze więcej niż tylko to, co przynoszę z sobą.
Na treningach pan i koledzy z bramki Widzewa musieli zmagać się z takim superstrzelcem, jak Marek Koniarek, który miał opinię zawodnika, od którego piłka jakkolwiek by się nie odbiła, i tak wpadnie do bramki. Mieliście na zajęciach jakieś sposoby na zatrzymywanie "Koniara", który w lidze bramki strzelał seriami?
- Marek był bardzo dobrym napastnikiem. Miał nieprawdopodobny instynkt strzelecki. Prawda jest też taka, że gdyby wykorzystał przynajmniej jeszcze połowę tych sytuacji, które miał to mógłby kończyć sezon z ponad trzydziestoma trafieniami. W tamtym okresie mieliśmy tak silną drużynę, że Marek mógł spodziewać się podania z każdej strony czy formacji. Byli wykonawcy, którzy potrafili podać mu dokładnie piłkę czy wyłożyć na tacy do uderzenia. Co do jego kunsztu to miał on swoje plusy i minusy, zresztą jak każdy zawodnik. Marek był po prostu bezkompromisowy, jeśli miał uderzyć to uderzał. Dlatego był taki skuteczny. Był też mocny psychicznie, był przecież wykonawcą rzutów karnych, co jak wiadomo nie jest łatwym elementem gry. Co prawda w paru momentach mu się nie powiodło, jak na przykład w serii rzutów karnych z Czernomorcem, kiedy Marek spudłował. Nie był kreatorem gry, od niego oczekiwano strzelania i z tego się perfekcyjnie wywiązywał. W tym pamiętnym sezonie strzelił dwadzieścia dziewięć bramek, jedna z nich była jego setną. Strzelił ją w meczu z Lechem Poznań przy Bułgarskiej.
Czy już w trakcie gry zawodowej wiedział pan, że będzie chciał zająć się w przyszłości trenowaniem?
- Na początku były różne pomysły na dalszą karierę. Im bliżej końca kariery tym bardziej się człowiek zastanawiał co dalej. Ze względu na to, że gdzieś tam zauważono mój potencjał trenerski powiedziano mi, żebym poszedł na kursy. Pomyślałem, że lepiej mieć skończone kursy, może się przydadzą, może nie. Nie wyobrażam sobie mojej roli gdzieś z dala od piłki. Gdzie indziej nie czułbym się komfortowo. Moim życiem jest piłka nożna i w ogóle sport w szerokim tego słowa znaczeniu. Gdy jeździliśmy do Spały na zgrupowania często podglądałem treningi lekkoatletów, które później chętnie wykorzystywałem w swoich treningach. W tym roku mija dwadzieścia lat odkąd jestem trenerem. Jak dobrze pamiętam to w 1996 roku kończyłem swoje pierwsze trenerskie kursy. Robię to, co kocham.
Trenerem bramkarzy był pan w takich klubach jak Lech Poznań czy Wisła Kraków. Czy te doświadczenia przydają się teraz w pracy z bramkarzami Widzewa?
- Takie doświadczenia na pewno się przydają. Kiedyś zastanawiałem się jakich ja prowadziłem zawodników na tej pozycji. W Widzewie prowadziłem Arka Onyszkę, Sławka Olszewskiego. Miałem też epizod ze Zbyszkiem Robakiewiczem. Będąc jeszcze w Widzewie przypomniał sobie o moim istnieniu trener Smuda, w tym czasie szkoleniowiec Lecha Poznań i postanowił ściągnąć mnie do siebie. Dlatego jestem też trenerem, który brał udział w pucharach europejskich. Pamiętam mecz z Udinese. Rozgrywaliśmy całkiem dobre zawody, ale niestety nie udało się ich przejść. Miałem w Lechu Ivana Turinę oraz Jasmina Buricia czy Krzysia Kotorowskiego. W Zagłębiu Lubin udało mi się, mam taką osobistą satysfakcję, doprowadzić bramkarza do takiej formy, że pojechał na mundial w RPA w 2010 roku z reprezentacją Serbii. Był nim Bojan Isailović, który przyszedł do mnie, żebyśmy ustalili jakiś indywidualny program rozwojowy. Zaczęliśmy wspólnie trenować i się udało. Także to taki mój mały sukces, że mam na swoim koncie reprezentanta. W ramach podziękowania przywiózł mi wuwuzelę (śmiech). Była też Wisła Płock, gdzie trenowałem młodego chłopaka, Krzyśka Kamińskiego i przez rok razem pracowaliśmy, a następnie poszedł do Ruchu Chorzów. Później była Wisła Kraków - tutaj też mam drobną satysfakcję, że ostatni bramkarz Wisły, który grał w reprezentacji, to Michał Miśkiewicz.
W Lidze Mistrzów Widzew grał 20 lat temu. Teraz walczy o powrót na ekstraklasową mapę Polski. Jak ocenia pan proces odbudowy Widzewa?
- Na pewno dla wszystkich nie jest to łatwy okres. Musimy pamiętać, że poruszamy się jeszcze w innej rzeczywistości. Nie mamy własnego domu czy obiektów treningowych. Musimy z wieloma sprawami uzbroić się w cierpliwość. To wszystko idzie w dobrym kierunku. Stadion rośnie jak na drożdżach i niedługo powstanie baza treningowa na Łodziance. Gdzieś ci piłkarze muszą się rozwijać, podnosić swoje umiejętności. Muszą mieć odpowiednie warunki, by móc od nich wymagać. To są rzeczy, które trzeba będzie realizować, bo wiele od tego zależy, na przykład czy Widzew za rok będzie mógł ponownie maszerować na plac Wolności świętować awans. Apetyty są, pomysły są, teraz czas to realizować, powoli wplatając w życie. Nikt nie mówił, że będzie łatwo i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. W obecnej sytuacji każdy mały sukces może przerodzić się w ten duży. Małymi kroczkami do celu. Znowu nas czekają te małe finały, jednak na trochę innym, wyższym poziomie. Trzeba zrobić coś więcej i ponownie awansować do wyższej klasy. W końcu ten stadion, który się buduje, trzeba w jakiś sposób zapełnić, a najlepiej stadion wypełniają wyniki sportowe. Ludzie lubią chodzić oglądać gwiazdy i widowisko. Był czas, że chodzili na Koniarka czy Citkę i Szymkowiaka. Teraz musimy trochę poczekać, żeby ponownie to wróciło. Żyjemy nadzieją, żyjemy marzeniami i chcemy, żeby Widzew był tam, gdzie jego miejsce! Bądźmy dobrej myśli, a za parę lat fajnie będzie usiąść głęboko w fotelu i pomyśleć, gdzie byliśmy jeszcze kilka lat temu, a gdzie jesteśmy teraz. Musimy wszyscy w to wierzyć i realizować założone cele.