Global categories
Autor książki "Wielki Widzew": Takiego zjawiska w polskiej piłce nie było
Marcin Olczyk: Pochodzisz z Mazowsza, a gdy Widzew stawał się naprawdę wielki miałeś zaledwie kilka lat. Skąd wzięło się zainteresowanie tym klubem?
Marek Wawrzynowski: Rzeczywiście nie mogę pamiętać tamtych czasów, a tak naprawdę pierwszy kontakt z Widzewem miałem w czasach Marka Citki i Tomasza Łapińskiego. To był też Widzew, któremu kibicowała cała Polska, ale jego przeszłości wówczas nie znałem. Zgłębianie historii zaczęło się trochę z przypadku, kiedy wyznaczono mnie w Przeglądzie Sportowym do specjalnego dodatku - zeszytów poświęconych najlepszym meczom polskich drużyn w europejskich pucharach. Z przydziału dostałem wtedy spotkania Widzewa - z Juventusem i Liverpoolem. Okazało się, że to znakomite historie i kapitalni ludzie.
W tym czasie dojrzewałem, by wydać książkę, bo każdy dziennikarz coś takiego w dorobku powinien mieć. Praca w moim zawodzie nie powinna składać się tylko z przerzucania czy tłumaczenia tekstów i rozmów telefonicznych. Pomyślałem, że dobrym pomysłem będzie opracowanie książki o najlepszej polskiej drużynie. Do głowy przyszły mi generalnie trzy zespoły: Górnik lat sześćdziesiątych, Widzew, o którym miałem już trochę materiałów i Legia z Deyną, Brychczym i innymi - klub z moich rodzinnych stron. Zacząłem to swoimi sposobami ważyć. Wyszło mi, że Legia to na pewno nie jest to, czego szukam, bo chociaż doszła do półfinału Pucharu Mistrzów i miała znakomitych piłkarzy, to jednak nie było w tym bardzo dobrych historii. Trudno wskazać wybitnego rywala, którego warszawska drużyna wówczas ograła. Pierwszy poważny przeciwnik, który się trafił, czyli Feyenoord, był tym, na którym warszawianie się wyłożyli. Zostały Górnik i Widzew. Pierwszy miał fajne historie, ale była to drużyna grzecznych chłopców - tak to przynajmniej widziałem. Tym sposobem doszedłem do łodzian. Mieli kapitalnych przeciwników i niesamowite postaci typu Boniek czy Burzyński, które przy bliższym poznaniu okazały się być jeszcze ciekawsze. Dla mnie najważniejsze było to, że za Widzewem stoi genialna historia. Moim zadaniem było jej nie zepsuć.
Wspomniałeś przed kamerą Widzew TV, że Widzew był wówczas klubem całej Polski. Skąd takie przekonanie?
- Rozmawiałem oczywiście z wieloma osobami, w tym ze starszymi dziennikarzami. Trzeba pamiętać, że Widzew był klubem robotniczym, tak jak wcześniej Górnik Zabrze. Legia z różnych względów, nawet jak była najlepsza w kraju, nigdy nie była klubem całej Polski. A Widzew ludzie kochali. W starych gazetach można znaleźć na to wiele potwierdzeń. Klub wysyłał zresztą gadżety po całym kraju. Efekty widać dzisiaj, bo istnieje olbrzymia siatka fanklubów zlokalizowanych w całej Polsce, ale też poza nią. Potwierdzeniem były też zamówienia na książkę, które przychodziły z całego kraju. Poznawałem geografię Polski po adresach osób zamawiających książkę z miejscowości, o których istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia. Cały czas spotykam ludzi w średnim wieku i starszych, którzy mówią, że to był klub ich czy ich ojców. Nie było tu żadnych podziałów na region, dotyczyło to zresztą również Warszawy.
Czy któryś rozmówca wybitnie czymś cię zaskoczył? Któraś rozmowa zapadła w pamięć bardziej?
- Gdy przez pierwsze 20 minut siedzieliśmy w samochodzie z Wiesławem Chodakowskimi, a byłem już po wizytach u Wójcickiego, Rozborskiego czy Bolesty, od których trudno było wyciągnąć coś ciekawego, pomyślałem sobie: „kurde, po co ja tu jestem? Taki nudziarz, że to się w głowie nie mieści!”. To było straszne, ale jak przyjechaliśmy do domu jego syna, przy granicy z Luksemburgiem, zaczął opowiadać niesamowite historie. Później spotykaliśmy się jeszcze kilkukrotnie. Okazał się być super człowiekiem. Tak samo jak Jacek Machciński, Wiesław Wraga, Mirosław Myśliński i wielu innych.
Starałem się też docierać do ludzi z tła. Nie można o nich zapominać. Wyznaję taką zasadę, że rozmawiam z ludźmi znajdującymi się z boku wydarzeń. Podam taki przykład niepiłkarski. Gdybym rozmawiał z Robertem De Niro, to dotarłbym do makijażystki, do gościa od cateringu, jego kaskadera i tym podobnych. Bo dla niego to byłby jeden dzień z wielu. Dla tych ludzi zaś spotkanie z nim to najważniejszy dzień w życiu. Opowiadają o tym z przejęciem, pamiętają każdy szczegół, w końcu spotkali De Niro! W przygotowywaniu mojej książki chciałem też skupić się przede wszystkim na opisie i szczególe właśnie, a nie na emocjach. Takich rozmów był naprawdę dużo.
Kogo masz na myśli w kontekście Widzewa? Do kogo udało ci się w myśl tej zasady dotrzeć?
- Na przykład Wojtek Daroszewski - wiceprezes klubu, Marek Tobiasz - kierownik drużyny, Mirosław Westfal - skaut i asystent. Ciekawe bywają też kulisy rozmów, jak np. spotkania z Tadeuszem Błachną o czym mowa w „Zakończeniu” książki. To historia, której nigdy nie zapomnę. Opowiadam ją ludziom, a oni dosłownie tarzają się ze śmiechu. Całe to otoczenie jest dla dziennikarza bardzo ważne i to właśnie ono w dużej mierze kształtowało książkę.
Co było w takim razie najtrudniejsze w napisaniu „Wielkiego Widzewa”?
- Zdobywanie kontaktów na pewno nie, bo to taka moja specjalność. Na tym bazuję i uważam za moją najmocniejszą stronę w pracy dziennikarza. Jak mówi mój kolega: dotarłbym w razie potrzeby do psa sąsiadki. Po prostu to uwielbiam. Z lubością łapię za telefon i odbywam 30 rozmów, żeby zdobyć numer telefonu do osoby, na której mi zależy, chociaż na końcu może powiedzieć: „Sorry, ale nie chce mi się z panem rozmawiać”. Nienawidzę za to spisywania wywiadów. W pisaniu książki o Widzewie najgorsze były przestoje. Powodów mogło być tysiąc. Czasem po prostu brakowało czasu. Często zastanawiałem się też, jak ludzie zareagują na to, co napiszę.
Czytałem sporo i odczucia bywały bardzo różne. Z zainteresowaniem sięgnąłem po książkę Janusza Sybisa [legendy Śląska Wrocław - przyp. red.] i ciekaw byłem, jak opisze słynną sytuację wokół meczu Śląska z Wisłą, w wyniku której Widzew zdobył mistrzostwo. Zamówiłem książkę specjalnie z Wrocławia, żeby móc zacytować ją w mojej publikacji, a tam wszystko sprowadzone zostało do jednego akapitu. Inny przykład? Czytałem książkę o Justynie Kowalczyk, jakąś starszą biografię, gdzie cała kwestia jej dyskwalifikacji za doping, czyli sprawy, która w dużym stopniu mogła zaważyć na jej dalszej karierze, też sprowadzona została do jednego akapitu i stwierdzenia, że to nie jej wina. Albo pisze się coś dla jednego odbiorcy, albo dla szerszego grona czytelników. I „Wielki Widzew” nie spodobał się każdemu, o kim można było w nim przeczytać. Rozmowa telefoniczna z Markiem Filipczakiem wyglądała tak:
- Ta pana książka słaba jest.
- A czytał ją pan?
- Jeszcze nie.
Niektórzy się obrazili, bo była grupa zawodników, która chciała przeczytać materiał przed puszczeniem do druku. Ja na to nie zareagowałem, bo nie mogłem. Zostałyby z tego pewnie strzępy. Zdarzały się sytuacje, w których wiele osób bardzo się pilnowało, żeby czegoś nie powiedzieć. Prosty przykład to sprawa Smolarek kontra Dziekanowski. Rozmawiałem z trenerem Żmudą, który mówił, że nic takiego nie miało miejsca - no, może troszkę. Gadałem z Dziekanowskim: „Nic takiego nie było. Dajmy spokój”. Smolarek? „Wszystko zostało wyjaśnione i było zupełnie inaczej niż pisały media”. Inni powiedzieli mi z kolei, że na pierwszy trening po przerwie świątecznej na salę przyszły tłumy, żeby zobaczyć jak któryś z chłopaków łamie nogę Dziekanowskiemu. To nie była sprzeczka, tylko totalna wojna.
Dotrzeć do informacji i zdobyć obiektywny obraz było naprawdę trudno. Problem miałem chociażby z zakończeniem i ustaleniem przyczyn końca wielkiego Widzewa. Któryś z piłkarzy powiedział, że skończył to Orest Lenczyk. Jeden czy drugi potem to potwierdził, więc wydawać by się mogło, że autor dochował należytej staranności w dociekaniu prawdy. Rozmawiałem jednak z 20 innymi osobami i okazało się, że ci przepytani na początku piłkarze byli po prostu w jednej grupie, którą Lenczyk „odstawił”. Weryfikacja często jest bardzo problematyczna.
Wiesz o wielkim Widzewie niemal wszystko. Co według ciebie było kluczem do zbudowania tak mocnego zespołu z siłą rażenia o zasięgu europejskim?
- Widać było, że w końcu zabrał się za to ktoś, kto miał o tym po prostu pojęcie. Ten ktoś wiedział kogo ściągnąć. Stefan Wroński znał się na piłce znakomicie, Ludwik Sobolewski tak samo. To byli goście, którzy czuli ten sport znakomicie. Szukali modelu i go znaleźli, wiedzieli jak chcą działać. Skupili się na tych odrzuconych zawodnikach, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Do tego dochodził fenomen Sobolewskiego, który po prostu wyprzedzał epokę. Mówił mi o tym Krzysztof Kirpsza, którego cytowałem we wstępie do „Wielkiego Widzewa”. Wspominał, że Sobolewski opowiadał mu, jak powinien funkcjonować klub, a potem Kirpsza jechał do Manchesteru City i widział, że w Anglii wszystko działa tak, jak w opowiadaniach prezesa. Facet żył w zupełnie innym świecie niż cała banda tych wszystkich prezesów z nadania. Gdyby pojawił się w tym czasie w innym miejscu, to inny klub byłby wielki. Sobolewski nie bał się żadnego zadania. W życiu mierzył się z wieloma trudnościami, ale każdy z jego współpracowników czy kontrahentów potwierdzał, że zawsze był to człowiek z zasadami. Wizja człowieka i dobór - tak powstała historia, która pisała się sama. Aha, i jeszcze jedno: fart. Albo inaczej, pech, czyli fart. Bo gdyby nie pech w losowaniach, to nie byłoby dzisiaj wspomnień tych meczów z Juventusem, Liverpoolem i innymi gigantami.
W polskich realiach jest to możliwe do powtórzenia?
- Raczej trudne byłoby dzisiaj stworzenie podobnej potęgi. Zdarzają się przypadki piłkarzy odrzuconych jak Robert Lewandowski w Legii, ale zbudować z takich zawodników drużynę to już chyba niemożliwe. Można by zbudować drużynę na miarę ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Przykładem może być szwajcarskie FC Basel, które, jako stosunkowo mały klub, było w stanie się przebić. Generalnie jest to jednak rzadkość. Wiele zmieniło się w piłce. Kiedyś piłkarza można było zatrzymać, nawet jak skończyła mu się umowa. Teraz wszystko się odwróciło i to zawodnicy są panami sytuacji, a nie klub. Druga sprawa to wolny przepływ pracowników wewnątrz Unii Europejskiej, w której jest też Polska. Rozwinął się też niesamowicie rynek praw telewizyjnych, więc takie kluby angielskie mogą wszystko i żaden polski zespół nie oprze się ich ofertom. Poza tym nie ma już limitów dwóch obcokrajowców na drużynę, więc Włosi mogą mieć w klubie 20 zawodników z innego kraju i ściągnąć absolutnie każdego. Inna sprawa, że polscy zawodnicy są też drodzy, więc ściąga się zagraniczny szrot. Dlatego jestem zwolennikiem szkolenia młodzieży. To powinno działać lokalnie i właśnie na tej bazie budowane powinny być kluby.
Myślisz, że to realna droga do sukcesu? Widzew chce stawiać na młodzież i inwestuje w klubową akademię.
- Absolutnie. To bardzo dobry, według mnie jedyny słuszny, kierunek. Warto spojrzeć na Szwajcarię i Belgię. Nawet Niemcy, którzy w 2002 roku zdobyli wicemistrzostwo świata, przed tym turniejem uznali, że mają najgorszą drużynę w czasach powojennych i inwestowali olbrzymie pieniądze w młodzież. A u nas, jak jesteśmy lepsi, to od razu zatrzymujemy wszystkie programy. Jeżeli w Łodzi jest w tej chwili 600-700 tysięcy mieszkańców, to należy stworzyć lokalną sieć szkolenia. To nie jest łatwe zadanie, ale kiedyś do takich szkółek przychodziło dwudziestu młodych piłkarzy i ich się cały czas prowadziło. Z nich trzeba było wycisnąć maksa. Dzisiaj chętnych jest tysiąc, bo to jest rekreacja. Można na tym bazować, robić z tego budżet, przyjmując wszystkich, a potem wybierać najlepszych. Jeżeli są dobrzy trenerzy i odpowiednia metodologia, to można na tym sporo ugrać. Na Zachodzie kluby poszły w tym kierunku już dawno. U nas nie ma innego wyboru. Albo zaczniemy to robić, albo będzie naprawdę źle.
Obserwujesz z Warszawy co dzieje się w Łodzi? Na pewno docierają do ciebie informacje o rekordach karnetowych czy frekwencyjnych. Jak to odbierasz?
- Takiego zjawiska w polskiej piłce nie było. To absolutna nowość. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Ten ruch jest bardzo duży, ale ma też olbrzymie wymagania. Im większe zainteresowanie, tym większa presja, ale z drugiej strony tworzy się moda, pojawia się sprzedaż biletów, lóż, gadżetów. Trzeba tylko odpowiednio tym zarządzać. Nie wyobrażam sobie, żeby za te 3-4 lata Widzew nie był w ekstraklasie. Można doliczyć jeden rok poślizgu, ale innego scenariusza nie ma. Zdarza się, że moi znajomi - kibice Legii - marudzą na ten „mój” Widzew, więc pytam ich wtedy czy woleliby iść na mecz z Widzewem w niesamowitej oprawie, czy rywalizować z drużyną pokroju Termaliki, z całym szacunkiem dla tego zespołu. Liga bez Widzewa jest po prostu dziwna.
Mimo że nie ma go w elicie już kilka lat, a o trofea nie bił się już prawie dwie dekady?
- Jasne. Jestem z Otwocka, czyli spod Warszawy, ale jak pojechałem kiedyś na mecz Widzewa to zobaczyłem i zrozumiałem, że nikt nie robi takiego wrażenia jak ta czerwono-biało-czerwona ściana kibiców. To było przeżycie, które pamiętało się przez kolejne 20 lat. Widzew musi wrócić. Nie wiem jak to zrobi, bo to już sprawa zarządu i drużyny, ale nie ma innego wyjścia.
Czy w tym wypadku presja oczekiwań nie będzie utrudnieniem?
- Na pewno może przeszkadzać, ale presja w piłce nożnej to standard. W wieku 10 lat marzysz o tym, żeby być piłkarzem, żeby zostać jednym z tych wielkich zawodników i strzelać bramki na wspaniałych stadionach. Po to całe życie się trenuje, żeby być piłkarzem i grać o coś. Jeżeli się przed tym pęka, to chyba trzeba dać sobie z tym spokój.