Global categories
Bożenna Surlit: Krzysiek odszedł tak, jak marzył. Na boisku
Przed meczem z Ursusem Widzew uczcił pamięć swojego piłkarza. Na spotkanie została zaproszona żona Krzysztofa Surlita i jego syn z rodziną. Pani Bożenna nie mogła przyjść na mecz, ale pan Bartek był z synem Aleksandrem i żoną Aleksandrą. Obaj panowie na murawie odebrali pamiątkową koszulkę z numerem 8 i nazwiskiem Surlit. Taki numer nosił właśnie Krzysztof Surlit.
W sobotę jest 10. rocznica jego śmierci. Surlit w Widzewie rozegrał 151 spotkań i zdobył 30 goli. Słynął z piekielnie mocnych strzałów i charakteru. Starsi kibice pamiętają jego bramki m.in. w meczach z Manchesterem United i Juventusem Turyn. Zmarł 23 września 2007 r. - zasłabł podczas meczu w Szczecinie.
Na boisku Krzysztof Surlit był twardy i zadziorny, ale podobno w domu potulniał i był posłuszny?
- Posłuszny to może nie, bo ja nigdy tego od niego nie wymagałam. Był ciepłym, dobrym człowiekiem i przede wszystkim bardzo uczciwym. Irytowały go kłamstwa i oszustwa ludzi. Na boisku faktycznie był zadziorny, zacięty. Miał poczucie humoru, lubił sobie pożartować. I dbał o rodzinę. Nigdy nie musiałam się bać, czy po meczu wróci do domu. Zwykle był pierwszy na treningu, a mimo że ostatni wychodził, to i tak w domu był najwcześniej ze wszystkich piłkarzy. Na boisku chciał za wszelką cenę wygrywać. Gdy przegrywali, a przeciwnik był rzeczywiście dużo lepszy, to jakoś się z tym godził, choć też wcale nie tak łatwo. Jeśli jednak porażka wynikała z tego, ze komuś w jego drużynie się nie chciało, to Krzysiek był wtedy strasznie wściekły. Dawał z siebie wszystko i tego samego wymagał od partnerów. To w końcu gra zespołowa. Jeden zawodnik nie jest w stanie nic zdziałać. Musi być drużyna, jeden na drugiego w pewien sposób pracuje. Gdy trzech to robi, a reszta nie, to za dużo się nie osiągnie.
Trudno było żyć na co dzień z piłkarzem, który często jest na obozach czy w rozjazdach?
- Dobrze się dogadywaliśmy, choć różnicy zdań nie da się uniknąć. Przeżyliśmy razem 30 lat i to też o czymś świadczy. Jego największą miłością była piłka. Dopiero później była żona i dzieci. Kiedy wychodziłam za Krzyśka miałam świadomość, że tak jest. Zresztą on tego nie ukrywał i zawsze mi to powtarzał, że najważniejsza jest piłka. To nie znaczy, że nas zaniedbywał. Były takie sytuacje, że przyjeżdżał ze zgrupowania na mecz, nie wszedł nawet do domu i jechał na kolejny obóz. Kiedyś były tylko dwa programy w telewizji, więc jak była transmisja meczu jasne stawało się, że nie pójdziemy na spacer, tylko Krzysiek będzie go oglądał. Albo szłam sama, ale nie miałam pretensji. To dla mnie było normalne.
Do Widzewa trafił w 1973 roku…
- Poznaliśmy się w styczniu 1975 r. Wtedy w czerwcu Widzew awansował do I ligi, a mąż nie dogadywał się z trenerem Leszkiem Jezierskim. Jak Krzysiek wiedział, że ma rację, to nie dawał sobie w kaszę dmuchać. W związku z tym odszedł do Startu Łódź.
A jak to było z uciekaniem przed wojskiem?
- To nie Krzysztof uciekał. To klub chwytał się różnych pomysłów, by go nie puścić do armii. A to zakładali mu gips, a to położyli na oddziale zakaźnym w szpitalu. Pamiętam, jak mu zawoziłam obiady… Starałam się raczej nakłonić go do tego, by poszedł do wojska jak najszybciej, by mieć to z głowy. Mógł iść do Legii, ale nie miał zamiaru się tam znaleźć. Nikt tego nie chciał, ani on, ani ja, ani klub. Widzew przecież traktował Legię jako najgorszego wroga. Więc trafił do Zawiszy Bydgoszcz, z którym awansował do I ligi.
W 1977 r. zaczęły się pierwsze wyjazdy na mecze na Zachód.
- Jeśli chodzi o zagraniczne mecze, to wszystko załatwiał klub. Oczywiście to były takie czasy, że nie było tak łatwo wyjechać na Zachód. Gdy mąż wracał, miał pełno wrażeń do przekazania. Tam życie toczyło się trochę inaczej. Krzysztof nie był jednak tym zachłyśnięty aż tak, by chcieć tam zostać. Nigdy o tym nie wspominał. Wyjechaliśmy dopiero wtedy, gdy skończył 28 lat. Nie tylko my, ale także Zdzisiek Rozborski i Mirek Tłokiński z rodzinami, wszyscy do Francji. Wcześniej zwykle zawodnicy wyjeżdżali sami. A tu od razu było powiedziane, że musimy być razem.
Wyjazd był szokiem?
- Życie we Francji toczyło się na zupełnie innym poziomie, bo w sklepach niczego nie brakowało. Normalnie działały hipermarkety, które w Polsce pojawiły się dużo później. Francuzi jednak niezbyt dobrze nas traktowali. Uważali nas z Polaczków, którzy do tej pory mieszkali w jakichś norach. Nie mogę powiedzieć, że zagranicą poziom naszego życia jakoś szokująco wzrósł. W Polsce radziliśmy sobie dobrze, bo mężowie nieźle zarabiali. Problem w tym, że nie zawsze było co za te pieniądze kupić. Poza tym ówczesnych zarobków nie da się porównać z obecnymi dochodami piłkarzy. Jak Krzysiek gdzieś pojechał, to zawsze przywiózł trochę rzeczy, których w Polsce po prostu nie było.
Po meczach z Manchesterem United czy Juventusem dużo było gratulacji?
- Kibice przychodzili do nas nawet w nocy, dzwonili i gratulowali występów męża. Nie było telefonów komórkowych, więc w ten sposób przyjmowałam wizyty. Fani go lubili, chyba za charakter, który wielokrotnie pokazywał na boisku. Nigdy nie gwiazdorzył i bardzo tego nie lubił. Był prostym i uczciwym chłopakiem.
Piłkarze mieli łatwiej w latach 80. XX wieku?
- W szybszym trybie dostaliśmy mieszkanie, bo to był warunek powrotu Krzyśka z Zawiszy do Widzewa. 17 listopada 1977 r. odebraliśmy klucze. By coś załatwić, trzeba było mieć znajomości. Ja akurat pracowałam w branży handlowej, więc było trochę łatwiej. Po meble pojechaliśmy do Swarzędza i do dziś stoją w naszym mieszkaniu.
Jakie były relacje męża ze Zbigniewem Bońkiem? To dwa mocne charaktery…
- Nie dogadywali się. Zbyszek chyba obawiał się Krzyśka. Mąż był dobrze zbudowany, miał żelazny uścisk i niejeden się go bał. A Boniek był zupełnie innej budowy, niewysoki i drobny. Nie mogę powiedzieć, by Krzysiek darzył Zbyszka sympatią i myślę, że tak samo było z drugiej strony. Na pewno obaj się jednak szanowali, grali przecież dla zespołu, nie dla siebie. Mąż był za to w bliskich koleżeńskich układach z Andrzejem Gręboszem, Andrzejem Możejką, Piotrkiem Romkem i Mirkiem Tłokińskim.
Rozglądam się po mieszkaniu i widzę mnóstwo pamiątek związanych z mężem…
- Niech pan spojrzy koło ściany. Tam wciąż stoi reklamówka z trenerskimi zapiskami męża. Tak już od tych 10 lat… Wreszcie muszę coś z nią zrobić. Dopiero teraz oddałam część pamiątek synowi, który prowadzi siłownię przy ul. Elsnera. Zresztą bywali tam kiedyś piłkarze Widzewa… Właściwie w każdym pokoju są zdjęcia i pamiątki po mężu. Są też rzeczy, których do tej pory nie mogę ruszyć…
W sobotę 23 września mija 10. rocznica śmierci pani męża…
- Było mi bardzo ciężko, ale musiałam się jakoś z tym pogodzić. Jeszcze w dniu śmierci męża rozmawiałam z nim około 11:00. Opowiadał, że jest zmęczony, bo dojechali do hotelu w Szczecinie dopiero o 5:00 rano, a śniadanie było tylko do 8:00. Mecz miał być o 13:00, potem piknik, zdjęcia z kibicami, więc mówił, że wieczorem będzie w domu. Dwie godziny później zadzwonił do mnie Mirek Bulzacki i zapytał, czy Krzysiek ma jakieś problemy z sercem albo nadciśnieniem. Odpowiedziałam, że nie i zapytałam, czy coś się stało. Mirek uspokoił mnie, że nie, ale mąż poprosił o zmianę podczas meczu, bo rozbolała go głowa. Za kolejną godzinę odebrałam następny telefon, że Krzysiek nie żyje. Jedną z moich pierwszych myśli było to, że jeśli już musiał odejść, to dobrze, że stało się to na boisku. Tak jak zawsze marzył. Mąż naprawdę chciał takiej śmierci. Nie daj Boże, że miałby chorować, bo wtedy byłby nie do wytrzymania…
AK
Dziękujemy Pani Bożennie Surlit za udostępnienie archiwalnych zdjęć.