Konrad Walczak: To już nie czasy Ludwika Sobolewskiego
Ładowanie...

Global categories

27 October 2017 19:10

Konrad Walczak: To już nie czasy Ludwika Sobolewskiego

- Dajemy kredyt zaufania i obserwujemy. Sądzę, że Murapol także patrzy na nasze działania. Wszyscy ciągniemy wózek w jedną stronę, aby Widzew był tam, gdzie jest jego miejsce - powiedział redakcji widzew.com Konrad Walczak, członek zarządu Stowarzyszenia RTS Widzew Łódź

W sześcioosobowym zarządzie Stowarzyszenia Reaktywacja Tradycji Sportowych Widzew Łódź znalazł się jesienią 2016 roku. Na co dzień pełni funkcję Zastępcy Dyrektora ds. Medycznych w szpitalu WAM. Doktor nauk medycznych, Konrad Walczak, w rozmowie z redakcją oficjalnej strony Widzewa Łódź opowiada o kulisach pracy nad przyciągnięciem na Piłsudskiego inwestora, wizji rozwoju akademii oraz opisuje profesjonalizację klubu w dziedzinie medycyny.

***

Bartosz Koczorowicz: Przed rozpoczęciem sezonu doszło w Widzewie do przekształceń. W nowopowstałej spółce większościowym akcjonariuszem stała się firma Murapol S.A. Potem zaczęły się zmagania sportowe. Trochę mniej słychać o stowarzyszeniu. Jak wygląda jego obecna działalność?

Konrad Walczak: W dzisiejszym świecie ten, kto ma pieniądze, ten rządzi. Jeżeli ktoś wykłada odpowiednią sumę w każdej dziedzinie życia, to jest to naturalne zjawisko, że chce on mieć wpływ na działanie i podejmowanie racjonalnych decyzji. Władza została oddana w ręce potężnego sponsora, który ma ambitne cele. Medialnie rzeczywiście członkowie stowarzyszenia usunęli się w cień, ustępując osobom, które uznały, że są w stanie podźwignąć Widzew z kolan pod względem organizacyjnym i finansowym.

Taki zresztą był cel członków stowarzyszenia i zarządu.

- Dlatego jesteśmy zadowoleni i dumni z pozyskania takiego sponsora. Ale to nie koniec - dwóch członków stowarzyszenia jest w radzie nadzorczej spółki, a jeden jest nadal prezesem Widzewa. Nie jest więc do końca tak, że jesteśmy całkiem na bocznym torze. W spółce są jeszcze oczywiście inne głosy - przewagę ma Murapol, który jest głównym akcjonariuszem. Trzeba jednak pamiętać o tym, że przygotowaliśmy odpowiednie zapisy administracyjno-prawne, które uzbroiły stowarzyszenie w możliwość zabrania głosu, sprawdzania i podjęcia rozmów w sytuacji, gdy działanie głównego akcjonariusza byłyby niezgodne z ogólnie pojętym dobrem Widzewa.

To opis przeszłych działań, a jak wygląda teraźniejszość?

- Nie jest tak, że stowarzyszenie nie działa. Organizujemy cykliczne spotkania, dyskutujemy drogą mailową oraz telefoniczną na temat bieżących wydarzeń. Wbrew pozorom, stowarzyszenie jest czujniejsze, niż mogłoby się wydawać. Powstało ono w związku z tym, co działo się kiedyś w klubie, kiedy decyzje były podejmowane przez ówczesnych akcjonariuszy. Nie okazały się one dla Widzewa dobre. Zapewniam, że czuwamy nad interesem klubu, żeby taka sytuacja nigdy się nie powtórzyła. Można powiedzieć, że jesteśmy obecnie gabinetem cieni.

Ale nie jesteście też opozycją, a taki gabinet kojarzy się z główną partią niebędącą w rządzie.

- W żadnym wypadku. Wszyscy z nas w stowarzyszeniu działają w różnych branżach, osiągając w nich swoje cele i pozycję. Przez to wszyscy mamy duże możliwości pomocy. Dajemy na razie kredyt zaufania i obserwujemy. Sądzę, że Murapol także patrzy na nasze działania. Wszyscy ciągniemy wózek w jedną stronę, aby Widzew był tam, gdzie jest jego miejsce.

W wywiadzie udzielonym jednej z gazet powiedział pan, że kibice nie wybaczyliby stowarzyszeniu, gdyby oddało władzę komuś nieznanemu. Jak wyglądał proces poznawania obecnego właściciela pakietu większościowego spółki?

- Zauważyłem już, że słowa wypowiedziane nawet kilka lat wcześniej mogą odbić się czkawką, dlatego trzeba je ważyć. W wielu wywiadach takie sentencje padały. W zarządzie spółki mamy członków, którzy dyskutują na tematy finansowe, personalne, organizacyjne. Negocjacje, które doprowadziły do podpisania umowy, trwały odpowiednio długo. Jako zarząd poświęciliśmy bardzo dużo czasu na opracowanie odpowiednich ustępów paragrafów. Moi koledzy siedzieli niekiedy do późnych godzin nocnych nad tą sprawą. Musiała się wytworzyć zasada współpracy pełna kompromisów z obydwu stron oraz zabezpieczeń w sytuacji, kiedy jeden z zainteresowanych uznałby, że nie chce dalej bawić się we wspólnej piaskownicy. Kibice powinni być spokojni, patrząc na to, jaką umowę skonstruowano.

Jak scharakteryzowałby pan efekt tych negocjacji?

- Jest to rodzaj małżeństwa, a bywa w życiu i tak, że zna się kogoś 20 lat, a nie wie się o nim wszystkiego. Nikt nie da więc gwarancji, że sytuacja, w jakiej klub się znajduje, jest stuprocentowo pewna, i że akurat ta firma wyniesie go na wyżyny, bo sport jest nieprzewidywalny - podobnie jak świat i biznes. Nikt nie może tego wymagać. Nie jesteśmy w stanie położyć głowy na szafot, bo życie bywa przewrotne. Mogę jedynie zapewnić, że na wiele możliwości jesteśmy zabezpieczeni. Negocjacje uważam za konstruktywne.

Słowa o nieprzewidywalności sportu są na czasie w kontekście chociażby spotkania w Wikielcu (remis 2:2 z ostatnią drużyną w tabeli trzeciej ligi - przyp. red.).

- Wynik rzeczywiście poszedł w świat. Mnie jest może łatwo też mówić o nieprzewidywalności z uwagi na moją inną pasję, jaką jest medycyna - gdzie też nie można w stu procentach wszystkiego przewidzieć - tak, jak w sporcie. Zawsze mówię, że czynnik ludzki w mojej pracy zarządczej jest najważniejszy. Takim czynnikiem jest chociażby mentalność człowieka - na każdej pozycji albo placówce. Jeżeli nad pasją przeważają inne kwestie to wynik może być różny. Też uważam, że nie przystoi takiemu klubowi, jak Widzew, tracić punkty w małej miejscowości - zwłaszcza z takim budżetem. Myślę, że były rozmowy pana prezesa i członków zarządu z zespołem. Z drugiej strony, takie jest piękno sportu, że kopciuszek potrafi spłatać figla. Na pewno duma została trochę urażona i ten wynik powinien nam dawać do myślenia. Oczywiście cel jest nadal taki sam, a pojedyncza wpadka nie może spowodować, że ktoś powie, że Widzew nie wywalczy awansu.

Czy w rozmowach stowarzyszenia z inwestorem przewijał się temat szkolenia młodzieży, które powinno być fundamentem każdego klubu sportowego? Aktualnie widzewskie środowisko czeka na oddanie do użytku obiektów na Łodziance, której ostateczne przekazanie odsuwa się w czasie, a i tak słychać o tym, że Widzew będzie musiał dzielić ten obiekt z innymi podmiotami.

-  Rzeczywiście jest tak, że Widzew w całej swojej historii nie słynął z wychowanków. To zawsze była bolączka - nawet w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Pewien brak tradycji jest tutaj widoczny. Trudno jest odbudować klub bez wychowanków - chociaż kilku. Młodzi piłkarze mogą być zastrzykiem finansowym, a jednocześnie są ważni w kontekście społecznym. Taki chłopak utożsamia się z klubem. Przychodzi z rodziną na mecze, kupuje gadżety, jest zaangażowany, a być może stanie się gwiazdą, a klub na nim zarobi. To jest jednak bardzo długi proces. Po pierwsze, musi być baza treningowa, a po drugie, potrzeba znaleźć odpowiednich ludzi, którzy zbudują drabinkę piłkarza. W Widzewie nigdy nie był to mocny temat, a zdarzało się też tak, że w klubie nie było grup młodzieżowych, a te które działały przy nim, rozpierzchły się. Wielu piłkarzy ma swoje szkółki, które świetnie prosperują i są związane z nazwą "Widzew". Chłopcy należący do nich są już przyzwyczajeni do otoczenia, trenerów. Ich rodzice są mentalnie przywiązani, ciesząc się z tego, że dzieci już grają, a nie siedzą na ławce rezerwowych. Z powyższych powodów, cały proces budowania tych grup młodzieżowych będzie trudny i myślę, że będzie trwać trzy, cztery lata. Wspomniał pan o Łodziance, która gdyby była bazą tylko widzewską, to na pewno przyspieszyłaby tempo rozwoju akademii. Rozmowy z miastem muszą trwać, a trzeba pamiętać, że Łódź na sport postawiła dosyć intensywnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że kibice Widzewa chcieliby stadion i obiekt tylko dla siebie.

Mają ku temu powody, bo o te obiekty walczyli przez lata, dając wyraz swoim potrzebom w licznych akcjach. Rodzice trenujących dzieci zebrali 3 tys. podpisów w sprawie nowego ośrodka treningowego w Parku 3 Maja.

- Zgoda. Osobiście nie wyobrażam sobie, żeby Łodzianka nie była udostępniona Widzewowi w takim zakresie, jakim klub by potrzebował. Uważam, że to jest kwestia dalszych rozmów z władzami miasta. Sam nie uczestniczyłem ostatnio w takich dyskusjach. Być może znów należałoby się spotkać z panią prezydent Hanną Zdanowską oraz panem wiceprezydentem Tomaszem Trelą. Być może będzie też to zadanie stowarzyszenia. Często na takich spotkaniach ustalamy, jak mamy działać. Nie ujmując nic członkom Murapolu, jesteśmy w środowisku łódzkim bardziej obeznani i nasza pomoc może się przydać. Wiadomo, że przedstawiciele inwestora też chcą bardzo dobrze, ale często jak ktoś jest z innego otoczenia, to trudno mu się rozmawia z osobami z innego miasta. To niekoniecznie musi być rozmowa negatywna, ale na pewno trudniejsza. Widzę tutaj możliwą rolę, jaką stowarzyszenie miałoby do odegrania, aby w imieniu klubu zintensyfikować pertraktacje i postawić na swoim. Trudno mi wypowiadać się o innych klubach, które chcą trenować na Łodziance. To wszystko jest do zorganizowania. A co do przekładania terminów oddania, to trzeba pamiętać, że przygotowywana infrastruktura należy do większych. Być może opóźnienia wynikają z tego, żeby ten obiekt dostosować do większej grupy łódzkiego sportu.

To, jak Łodzianka jest ważna dla Widzewa, nie ulega wątpliwości, ale może w dalszym ciągu jest to rozwiązanie przejściowe? Murapol to firma z doświadczeniem, jeśli chodzi o tematy młodzieżowe, która chociażby organizuje turniej Murapol Cup. Czy rozmawialiście z głównym inwestorem na temat alternatywnego, docelowego rozwiązania kwestii rozwoju akademii? Może szukano gruntów w innym miejscu?

- Nie jestem bezpośrednio w zarządzie, więc trudno mi powiedzieć, czy takie rozmowy były, ale nawet jeśli, to nie mógłbym pewnie tego faktu ujawnić ze względu na tajemnicę handlową. Przyznaję, że jest to całkiem niezły pomysł. Czy rzeczywiście musimy liczyć tylko na Łodziankę? Może wartym przemyślenia jest wariant ze stworzeniem ośrodka gdzieś indziej, a Murapol to przecież firma budowlana. Trzeba pamiętać też jedno. Dużo rozmawiamy o tych grupach młodzieżowych, ale tylko jeden lub dwa procent staje się piłkarzami, a znamienitymi jeszcze mniej. Bardziej chodzi o przywiązanie do klubu, otoczkę, zdrowie dzieci i ogólnie społeczeństwa poprzez wysiłek fizyczny. Dlatego mówię o długotrwałym procesie, który byłby efektywny finansowo, społecznie i pewnie też medialnie za kilka lat. Trzeba jak najszybciej wrócić do rozmów z władzami miasta.

Kto powinien pana zdaniem zasiąść przy takim stole, gdyby do takiego spotkania doszło?

- Być może najlepiej byłoby, gdyby do takiej dyskusji usiadło następujące trio: zarząd Widzewa z członkami Murapolu, stowarzyszenie oraz miasto. Nalegałbym, żeby były to spokojne rozmowy, bo tym się w życiu więcej osiąga niż medialnym atakiem na władze. Zobaczmy, jak to będzie wyglądało w kuluarach.

Z jakim nastawieniem podejmowałby pan takie rozmowy, gdyby do nich doszło?

- Pamiętajmy, że budżet miasta jest ograniczony, a każdy naciska na to, żeby mieć dostęp do fantastycznych warunków sportowych. Należałoby się zastanowić, czy wszyscy muszą tak mieć, a także na jakim poziomie ma być w Łodzi piłka nożna. Na pewno to, że Widzew jest w trzeciej lidze, nie pomaga, zwłaszcza, że nie jest liderem. Cała społeczność widzewska z piłkarzami na czele musi sobie zdawać sprawę, że jeżeli nie osiągnie się dobrych rezultatów, to negocjacje są trudniejsze. Wszyscy oczekują, że jako zarząd walniemy pięścią w stół, ale co powiemy, jak przyjdzie do argumentów?

Argumentem może być to, że Widzew przyciąga na stadion rzesze ludzi utożsamiających się z klubem. Klub dzierży karnetowy rekord Polski.

- Ale to nie jest argument sportowy. Wynik determinuje wszystko i o wiele lepiej się rozmawia, kiedy zespół pnie się do góry. Pamiętamy jak łatwo dyskutowano o Widzewie wtedy, gdy na nowo powstawał, a potem awansował do III ligi. Była euforia. Oczywiście, kibice przychodzą na stadion i jak najbardziej kochają ten klub. To jest fantastyczne zjawisko na skalę Europy, a może nawet i świata, że Widzew ma aż tylu kibiców. Jeżeli jednak nie będzie progresu, to euforia u człowieka zmaleje. Rozmowy stają się wtedy trudniejsze, szczególnie biorąc pod uwagę czynnik polityczny. To wszystko jest ze sobą powiązane. Piłkarze muszą zdawać sobie też sprawę z tego, że wynik, nawet pojedynczy, daje do myślenia.

A może Widzew potrzebuje ambasadora w postaci reprezentanta wspomnianego przez pana "jednego procenta"? Na przykład Mariusza Stępińskiego, który identyfikuje się z Widzewem, w którym debiutował w wieku szesnastu lat. Obecnie znajduje się w szerokim składzie kadry narodowej i reprezentuje na co dzień barwy włoskiego Chievo Werona. Można go spotkać od czasu do czasu przy Piłsudskiego.

- Mariusz związany jest z klubem od lat i pokazuje to. To bardzo się chwali. To młody, sympatyczny i przystojny facet, co jest ważne w kontekście medialnym. Taki ktoś przyciąga do siebie tłumy kibiców, a zwłaszcza fanek. Dodatkowo, ma dobre relacje z kibicami z trybuny Pod Zegarem. Rzeczywiście, Mariusz mógłby być wzięty pod uwagę w takiej kampanii jako jej twarz. Wielu piłkarzy wokół każdego klubu może pomóc swoją sławą i charyzmą. Nie wszystkich da się od razu zaangażować. Jest to jednak pomysł warty rozważenia. Trzeba się zastanowić, w jaki sposób wykorzystać dla dobra klubu możliwości Mariusza. Pamiętajmy, że jest on de facto wciąż na początku swojej kariery, a do ataku reprezentacji jest trudno obecnie się przebić. Możliwości jednak Mariusz ma. Wszystko przed nim - grunt to pracować, mieć szczęście i unikać kontuzji. Wówczas powinno być dobrze.

W przywołanym wcześniej wywiadzie wspomniał pan o konieczności profesjonalizacji Widzewa, jeśli chodzi o opiekę nad piłkarzami. Mowa była głównie o objęciu drużyny ubezpieczeniami oraz współpracy m.in. ze szpitalem WAM-u.

- Troszeczkę przereorganizowaliśmy pomoc i opiekę medyczną nad zawodnikami. Udało się podpisać umowę z firmą ubezpieczeniową, która obejmuje wszystkie kontuzje piłkarzy - zarówno te meczowe, jak i te, które zdarzają się na treningu. Innymi słowy zabezpieczyliśmy naszych graczy przed urazami wynikającymi nie tylko z kontaktu z innym zawodnikiem, ale także takimi, które są rezultatem chwilowego przeciążenia. Ta umowa pozwoliła nam przesunąć możliwości diagnostyczne ze szpitala i uczelni na prywatne podmioty, które są nawet przy stadionie, gdzie nasi piłkarze mają całodobową opiekę. Pomaga nam znany w środowisku sportowym i medycznym dr Marcin Domżalski. O jego pasji do sportu wiedzą wszyscy. Sam, z tego co wiem, gra w koszykówkę. Grałem z nim nawet. Jest bardzo dobrym środkowym. Mówiąc już poważnie, cały zespół ortopedyczny jest zaangażowany. W klubie pracuje młody lekarz (Radosław Grabowski - przyp. red.), który pojechał nawet do Włoch się szkolić i podpatrywać, w jaki sposób najszybciej stawiać piłkarzy na nogi. Oczywiście, klub wystawia faktury, ale są one pokrywane przez ubezpieczyciela. Nie wiem, czy w Legii Warszawa są takie umowy, a w trzeciej lidze to jest już w ogóle coś wyjątkowego. Pomagamy też naturalnie w przypadkach, które wymagają zabiegu, interwencji lub diagnostyki.

Klub w planach miał także nawiązanie współpracy z ośrodkiem medycyny sportowej DynamoLab.

- Decyzja o zrealizowaniu takiej współpracy jest ściśle zależna od tego, jaką wizję ma trener. Poprzedni szkoleniowiec widział potrzebę przygotowania całościowego przez zakład DynamoLabu. Jestem w stałym kontakcie z władzami uczelni na wypadek, gdyby temat wrócił. Doszło jednak do zmiany trenera. Zobaczymy, jak trener Franciszek Smuda będzie chciał prowadzić przygotowania. Myślę, że on też ma swoje zawodowe kontakty na wyższych szczeblach. Postanowiliśmy odpuścić na obecną chwilę ten temat. Sądzę, że będziemy o tym rozmawiać. W razie czego w klubie jest inwestor, są pieniądze, więc są i możliwości. Należałoby najpierw jednak zapytać trenera, czy tego sobie by życzył, bo to on musi ocenić przede wszystkim czy będzie to jemu przydatne. Wyglądałoby to na pewno profesjonalnie.

Stowarzyszenie działa już ponad dwa lata. Jakie ma pan przemyślenia, patrząc na ten okres z perspektywy teraźniejszej? Upadły w pana głowie jakieś mity? A może pewne przypuszczenia się potwierdziły?

- Zawsze jest tak, że jak się wejdzie głębiej w daną dziedzinę, to widzi się jej wszystkie blaski i cienie. Myślę, że milsze jest oglądanie meczu na stadionie lub przed telewizorem i obgryzanie paznokci w obawie o wynik, nie znając wszystkich niuansów i szczegółów. Obecnie trochę się odsunąłem - mam główne obowiązki służbowe, wynikające z mojej kariery zawodowej. Te dwa lata w stowarzyszeniu pochłonęły masę czasu. Wysłałem pełno maili, wykonałem mnóstwo telefonów, a i tak myślę, że to był znikomy kawałek tego, co wykonali moi koledzy z zarządu. Na pewno jednak było to bardzo wyczerpujące i często też nie do końca dobrze odbierane przez kibiców, jeżeli nie było sukcesów.

Ta praca to trochę siedzenie na medialnym wulkanie. Człowiek jest powiązany z klubem, a więc także z jego niepowodzeniami, a kibic wymaga wyników. Na razie są, ale jak nie przyjdą rezultaty sportowe, to członkowie zarządu będą musieli się tłumaczyć. Sama działalność jest pasją, bez której trudno żyć. Kochamy futbol i ogólnie sport. Jest to często też odskocznia od życia, które prowadzimy. Może to też trochę taka męska zabawa? Jedni lubią łowić ryby, inni kupują auta, my uwielbiamy piłkę nożną. Uważam za fantastyczne to, że zebrała się pod hasłem odbudowy Widzewa grupa ludzi, która się wcześniej nie znała. Z punktu widzenia socjologicznego to niesamowite zjawisko. I ta grupa pod wodzą prezesa Marcina Ferdzyna, bo trzeba o nim pamiętać, zrobiła z niczego twór, który może być chwałą tego miasta. Wprawdzie Widzew gra obecnie w trzeciej lidze, ale ludzie z różnych branż doszli do tych samych wniosków w drodze różnych dyskusji. Stowarzyszenie na pewno osiągnęło sukces - naszym celem było znalezienie inwestora. To się udało, możemy wykonać kolejny krok do przodu. Wszystkie niuanse związane z kibicami, piłkarzami, politykami i związanymi z nimi rozmowami dotyczącymi stadionu pokazały, że to jest ciężki kawałek chleba, także niewdzięczny. Brakowało mi tego słowa, bo bym użył go wcześniej. Trzeba mieć dużą odporność psychiczną i to trochę trwa, żeby zrozumieć świat sportu, zwłaszcza ten piłkarski. Są też niuanse związane z wynikiem sportowym. Mam nadzieję, że pewne rzeczy w futbolu już nie istnieją, ale przychodzi czasem zastanowienie, czy dany rezultat jest do końca sportowy czy też nie. Trzeba poznać mentalność zawodników.

To bardzo interesująca branża, która wymaga pełnego zaangażowania - niekiedy poświęcenia rodziny. Wielu z nas, zamiast spędzać z nią czas, układając sobie życie i spędzając wolny czas przy obiedzie, kawce rodzinnej lub z dziećmi, poświęciło się Widzewowi. Niektórzy zapłacili za to lub płacą swoją cenę. Prezesów było wielu w jego historii. To już nie są czasy Ludwika Sobolewskiego, gdzie ludzie rządzili klubami wiele lat. Nasz czas też kiedyś się skończy. Widzę, że w futbolu trzeba nabrać trochę dystansu, by móc zacząć intensywnie działać. Nie da się cały czas być w klubie, rzucając wszystko na bok. Życie człowieka składa się z wielu elementów. Widzew, będąc jednym z ważniejszych, nie może być najważniejszy przez całe życie. Czasem trzeba trochę odpuścić i dać zadziałać innym, tak jak teraz Murapolowi, obserwując wydarzenia nieco z boku. Różnie w życiu bywa - być może naszej szóstce znowu przyjdzie mocniej ingerować? Cały czas czuwamy i możemy zapewnić kibiców, że nie odpuścimy. Z mojego punktu widzenia, obecne wycofanie się, odbieranie około trzydziestu telefonów mniej dziennie wychodzi mi na dobre.

Skoro na początku istnienia stowarzyszenia spotkali się ludzie, którzy się wcześniej nie znali, to jaka była pana droga do znalezienia się w jego strukturach?

- Każdy z nas ma jakieś marzenia, a ja zawsze chciałem podczas meczów wejść do szatni, poznać zawodników i ogólnie być blisko klubu już jako młody chłopak, który grał w łódzkich klubach i chodził na stadion. Z racji swojego zawodu i funkcji zgłasza się do mnie wiele osób z prośbą o pomoc lub konsultację. Jedną z nich był prezes Marcin Ferdzyn, z którym poznałem się ze względu na sytuację, w której mogłem pomóc bodajże członkom jego rodziny. Znaleźliśmy wspólny język. O czym najlepiej rozmawiają faceci, kiedy wokół nie ma kobiet, nie potrzebując do tego alkoholu? O piłce, samochodach i tych dziewczynach, których nie ma (śmiech). Dążyłem do tego, żeby być blisko klubu, więc zostałem zaproszony do uczestnictwa w stowarzyszeniu, które wówczas liczyło kilkanaście osób. Pojawiałem się na spotkaniach - na początku jako obserwator lub człowiek, który może zapewnić pomoc w zakresie PR oraz medycyny.

W rundzie jesiennej zeszłego sezonu znalazł się pan w zarządzie stowarzyszenia.

- Kiedy odwołano prezesa Ferdzyna, trzeba było wybrać nowy zarząd. Stowarzyszenie poddało moją kandydaturę pod głosowanie. Pamiętam, że chyba zebrałem komplet głosów, za co serdecznie kolegom dziękuję. Moje marzenie się spełniło - zostałem działaczem piłkarskim. Okazało się, że pomimo różnych branż dogadywaliśmy się świetnie. Każdy z nas wykonywał to, co najlepiej umiał zrobić dla Widzewa. Ze względu na swoje ograniczenia czasowe nie byłem w stanie przebywać w klubie i zajmować się administracją czy zawożeniem papierów do PZPN-u. Każdy jednak znalazł swoją lukę i tak to się wydarzyło.

Oprócz sportu i medycyny, widać, że interesuje się pan też dziedziną PR. Swego czasu to pan chodził do studiów telewizyjnych i odpowiadał na pytania dziennikarzy. Niekiedy atmosfera była napięta, jak chociażby w studiu Telewizji TOYA, kiedy oprócz pana gościem był także prezes Miejskiej Areny Kultury i Sportu, Krzysztof Maciaszczyk (program dotyczył wynajmu lóż na nowym stadionie Widzewa, co na początku bieżącego roku było przedmiotem sporu na linii klub - operator - przyp. red.). Nie dał się pan wyprowadzić z równowagi, a koniec końców osiągnęliście też porozumienie, które satysfakcjonuje Widzew. Wytrzymał pan napięcie - to ważne w kontekście negocjacji.

- Nie przesadzajmy. Nie przypinałbym sobie tutaj wszystkich zasług. Prowadziliśmy też inne działania.

Mam na myśli tylko to, że wystąpienia medialne to ważny element komunikowania się i negocjowania. Odniosłem wrażenie, że nie jest on panu obcy. W klubie wiedziano, na kogo postawić w tej sytuacji.

- Często mówię, że zawód, który wykonuję, i funkcja, którą sprawuję, wymagają bardzo dużej elastyczności. Wielu ludziom wydaje się, że brakuje im tego w negocjacjach. Jeżeli elastyczność jest poparta spokojem, rozwagą i wiedzą w danym temacie, to można osiągnąć wiele w różnych dziedzinach życia. Trzeba umieć zachować spokój. Nie wolno dawać się ponosić emocjom. Wtedy uzyskuje się lepszy efekt. Być może taką rolę mi przydzielono, by pokazywać świat sportu trochę z innej strony. Działacz sportowy przez wiele lat, nie tylko w PZPN-ie, ale i w innych związkach, kojarzony był raczej z inną osobowością niż teraz, delikatnie mówiąc. Możliwe, że przez to każdy z polityków, z jakim się spotykałem, chciał porozmawiać konstruktywnie. Jeżeli pan redaktor tak uważa, jak powiedział, to jest mi bardzo miło. Teraz, jak tak pan to przypomniał, to pamiętam, że rzeczywiście taka sytuacja miała miejsce. Podkreślam jednak jeszcze raz, nie przypisujmy mi wszystkich zasług w tym kontekście.

We wspomnianym przeze mnie programie prezes Maciaszczyk mówił m.in., że "klub nie wie, na jakie ustalenia się powołuje".

- Wiadomo, że wszystkie rozmowy, tak jak i ta z panem, to jest gra słów, którą trzeba szybko w głowie przemyśleć. Trzeba wiedzieć, kiedy skontrować, a kiedy lekko się wycofać, żeby wyprowadzić kontrę w następnym zdaniu. Proszę mi wierzyć, że negocjacje na poziomie medycznym często wyglądają podobnie. To są rozmowy z NFZ-em, profesorami, lekarzami, pielęgniarkami. Być może mam takie zdolności i dlatego pełnię odpowiednie funkcje albo człowiek z wiekiem robi się mądrzejszy życiowo i w innych dziedzinach życia daje to podobne efekty. Nie zawsze wszystko się udaje. Dużo zależy też od tego, z kim ma się do czynienia po drugiej stronie. Dziękuję jednak, że to, o czym teraz rozmawiamy, zostało zauważone.