Global categories
Leszek Iwanicki: Kibice Widzewa bardzo nas wspierali
Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia porozmawialiśmy z Leszkiem Iwanickim, byłym piłkarzem RTS-u w latach 1986-1993 o jego piłkarskiej przygodzie nie tylko w drużynie czerwono-biało-czerwonych.
widzew.com: Pamięta pan jeszcze swój debiut w barwach Widzewa? Miał międzynarodowy charakter, a sędziował panu sam Michał Listkiewicz.
- Dokładnie tego nie pamiętam, ale wiem, że to był czerwiec 1986 roku i Widzew grał wtedy w Pucharze Intertoto. Jak przyjechałem do klubu to nikogo z drużyny nie zastałem, bo zespół pojechał właśnie na mecz do Danii. Grali tam chyba wtedy z Broendby...
...i przegrali 0:3. W kolejnym meczu, już właśnie z panem w składzie, Widzew u siebie pokonał 3:2 szwajcarskie Sankt Gallen.
- Aż takich szczegółów po latach nie pamiętam, ale dziękuję za przypomnienie. Wtedy trenerem był Bronisław Waligóra i zespół szykował się do kolejnego sezonu i walki o czołowe lokaty w lidze.
To właśnie trener Waligóra ściągnął pana z Motoru do Widzewa?
- Po części tak, bo zabiegał o mój transfer, do którego mogło dojść rok wcześniej, bo Widzew obserwował mnie już w sezonie 1984-1985. Zajmował się tym konkretnie pan Włodarek. To właśnie on po jednym z meczów podszedł do mnie w Lublinie i powiedział, że Widzew jest mną mocno zainteresowany. Niestety, właśnie wtedy, wiosną 1985 roku, doznałem kontuzji kolana. Łąkotka nie wytrzymała, kolano mi strasznie spuchło i pół roku nie mogłem przez to grać. Szkoda, bo Widzew zdobył wówczas Puchar Polski i miałbym szansę zagrać w europejskich pucharach.
Akurat wtedy widzewiacy dużo nie zwojowali, bo od razu odpadli z tureckim Galatasaray. Ale rok później załapał się pan jeszcze na pucharową przygodę Widzewa, gdy graliście w Pucharze UEFA z LASK Linz i Bayerem Uerdingen.
- Z meczem w Linzu jest związana śmieszna historia z moim udziałem. Tam w Austrii przed spotkaniem bardzo mocno padało, a ja wyszedłem na boisko w lankach. W efekcie ślizgałem się po murawie i gdy w przerwie wszedłem do szatni, trener Waligóra zaczął mnie "opierniczać" i pytać "Dlaczego kolego tak się ślizgasz?". Gdy mu powiedziałem dlaczego, to kazał mi szybko zmieniać buty, bo inaczej już bym nie wyszedł na drugą połowę.
Zdjęcie nr 2: Leszek Iwanicki (drugi z prawej) podczas meczu Pucharu UEFA Z LASK Linz
Wtedy szczęście wam dopisało, bo z deszczowego Linzu wracaliście z remisem 1:1.
- Wiesiu Wraga strzelił wtedy szybko gola. W rewanżu u nas też zdobył bramkę i wygraliśmy 1:0. W kolejnej rundzie trafiliśmy ten niemiecki Bayer Uerdingen i już byli dla nas za mocni.
To była jesień 1986 roku. Wydawało się, że mimo odejść kolejnych piłkarzy, transfery nowych utrzymają poziom gry zespołu. Dlaczego to nie wypaliło i Widzewa zaczął być ligowym średniakiem?
- Pamiętam, jak grając jeszcze w Motorze po jednym z meczów z Widzewem, zaczął do mnie zagadywać mój znajomy - Krzysiek Kamiński. Mówił mi, żebym przyszedł do Łodzi, bo Widzew to w sezonie prawie żadnego meczu nie przegrywa. Tak jednak nie było. Gdy ja przychodziłem do klubu to odszedł właśnie Włodzimierz Smolarek. Trudno było zastąpić go na boisku.
Jesienią 1989 roku Widzew rozpoczął sezon, który zakończył się dla niego spadkiem. Jednak bez pana w składzie, bo właśnie wtedy wyjechał pan grać w dalekiej i egzotycznej Korei Południowej. Jak w ogóle doszło do tego transferu?
- Sam do dzisiaj nie wiem, skąd w ogóle pojawiła się opcja tego transferu. To chyba włodarze klubu dostali taką propozycję od Koreańczyków. Wzięli mnie i Tadeusza Świątka. Przed wyjazdem do Azji miałem trochę obaw. Mówiłem "Tadek, jedziemy w nieznane", ale Tadziu Świątek w swoim stylu mi odpowiedział, że "co się tam przejmujesz, przecież to wyjazd na pół roku na razie, bo chcą nas sprawdzić".
I jak wypadł ten koreański sprawdzian dla dwójki widzewiaków?
- Dla nas z Polski to było coś zupełnie nowego. Panował tam inny klimat, więc treningi odbywały się dopiero późnym popołudniem lub wieczorami. Wcześniejsze pory dnia to wysoka temperatura i wilgotność. Mój organizm nie do końca się tam zaaklimatyzował. Na początku grałem w pierwszym składzie, ale potem było już gorzej. Tadziu Świątek radził sobie o wiele lepiej i miał duży wkład w to, że Yukong Seul zdobył wtedy mistrzostwo kraju. Do Polski wróciliśmy w grudniu. Ja już zostałem w Polsce, a Świątek znów poleciał do Korei.
Wiosna 1990 roku nie była jednak dla pana dobra, bo wraz z kolegami spadliście z Widzewem z ekstraklasy. Kibice RTS-u przeżyli szok...
- To wydarzenie było przykre dla wszystkich. Jednak zaraz po sezonie, gdy byliśmy podłamani spadkiem, na rozmowę wzięli nas działacze Widzewa i zapowiedzieli, że zostawiają nam pensje i premie meczowe na poziomie ekstraklasy, ale mamy od razu awansować do niej z powrotem.
Zdjęcie nr 3: Drużyna Widzewa z sezonu 1990-1991 po spadku do II ligi. Iwanicki stoi w samym środku, obok trenera Pawła Kowalskiego, którego piłkarzem był również w bytomskiej Polonii
A to wcale nie okazało się takie łatwe. Pan strzelił wtedy 12 goli w II lidze, ale razem z drużyną do ostatniej kolejki walczyliście o awans.
- Pamiętam te emocje i ostatni mecz z Zagłębiem w Wałbrzychu. Pojechało tam z nami wielu kibiców Widzewa i gdy Grzesiu Waliczek pod koniec spotkania strzelił na 2:1, to po ostatnim gwizdku wbiegli na boisko cieszyć się z nami z awansu. Tak nas podrzucali do góry, że o mało karku nie złamałem.
Włodarze Widzewa zostawili wtedy po spadku nie tylko was, ale również trenera Pawła Kowalskiego. Jaki to był szkoleniowiec?
- Był sympatycznym człowiekiem, ale trenerem był z tak zwaną silną ręką. Znał się na rzeczy i był konkretny w tym, co robił. Dał się lubić. Pamiętam już sytuację po odejściu z Widzewa, gdy wróciłem z zagranicy i zadzwonił do mnie, żebym przyjechał grać do Polonii Bytom, którą wtedy prowadził. "Kogo mam ściągać? Maradonę? Ciebie biorę" - tak mi wtedy powiedział.
Wtedy w II lidze był pan jednym z najlepszych strzelców Widzewa. Wcześniej, w Motorze Lublin, dobra skuteczność przełożyła się na tytuł króla strzelców. A przecież pańska pozycja na boisku to nie był atak...
- Byłem skutecznym, ofensywnym pomocnikiem. Można powiedzieć, że nawet trochę takim fałszywym napastnikiem. Jeszcze w Warszawie, gdy grałem w trampkarzach i juniorach, ustawiano mnie jako napastnika. W juniorach bywały mecze, że strzelałem po 7 goli. Ustawiali mnie też na skrzydle, bo dużo się ruszałem na boisku.
Już w dorosłej piłce był pan na początku lat 90. jednym ze specjalistów od strzelania goli z rzutów wolnych. Przekonali się o tym między innymi piłkarze ŁKS-u.
- Z nimi zawsze mi się dobrze grało. Pamiętam derby z jesieni 1992, gdy już na początku meczu pokonałem z rzutu wolnego Andrzeja Woźniaka. Akurat wtedy nie strzeliłem w swoim stylu, technicznie, tylko uderzyłem z całej siły z prostego podbicia. Z "drewniaka", jak to się mówi, i piłka wpadła w same widły bramki Woźniaka.
Wtedy był remis 3:3, a na wiosnę na stadionie przy ulicy Piłsudskiego Widzew pokonał ŁKS 2:0 po golach...
- ...po moich golach! Pamiętam to spotkanie. Było wtedy dużo kibiców i dopiero po przerwie zdobyłem te bramki. Przy jednej asystował mi Rysiu Czerwiec.
Zdjęcie nr 4: Leszek Iwanicki słynął z dobrych strzałów z rzutów wolnych, o czym przekonali się m.in. piłkarze ŁKS-u
To był wtedy dla was dziwny sezon, bo zaczęliście go od pamiętnych meczów z Eintrachtem Frankfurt w Pucharze UEFA.
- Ech... co tu opowiadać? W pierwszym meczu prowadziliśmy już 2:0 i Marek Koniarek miał bardzo dobrą okazję by podwyższyć na 3:0, ale spudłował. Niemcy odrobili straty i jechaliśmy do nich z remisem 2:2. A spotkania we Frankfurcie nie ma co wspominać. Po prostu to największa plama w mojej piłkarskiej karierze.
Z tamtej porażki drwiła wtedy cała Polska. A tu zaraz mieliście grać ważny mecz z odwiecznym rywalem - Legią Warszawa.
- Wtedy pojechał z nami do Frankfurtu Janusz Wójcik, trener Legii. Wracał też z nami samolotem i gdy wypił trochę drinków z naszym kierownikiem Tadeuszem Gapińskim, to zaczął opowiadać, jak to jego Legia nas łatwo i wysoko pokona, nawet wystawiając rezerwowy skład. Po wyjściu z samolotu podchodzi do nas Gapiński i mówi: "Tak mnie wkurzył Wójcik. Panowie, nie możecie przegrać z Legią".
Tymczasem wygraliście 2:0, strzelając im gole w ciągu kilku minut.
- Była w tym duża zasługa kibiców, którzy jeszcze przed meczem wspierali nas i mówili, że zapomną o klęsce z Eintrachtem jeśli pokonamy Legię. Kibice Widzewa bardzo nas wtedy wspierali. Zresztą nie tylko wtedy. Zawsze można było liczyć na ich doping.
To był pański ostatni dobry sezon w Widzewie. Jesienią 1993 roku wyjechał pan szukać piłkarskiego szczęścia w Szwecji.
- Ten wyjazd okazał się wielką pomyłką. Pojechałem do Szwecji razem z Januszem Kudybą, moim znajomym z czasów wspólnej gry w Motorze. We dwóch zagraliśmy w sparingu. Ja strzeliłem jednego gola, a Janusz dwa z moich podań. Szwedzi postawili na niego, a ja mogłem się pakować. Niedługo później trafiłem do Szwajcarii, do drugoligowej Uranii Genewa. Pokazałem się tam z dobrej strony, obiecano mi przedłużenie kontraktu, więc spokojnie czekałem na powrót do Szwajcarii i... zaległe wypłaty, których już nie otrzymałem. Kiedyś miałem do tego inne podejście, ale jak ci się coś należy, to po prostu bierz. Nie czekaj. A ja czekałem i pieniędzy się do dzisiaj nie doczekałem.
Potem grał pan jeszcze w kilku klubach w Polsce, ale już nie w ekstraklasie. Przygoda z ligową piłką zakończyła się jesienią 2001 roku. A co obecnie porabia Leszek Iwanicki?
- Jestem po operacji biodra i mam wstawioną endoprotezę. Niestety mam z tym problemy, bo nie wszystko goi się tak, jak powinno i chodzę o kulach. Długo grałem w oldbojach i nic nie odczuwałem. Potem coś się popsuło.
Jest szansa, żeby wrócił pan do lepszej kondycji?
- Mają mi w tym pomóc moi znajomi z Łodzi. Czekam na przyjazd na wizytę w szpitalu WAM. Może w przyszłym roku tam zawitam, jak nie będzie obostrzeń z powodu epidemii koronawirusa.
Oczywiście zapraszamy też do odwiedzenia klubu i stadionu przy alei Piłsudskiego.
- Dziękuję za zaproszenie. Jak tylko kondycja się poprawi, chętnie przyjadę i odwiedzę Widzew.