Jak jest taka wpadka, to wypada zacząć z „grubej rury”. Przegrana 1:2 z ŁKS Łomża jest drugą porażką na nowym stadionie przy Al. Piłsudskiego. Pierwsza wygrana gości była dziełem Finishparkietu, który 3 czerwca tego roku zwyciężył 1:0. Wtedy większość widowni wybaczyła tę wpadkę, bo ten wynik utrudniał awans lokalnego rywala do drugiej ligi. Był nawet rodzaj presji, by tamtego spotkania nie wygrywać. Nie było to ładne, nie było to sportowe, ale jakieś tłumaczenie powodów przegranej było. Trenerowi Widzewa po tamtym meczu należało tylko współczuć.
Tym razem usprawiedliwień nie ma, a trudno byłoby znaleźć jednego z 16 521 widzów, który trzymałby kciuki za sukces piętnastej drużyny grupy I trzeciej ligi. Wprost przeciwnie: kibice byli zszokowani tym, co w sobotę oglądali. Mam tylko wątpliwą satysfakcję, że od dłuższego czasu alarmowałem choćby podczas konferencji pomeczowych, że „źle się dzieje w państwie widzewskim”. Dla mnie ten kompromitujący występ nie był zaskoczeniem. Przecież na dobrą sprawę, ostatni dobry mecz Widzewa pod wodzą Franciszka Smudy oglądaliśmy w Ząbkach z rezerwami Legii w szóstej kolejce. Na siłę można podciągnać do tego miana występ w Nowym Mieście Lubawskim i na tym koniec.
W sobotę goście z Łomży wygrali zasłużenie. Do przerwy łodzianie nie oddali na bramkę rywali żadnego celnego strzału, a przegrywali 0:2. Gdyby nie dwie desperackie interwencje Damiana Kostkowskiego, który rozegrał po raz pierwszy cały mecz na stoperze, to goście mogliby strzelić dwa gole w początkowych 100 sekundach meczu.
Obie bramki padły po stałych fragmentach gry. To stało się „miękkim podbrzuszem” Widzewa. W poprzedniej kolejce w stolicy stolicy prowadzenie dla Polonii zdobył strzałem głową Tomasz Chałas, a teraz ten wyczyn skopiował też niepilnowany w polu karnym Michał Misiak.
Porównanie wykonania wolnych bezpośrednich gospodarzy (Aleksandra Kwieka) i gości (Marcina Świderskiego) też wiele mówi. Wysokość kontraktów tych dwóch piłkarzy także się różni, ale na korzyść byłego mistrza Polski. Dziwi, że Kwiek grał w wyjściowej jedenastce już czwarty mecz z rzędu.
Przed meczem gospodarze znali wynik spotkania w Sulejówku. Remis 3:3 Sokoła Aleksandrów sprawił, że wygrana łodzian nawet 1:0 awansowała ich na pozycję samodzielnego lidera tabeli. Z tym większym niedowierzaniem oglądano skład wyjściowej jedenastki Widzewa, w której nie było żadnego napastnika.
Gdzie szukać pozytywów po takim blamażu? Może w tym, że gospodarze rozpoczynali mecz z 3 młodzieżowcami w składzie (Marcin Pigiel, Adam Radwański i Kacper Falon). Także honorowego gola strzelił inny młokos Mateusz Ostaszewski. Tej jesieni była to druga bramka tego dublera, który grał łącznie w Widzewie w 4 meczach 34 minuty.
Rozczarowani stylem dotychczasowych spotkań Widzewa trafiali na mocny argument zadowolonych, którzy twierdzili nie bez racji: „Przecież Smuda po powrocie nie przegrał ani jednego meczu, 9 wygrał i 4 zremisował. Czego szukacie kwadratowych jaj?”. Teraz ten parasol ochronny nad zasłużonym szkoleniowcem już przecieka, bo jest przegrana i to wstydliwa. Przed rokiem w Łomży nie przegrał widzewski beniaminek po wodzą Marcina Płuski, wiosną z ŁKS wygrała drużyna prowadzona przez Przemysława Cecherza, a teraz nastąpił taki klops. Może trochę nie wypada mówić o „dobrej zmianie”.
O tym, że w sobotę zdarzyło się coś wyjątkowego świadczy przypomnienie, że w lidze Widzew pod wodzą Smudy przegrał ostatnio ponad 13 lat temu. Wtedy w ostatniej kolejce sezonu 2003/2004 uległ w Łodzi drużynie z Grodziska Wielkopolskiego walkowerem, bo kibice wtargnęli na boisko w 84 min przy wyniku 0:1.
W niedzielę o godz. 11 w przedostatniej kolejce rundy jesiennej Widzew zagra w Tomaszowie z mająca punkt mniej Lechią, która pokonała w Sieradzu Wartę 3:1 po golach Adama Patory, Kamila Szymczaka i Artura Golańskiego.