Andrzej Grębosz: Liverpool podszedł do nas jak do podrzędnej drużyny
Ładowanie...

Global categories

02 March 2018 17:03

Andrzej Grębosz: Liverpool podszedł do nas jak do podrzędnej drużyny

Były znakomity obrońca Widzewa 35 lat temu miał spory udział w historycznym zwycięstwie czerwono-biało-czerwonych 2:0 nad faworyzowanym Liverpoolem. Grębosz zaliczył tego dnia asystę przy bramce Wiesława Wragi.

W marcu 1983 roku Widzew w rozgrywkach europejskich nie był już nowicjuszem. Ekipa z Łodzi w poprzednich latach zdążyła wyeliminować z pucharów takie firmy, jak Manchester City, Manchester United czy Juventus Turyn. Tym razem jednak w drodze do półfinału Pucharu Europy widzewiacy trafili na Liverpool FC. Mistrz Anglii z takimi piłkarzami w składzie jak Ian Rush, Graeme Souness czy Kenny Dalglish miał się po łodzianach przejechać. Daleko drużyna z miasta Beatlesów jednak nie zajechała.

Marcin Olczyk: Czy coś z tego pierwszego domowego meczu z Liverpoolem zapadło panu szczególnie w pamięci?

Andrzej Grębosz: Wspomnień związanych z tym meczem mam całe mnóstwo. Pewnie nigdy o nim nie zapomnę. Niektóre fragmenty cały czas dobrze widzę, gdy zamknę oczy. I muszę przyznać, że to był jeden z lepszych naszych meczów w europejskich pucharach. Myślę, że tamto zwycięstwo można też śmiało określić jako wielki triumf polskiej piłki.

Walka z tak utytułowanym rywalem to nie była dla was pierwszyzna.

- Byliśmy już wówczas zespołem trochę w Europie okrzepniętym. Nie było "trzęsawki". Nastawienie było takie, że jak mamy spać, to lepiej z wysokiego konia. Mieliśmy markowy zespół, z reprezentantami Polski w składzie. Na pewno nie byliśmy wówczas piłkarskim kopciuszkiem. Wyszliśmy na mecz po prostu po to, żeby wygrać. Ułożyło się tak, jak się ułożyło.

Jak czuliście się piłkarsko na tle tak silnego w teorii rywala?

- Według mojej oceny piłkarze Liverpoolu byli dla nas wówczas równorzędnym rywalem. Z tego co słyszeliśmy z mediów, oni podchodzili jednak do nas jak do jakiejś podrzędnej drużyny. Tak to wspominam z różnych przekazów. Ale boisko boleśnie ich zweryfikowało.

Wynik ustaliliście po przerwie. Pamięta pan jak padały wtedy gole?

- O ile dobrze pamiętam, pierwszą bramkę zdobyliśmy po fatalnym błędzie Grobbelaara (bramkarz nie był w stanie złapać dośrodkowania i wypuścił piłkę, co skrzętnie wykorzystał Mirosław Tłokiński – przyp. red.). Później po cudownej akcji drużyny wrzucałem piłkę w pole karnet do "Zito" Rozborskiego, ale "Maluch" (gola uderzeniem głową z około piętnastego metra zdobył mierzący niespełna 170 cm wzrostu Wiesław Wraga - przyp. red.) wyłonił się zza jego pleców i pięknie przymierzył. Do dziś pamiętam, jak "Zito" biegł za Wragą i krzyczał: "Jakbyś tego nie strzelił, to bym cię chyba zabił!". Rozborski miał piękną piłkę na woleja, a Wiesiek mu ją zgarnął sprzed nosa głową.

Na wyjeździe przegraliście, ale wynik 2:3 dał wam sensacyjny awans. Przy domowym 2:0 jechaliście do Anglii pewni swego?

- Wiedzieliśmy, że w rewanżu nie będzie łatwo. Ja przeżywałem to trochę inaczej, bo zawiesili mnie za żółte kartki i w Liverpoolu nie mogłem zagrać. Oglądałem mecz z trybun i ekscytowałem się nim chyba bardziej niż koledzy znajdujący się wówczas na placu gry. Najważniejsze, że wszystko skończyło się pomyślnie.