Jacek Dembiński i piłka, która leciała wieczność
Ładowanie...

Global categories

21 November 2017 08:11

Jacek Dembiński i piłka, która leciała wieczność

Jacek Dembiński to najlepszy strzelec Widzewa w europejskich pucharach. Kibicom najbardziej w pamięć zapadły dwa gole strzelone Borussii Dortmund.

W poniedziałek była 21. rocznica tego spotkania.

Andrzej Klemba: Sezon 1996/97 był jednym z najbardziej udanych w pana karierze. Mistrzostwo Polski z Widzewem, gra w Lidze Mistrzów i aż 17 goli w lidze.

Jacek Dembiński: Zawsze twierdzę, że jak gra się w dobrej drużynie, to każdemu piłkarzowi jest dużo łatwiej. Dzięki temu jest większa szansa wejść na szczyt. Pewnie gdybym trafił do słabszego zespołu, to i moja gra, a także dorobek strzelecki, byłyby sporo gorsze. Rzeczywiście dla mnie ten sezon był bardzo udany. Zdobyliśmy mistrzostwo, zagraliśmy w Lidze Mistrzów, a ja strzeliłem najwięcej goli w karierze w jednym sezonie. Ponadto, udało się, ale podkreślam, że dzięki drużynie, trafić do zagranicznego klubu, a do tego w Bundeslidze. Widzew był wtedy bardzo dobrze przygotowany, jeden walczył za drugiego. Świetna ekipa.

21 lat temu był pan bohaterem meczu z Borussią Dortmund, późniejszym triumfatorem Ligi Mistrzów. Przy pierwszej bramce przeskoczył pan nie byle kogo, bo Jurgena Kohlera.

- Doskonale pamiętam te bramki, choć wcale nie uważam, bym wtedy zagrał wielki mecz. Oczywiście zdobyłem szybko dwa gole, więc było po prostu dobrze. Przy drugim trafieniu zobaczyłem, że bramkarz wyszedł za pole karne i wybił piłkę, która trafiła pod moje nogi. Nie było czasu, by się zastanawiać, tym bardziej że chyba nadbiegał obrońca. Gdybym przyjmował piłkę, układał ją na nodze, to pewnie nic by z tego nie wyszło. Nie było też raczej możliwości, by kopnąć na siłę. Lob był najlepszym rozwiązaniem.

Stałem za bramką i wydawało mi się, że ta piłka leci wieczność.

- I pewnie, że nie leci do siatki. Była jednak podkręcona, a że to był lob, to rzeczywiście mogło się wydawać, że długo leci. Na szczęście wpadła.

Miał pan wtedy świetny okres - kilka dni wcześniej strzelił pan zwycięską bramkę Legii Warszawa.

- To oczywiście też pamiętam. Dostałem podanie chyba od Andrzeja Michalczuka i zobaczyłem, że Grzesiek Szamotulski jest na wykroku, więc minąłem go w lewo i kopnąłem do siatki.

Sławomir Majak mówi, że zostawiliście po sobie dobre wrażenie w LM, ale jednak czuł niedosyt. A pan?

- Zgadzam się ze Sławkiem w stu procentach. Chyba zabrakło doświadczenia, może gdybyśmy jeszcze rok grali w tym samym składzie, to wtedy by się udało wyjść z grupy. To nawet nie chodzi o to spotkanie z Borussią, bo przecież przy drugiej bramce dla gości właśnie Sławek Majak był ewidentnie faulowany, a stojący obok sędzia nie zareagował. Nie sądzę, by teraz taki faul nie został odgwizdany. Byliśmy wtedy bardzo źli, bo zasługiwaliśmy na wygraną. Potem - jak się okazało - Borussia z nikim nie przegrała i wygrała LM. Także w Bukareszcie ze Steauą powinniśmy co najmniej zremisować, a być może nawet wygrać. Wtedy do końca byśmy się liczyli w walce o wyjście z grupy. Awans byłby dopełnieniem tego udanego sezonu. Niedosyt dotyczył w zasadzie całej naszej przygody z LM, bo była okazja osiągnąć coś więcej. Zwłaszcza, że drużyna była mocna.

Trafił pan do Widzewa z Lecha Poznań.

- Sezon przed przyjściem był dla mnie trudny. Najpierw wyjechałem do Szwajcarii, ale Lech twierdził, że zrobiłem to bezprawnie. Skończyło się tym, że wróciłem do Poznania, ale w międzyczasie przez zawirowania straciłem szanse na grę w reprezentacji. Byłaby okazja zagrać w meczu Polska - Francja, po którym o Andrzeju Woźniaku zaczęto mówić „Książe Paryża”. Dokończyłem sezon 1995/96 w Lechu i potem pojawiła się propozycja z Widzewa. Na pewno to był transfer gotówkowy, ale nie wiem, jaka była suma odstępnego. Wtedy w Lechu nie działo się dobrze, a Widzew był mistrzem Polski i szykował się do walki o LM. Chciałem też się rozwijać i spróbować nowych wzywań. Takie życie piłkarza, że zmienia kluby.

Wspomniał pan, że dzięki grze w dobrej drużynie udało się wyjechać do Bundesligi.

- Pewnie z Lecha byłoby mi trudniej trafić do Hamburgera SV. Choć jak grałem w Poznaniu to były też propozycje z Grecji i Danii, ale jednak przeszedłem do Widzewa. Dopiero jak odszedłem do Bundesligi, dowiedziałem się, że działacze z Hamburga oglądali mnie co najmniej trzy razy - na pewno właśnie z Borussią i w ostatnim meczu sezonu z Rakowem Częstochowa [Dembiński strzelił wtedy pięć goli - przyp. red.]. Być może właśnie te występy przesądziły o transferze. Wtedy Hamburger SV miał kłopoty w ataku i to też mogło pomóc.

Zdążył pan jeszcze zagrać w dwóch meczach ligowych i w eliminacjach LM kolejnego sezonu.

- Była wtedy taka umowa, że jeszcze pomogę drużynie w walce o awans do fazy grupowej. Zaczęliśmy świetnie, bo rozbiliśmy Neftczi Baku, ale w kolejnej fazie trafiliśmy już na AC Parma. Zagrałem tylko w pierwszym meczu [Widzew przegrał w Łodzi 1:3], bo właściwie straciliśmy szanse na awans i zostałem sprzedany do Hamburgera SV. Pamiętam, że gdybyśmy weszli do LM, to miałbym zostać.

A jak wspomina pan kibiców Widzewa?

- Bardzo dobrze. Jak wyjechałem do Niemiec, to miałem dobre porównanie. I muszę przyznać, że w Łodzi fani byli z nami zarówno po zwycięstwach, jak i po porażkach. Czułem, że w Widzewie mam zawsze ich wsparcie. Zawsze jak podchodzili gdzieś na mieście, by pogadać, to z dużym szacunkiem. Bardzo miłe wspomnienia, choć jeden raz nie było tak wesoło. To był mały incydent, po tym jak wróciłem do Widzewa w 2001 roku. Chcieliśmy z Bartkiem Tarachulskim zobaczyć jak gra ŁKS. Pojechaliśmy tam, wszystko było dobrze, ale po meczu tamtejsi kibice nas rozpoznali i zaczęli gonić. Zaczęło być nieprzyjemnie, więc uciekliśmy do klubu i wyjechaliśmy taksówką.

Zapraszamy na odwiedziny Widzewa. Mamy nowy i pełny stadion.

- Szkoda, by Łódź i Widzew nie miały ekstraklasy.