Global categories
Daniel Bogusz: Hymn Ligi Mistrzów to było przeżycie
Andrzej Klemba: Zacznijmy od końca. Niedawno po długim czasie wrócił pan do Polski, a dokładnie do Łodzi.
Daniel Bogusz: - W Niemczech spędziłem 15 lat, choć wyjeżdżałem z planem, że wrócę za 2-3 lata. Dzieci chodziły tam do szkoły, dorastały i z roku na rok odkładaliśmy decyzję o powrocie. W końcu 18-letni syn napisał maturę i powiedział, że wolałby spróbować sił w piłce w Polsce i tak postanowiliśmy sprowadzić się do kraju. Zaczynał w Widzewie, teraz gra w Centralnej Lidze Juniorów w Jagiellonii Białystok.
Co pan robił po zakończeniu kariery?
- Grałem w piłkę do 37. roku życia. Później zająłem się trenowaniem grup młodzieżowych i byłem przy pierwszej drużynie w IV-ligowym TSV Steinbach. To było 30 km od Siegen, gdzie trafiłem po odejściu z Arminii Bielefeld.
Zdobył pan z Widzewem dwa mistrzostwa Polski i odszedł dopiero po ośmiu latach, jako jeden z ostatnich, którzy grali też w Lidze Mistrzów.
- Rzeczywiście odchodziłem mniej więcej w tym samym czasie razem z Andrzejem Michalczukiem. Byliśmy jednymi z ostatnich, którzy pamiętali mistrzostwa i mecze z Borussią Dortmund czy Atletico Madryt. W czasie LM mieliśmy dużo reprezentantów i bardzo silny zespół. Potem nadeszły gorsze czasy i z rundy na rundę zespół był coraz słabszy. W polskich realiach to jednak nic nadzwyczajnego.
Trafił pan do 2. Bundesligi.
- Odszedłem do Arminii Bielefeld, gdzie już był Artur Wichniarek. Znał język niemiecki i bardzo mi pomógł. Transfer pilotował Andrzej Grajewski. Miałem przez niego obiecane, że odejdę za darmo i Widzew nic na mnie nie zarobił.
Nie zagrał pan w legendarnych meczach z Broendby.
- Oglądałem je nawet nie z ławki, ale z trybun. Najpierw miałem kontuzję, a potem nie znalazłem się w kadrze. Ale i tak bardzo przeżywałem te spotkania. Może nawet bardziej, bo przecież nie mogłem pomóc. A jak się gra to człowiek nie ma czasu, by się tak denerwować. Wygraliśmy u siebie 2:1, ale wiedzieliśmy, że ta stracona bramka będzie nam ciążyć. Wystarczył przecież jeden gol, by odpaść. Jechaliśmy oczywiście z wiarą, ale także ze świadomością, że nie będzie łatwo obronić zaliczkę. A tu już po pierwszej połowie było 0:2. Wtedy jeszcze jedna bramka dawała nam dogrywkę. Szybko jednak straciliśmy trzecią i uszło ze mnie powietrze. Trochę wiary jeszcze się tliło, a płomień rozżarzył się mocniej, gdy Marek Citko strzelił na 3:1. Ten gol bardzo nam pomógł, złapaliśmy wiatr w żagle i poszliśmy za ciosem. Mogliśmy nawet wyrównać. Siedziałem chyba z Marcinem Zającem w loży i zapadła cisza jak makiem zasiał. Było słychać tylko naszych fanów. Duńczycy nie wierzyli, że można było ten awans wypuścić z rąk. Przy 3:0 kibice i piłkarze Broendby byli pewni siebie. Od razu po meczu zeszliśmy do szatni i zaczęło się świętowanie.
W Lidze Mistrzów zaczął pan grać od drugiego spotkania.
- W pierwszym meczu znów nie było mnie w kadrze meczowej, ale do Dortmundu pojechałem z drużyną. Ciągnęły się za mną problemy z kolanem, dostawałem zastrzyki od dr. Volkera Fassa i brakowało mi rytmu meczowego. Dlatego trener stawiał na zawodników, co do których był pewien, że są gotowi na 100%. Poza tym na mojej pozycji była też silna konkurencja. Mogli tam grać Rafał Siadaczka czy Andrzej Michalczuk. Kiedy pierwszy z nich doznał kontuzji, to od spotkania z Atletico Madryt już grałem we wszystkich meczach.
Pierwsze wrażenia jak się stoi na boisku?
- Hymn LM to było oczywiście wielkie przeżycie. Dla piłkarza to spełnienie marzeń. Wyżej ceni się tylko koszulkę z orłem na piersi i Mazurka Dąbrowskiego. Po to się trenuje przez tyle lat. To są chwile nie do zapomnienia do końca życia.
Widzew pokazał się z bardzo dobrej strony.
- Wszystkie mecze w LM były dla mnie emocjonujące. To były nasze wieczory. W Łodzi szans nam nie dało Atletico Madryt, ale z drugiej strony postawiliśmy się Borussii Dortmund, która wygrała całe rozgrywki. Z Niemcami był to nasz najlepszy mecz, a w tej drużynie było pełno gwiazd i to w każdej formacji - napastnicy Stephane Chapuisat czy Heiko Herrlich, w pomocy Andreas Mueller, w obronie Jurgen Kohler czy Matthias Sammer, a w bramce Stefan Klos. Byliśmy bliżej wygranej i choć straciliśmy gola po faulu, to jednak było duże zamieszanie i w piłce takie rzeczy się zdarzają. Niestety nie było VAR-u. To był nasz sukces, nie przestraszyliśmy się rywali i to my ich mocno nastraszyliśmy. Także Steaua Bukareszt nie była słabym przeciwnikiem. Pechowo przegraliśmy po mojej samobójczej bramce. To był bardzo przypadkowy gol. Widziałem jak Tomek Łapiński interweniuje wślizgiem i uciekałem od piłki, bo zdawałem sobie sprawę, że może to się źle skończyć. Niestety nie zdążyłem zareagować. Pech ogromny, ale na szczęście udało się zrewanżować w Łodzi.
W rozmowach z wieloma widzewiakami przewija się jednak poczucie niedosytu.
- Poza spotkaniem z Atletico w Łodzi wszystkie mecze były na styku. Przy odrobinie szczęścia była okazja wyjść z grupy. Bardzo nam na tym zależało, tym bardziej że rok wcześniej Legia dotarła do ćwierćfinału LM, a to z tym zespołem toczyliśmy wtedy zażarte boje w polskiej lidze. Nie chcieliśmy być gorsi, więc ten niedosyt był. Szkoda, bo drugiej takiej szansy już nie dostaliśmy.