Bartosz Iwan w Dogrywce RETROnsmisji
Ładowanie...

Global categories

05 April 2020 12:04

Bartosz Iwan w Dogrywce RETROnsmisji

Radość po wygraniu derbów była dla mnie jak zdobycie Mistrzostwa Świata - opowiedział Bartosz Iwan, który był gościem Dogrywki RETROnsmisji derbów Łodzi z 2006 roku.

Były zawodnik Widzewa w sobotnie popołudnie  był gościem w studiu WidzewTV i wspominał swój udział w derbach Łodzi z rundy wiosennej sezonu 2005/2006. Pomocnik, który zanotował w trakcie pobytu w Widzewie łącznie 36 spotkań, strzelając 9 bramek, po udziale w RETROnsmisji zgodził się na swoistą dogrywkę i udzielił obszernego wywiadu oficjalnej stronie klubu.

Zaskoczyło Pana zaproszenie do udziału w RETROnsmisji Derbów Łodzi z roku 2006?

Bartosz Iwan: Przyznam szczerze, że byłem zaskoczony, ale raczej pozytywnie. Zawsze miło wrócić do tak przyjemnych wspomnień. 

Jak wyglądały kulisy pana wypożyczenia z Wisły Kraków do Widzewa?

- Podczas pobytu w Wiśle, była mną zainteresowana ekstraklasowa Polonia Warszawa. Nie byłem jednak chętny, by tam trafić. Był też temat Górnika Zabrze, ale tutaj również rozmowy upadły. W końcu pojawił się telefon z Łodzi, bezpośrednio od prezesa Zbigniewa Bońka.

Czym obecny sternik PZPN przekonał pana do wybrania Widzewa?

- Oferta była konkretna. Dogadaliśmy się bardzo szybko i po dwóch dniach pojawiłem się w Łodzi na pierwszym treningu. Na pewno w rozmowach pomogło zaangażowanie prezesa, który był bardzo przekonujący. Do tego kusiła perspektywa wzmocnienia klubu, który miał cel w postaci awansu do ekstraklasy. Widzew Łódź to marka znana w całej Europie, a na dodatek nie miałem szans na regularną grę w Wiśle, która była wtedy absolutną potęgą w kraju.

Pamięta pan wejście do klubu? 

- Tak, zdecydowanie. Atmosfera była bardzo dobra, a zespół miał jasny cel, czyli awans. Tworzyliśmy ciekawą drużynę na boisku, ale również poza nim. Myślę, że właśnie ta atmosfera i kolektyw w drużynie sprawiły, że wykonaliśmy nasze zadanie. Nie było łatwo, zdarzały nam się potknięcia, ale ostatecznie się udało. Przygotowując się do #RETROnsmisji analizowałem tabelę z tamtego sezonu i mieliśmy najwięcej zwycięstw i najwięcej strzelonych bramek. Myślę, że gra mogła podobać się kibicom, których, jak dobrze pamiętam, przychodziły na stadion tłumy.

Jak przebiegała praca z trenerem Majewskim? Mówi się, że to trudny szkoleniowiec...

- Zgadzam się, trener był trudny i wymagający, ale nie bardziej niż inni szkoleniowcy. Na pewno miał specyficzny charakter, ale bardzo dużo mu zawdzięczam. To właśnie Majewski na mnie postawił i jeżeli tylko byłem zdrowy, grałem u niego wszystkie mecze. Myślę, że odwdzięczyłem się dobrą grą. Wydaje mi się, że tamten okres w Widzewie był jednym z lepszych etapów w mojej przygodzie z piłką.

Pamiętam pan, kto ukradł trenerowi Majewskiemu jego cennego laptopa? W tamtym czasie to była głośna sprawa.

- Doskonale pamiętam tę sytuację. Trener Majewski w szatni poinformował nas, że zeszłej nocy okradziono mu mieszkanie z elektroniki i że najbardziej żałuje straty tego laptopa, w którym miał sporo materiałów szkoleniowych. Była chyba nawet wyznaczona nagroda za pomoc w ujęciu sprawcy. Krążyły plotki, że może była to sprawka jednego z kibiców, ale ostatecznie laptopa nie udało się odnaleźć. 

Widzew grał w tamtym sezonie bardzo widowiskowo, tak jak na przykład w drugim domowym meczu przeciwko Zagłębiu Sosnowiec.

- W tym meczu strzeliłem swoje dwie pierwsze bramki dla Widzewa. Dla mnie gra w II lidze wiązała się ze swoistą niepewnością i presją, bo nigdy nie występowałem na tym poziomie. Pierwsze spotkanie przeciwko Ruchowi Chorzów nie było dla mnie udane, ale mecz z sosnowiczanami dał mi już więcej pewności siebie. W późniejszych kolejkach wyglądałem zdecydowanie lepiej. Zresztą wspomniane Zagłębie też w tamtym meczu wyglądało bardzo dobrze i miało ambicję, by awansować do ekstraklasy, ale ostatecznie to my byliśmy najlepsi w całej stawki. I to mimo że nasz skład na pierwszy rzut oka nie wydawał się imponujący. Widzew w tamtym czasie ściągał zawodników z niższych lig oraz wypożyczył piłkarzy z ekstraklasy, tak jak mnie i dawał im możliwość ogrywania. Tak do zespołu trafił Bartek Grzelak, Kamil Kuzera, Jakub Wawrzyniak, Bartłomiej Konieczny i Marcin Nowak. Wszyscy na dorobku, ale byliśmy świadomi, że jeżeli sięgniemy po awans to otworzą się przed nami nowe możliwości. 

Przejdźmy teraz do tematu derbowego. Czy jako rodowity krakus może pan ocenić, które derby, krakowskie czy łódzkie, miały gorętszą atmosferę?

- Ciężko powiedzieć, bo w  derbach Krakowa uczestniczyłem tylko jako kibic i nie miałem okazji przeżyć ich z poziomu murawy. Natomiast w derbach Łodzi miałem okazję wystąpić trzykrotnie i było to dla mnie coś niesamowitego. Kibice Widzewa w meczu z 2006 roku licznie przybyli na stadion rywali i ich doping to był jakiś kosmos. Widać to również po naszej radości zaraz po końcowym gwizdku. Dla mnie to było jak wygrać mistrzostwo świata. Radość była nie do opisania. Z kibicami byliśmy bardzo zżyci, nigdy nie usłyszeliśmy od nich złego słowa. Myślę, że to też miało wpływ na to, że udało się wywalczyć awans.

Jak pan wspomina całą otoczkę, która towarzyszyła rywalizacji Widzewa z ŁKS-em? Dało się odczuć adrenalinę już w  drodze na mecz?

- Od samego rana człowiek mógł odczuć, że dzieje się coś wyjątkowego. Wiedzieliśmy, że nasi kibice pojawią się w niesamowitej liczbie i że nie możemy ich zawieść. Mecz zaczął się dla nas bardzo dobrze, bo już na samym początku udało nam się wyjść na prowadzenie. Gospodarze wyrównali i bywały momenty, że musieliśmy się bronić, jednak druga połowa należała do nas. Zdominowaliśmy drużynę ŁKS-u i odnieśliśmy zasłużone zwycięstwo. 

A sam przyjazd na teren rywali dodawał wam motywacji?

- Oczywiście, że tak. Musimy pamiętać, jak wyglądała infrastruktura na starym stadionie ŁKS-u. Do szatni przechodziło się przez halę. Już wychodząc z szatni i wchodząc na murawę mieliśmy przedsmak  tego, jak będzie przebiegać ten mecz. Kibice ŁKS wyzywali nas w drodze na boisko i z powrotem, ale jako piłkarze musieliśmy zachować chłodne głowy. Myślę, że zrewanżowaliśmy się najlepiej jak umieliśmy, czyli po prostu wygrywając mecz. 

W składzie w rundzie wiosennej występował w drużynie Widzewa Kelechi Ikeanacho, który miał być dużym wzmocnieniem, ale niestety napastnik okazał się rozczarowaniem. Z czego wynikało to, że nie zrobił furory w Łodzi?

- Na pewno nie miał problemów z komunikacją, mówił po polsku. Myślę, że w osiągnięciu lepszych wyników przeszkodziły mu urazy. Miał bardzo dużo problemów zdrowotnych, co przyczyniło się do tego, że nie pokazał pełni swoich możliwości w Widzewie. Miałem okazję grać z nim również w Wiśle Kraków i wiedziałem, że ten chłopak ma papiery na grę, ale zdrowie mu nie dopisywało. 

Zwycięskie derby przy al. Unii przyczyniły się do awansu do Orange Ekstraklasy. Opowie pan jak wyglądało świętowanie? 

- To był mój pierwszy poważny sukces w karierze i radość była ogromna. Cieszyłem się, że będę miał możliwość wystąpić w ekstraklasie. A samo świętowanie na stadionie trochę zaburzył nasz remis 2:2 z Podbeskidziem Bielsko-Biała. Po wygranej z Zawiszą Bydgoszcz byliśmy już pewni awansu, więc do ostatniego spotkania podeszliśmy chyba trochę zbyt pewni siebie. Po końcowym gwizdku długo bawiliśmy się razem z kibicami, a potem świętowanie przeniosło się na ulicę Piotrkowską. Wspólna zabawa z kibicami trwała do wczesnych godzin porannych.

Po awansie w drużynie doszło do wymiany trenera. W miejsce Stefana Majewskiego pojawił się Michał Probierz. Jak pan go wspomina w roli szkoleniowca Widzewa?

- Szczerze mówiąc, współpraca przebiegała między nami różnie. Na początku trener Probierz stawiał na mnie i grałem w pierwszym składzie. Oczywiście raz lepiej, a czasami gorzej, ale tak bywa w życiu sportowca. W pewnym momencie trener zmienił zdanie na mój temat i odstawił mnie na boczny tor. Możliwe, że miała na to wpływ sytuacja z jesiennego meczu przeciwko Arce Gdynia, rozegranym w Łodzi. Przegrywaliśmy 0:1, ale w 35. minucie sędzia podyktował rzut karny na naszą korzyść. Podszedłem do ”jedenastki” i zdobyłem bramkę. Kilka minut później trener Probierz zdjął mnie jednak z boiska, jeszcze przed przerwą. Byłem zdegustowany i po zejściu rzuciłem czymś o ziemie, chyba koszulką, a następnie udałem się do szatni nie podając trenerowi ręki. Możliwe, że sytuacja ta zaważyła na tym, że kilka miesięcy później Probierz ze mnie zrezygnował. 

Za nim do tego doszło pięknie przywitał się pan z ekstraklasą. Pierwsza kolejka, przyjeżdża mocna Dyskobolia Groclin Grodzisk Wielkopolski, na trybunach komplet publiczności, w  loży honorowej selekcjoner Leo Beenhakker, a pan zdobył bramkę na wagę trzech punktów. 

- To dla mnie bardzo miłe wspomnienie, bo mecz z Groclinem był dla mnie debiutem na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Piękna chwila, grze towarzyszył kapitalny doping, jak zresztą zawsze w trakcie naszych meczów domowych. Dyskobolia dysponowała wtedy bardzo silną drużyną z Piotrem Świerczewskim, Piotrem Rockim, Adrianem Sikorą i Piotrem Piechniakiem. Rywale w tunelu przed meczem trochę z nas kpili. Śmiali się, że wygrają na stojąco, ale mimo że nasz zespół był młody i niedoświadczony, zwyciężyliśmy 2:1. Pokazaliśmy starszym kolegom charakter. 

I znów mieliśmy derby, ponownie wygrane, tylko tym razem przy Piłsudskiego.

- Kolejne zwycięstwo 2:1. Przyznam się, że nie pamiętam dokładnie tych derbów, ale najważniejsze dla mnie jest to, że w meczach z  ŁKS-em w barwach Widzewa mam dodatni bilans i nie doznałem z nimi porażki. 

W ekstraklasie oprócz trenera zmienił się wam też skład. Przed sezonem do klubu trafił "zaciąg bałkański", czyli Sasza Bogunović i Nenad Zecević. Do tego na bramce Bartosz Fabiniak, a w ataku Krzysztof Sokalski. Myśli pan, że z tym składałem można było powalczyć o coś więcej niż tylko utrzymanie w lidze?

- Wydaje mi się, że nie. Utrzymanie było wtedy priorytetem, bo tak jak mówiłem wcześniej, mieliśmy młodą drużynę. Dla nas ekstraklasa była czymś zupełnie nowym i nikt  z drużyny nie był w niej ograny, może poza Bartkiem Fabiniakiem i Kubą Rzeźniczakiem. Podsumowując - nasz wynik był przyzwoity, jak na skład personalny.

Chciałbym zapytać pana jeszcze o słynną ”samowolkę Iwana”. Czy może pan wyjaśnić kulisy sytuacji, kiedy media podały, że wyjechał pan na testy do Erzgebirge Aue bez zgody klubu?

- Już tłumaczę. Spotkałem się z trenerem Probierzem w hotelu Cracovia w Krakowie i usłyszałem wtedy od niego, że nie widzi dla mnie miejsca w składzie oraz, że mogę szukać sobie nowego klubu. Nigdy nie miałem menadżera i moją karierą opiekował się mój tata, który znalazł mi możliwość uczestnictwa w testach w Erzgerbirge Aue z 2. Bundesligi. Klub wyraził zgodę, a ja wyjechałem z tym zespołem na dwutygodniowe zgrupowanie do Hiszpanii. Następnie przyszło pismo z Widzewa, który nie wyrażał zgody na mój udział w sparingach, a ja wróciłem do kraju, Niemcy byli na mnie zdecydowani, a pozostały jedynie formalności po stronie Wisły, z której byłem wypożyczony do Widzewa. Niestety, ostatecznie do transferu nie doszło, a ja trafiłem do Odry Wodzisław Śląski. Do dziś mam tylko podejrzenia, jak doszło do tamtej sytuacji. Nie sądzę, żeby było to zamierzone działanie prezesów WIdzewa. Przypuszczam, że mógł stać za tym trener Probierz, ale nie chcę nikogo oskarżać.

Czym zajmuje się obecnie Bartosz Iwan?

- Pracuję w hurtowni farmaceutycznej i łączę to z obowiązkami grającego asystenta w Wieczystej Kraków, u boku znanego w Łodzi Przemysława Cecherza. Plany są w klubie ambitne, pojawił się możny sponsor. Zobaczymy co przyniesie przyszłość.

Wiąże pan przyszłość z pracą trenera?

- Oczywiście. Jestem już po kursie trenerskim UEFA  A, który zrobiłem dwa lata temu. Pracowałem w PZPN jako asystent w reprezentacjach U18 i U19 u trenerów Gęsiora i Dźwigały. Osiedliłem się w Krakowie i na pewno wiążę swoją przyszłość z piłką nożną.

Pytanie na koniec. Czy bramka przeciwko Jagiellonii Białystok z sezonu 2005/2006 to najpiękniejsze trafienie w pana karierze?

- Tę bramkę wspominam chyba najmilej z całego pobytu w Widzewie i na pewno jako jedną z piękniejszych w karierze. Nigdy nie zapomnę tej radości, gdy bez koszulki przebiegłem wzdłuż całego sektora ”pod Zegarem”. Otoczka tego spotkania była świetna. Stadion wypełniony po brzegi, a  w sektorze gości fani Jagiellonii, która przez cały mecz przeważała i miała sporo sytuacji. My w drużynie byliśmy osłabieni kontuzjami i kartkami. Czuliśmy duże obawy przed tym spotkaniem, ale na szczęście wygraliśmy. Strzał w 95. minucie był czystym impulsem, a potem pozostała tylko niesamowita radość, którą trudno opisać.