Global categories
Z Widzewem w życiorysie: Ucieczka przed wojskiem i koreańskie przysmaki
Tym razem w naszym cyklu prześwietlamy życiorys, nie tylko piłkarski, Tadeusza Świątka (na zdjęciu powyżej w białej koszulce), jednego z bohaterów meczów z Liverpoolem w Pucharze Mistrzów, ale również speca od azjatyckiej piłki nożnej i kuchni.
Kamil Wójkowski: Czy transfer z Wisły Płock do Widzewa Łódź przytrafił się akurat w najbardziej odpowiednim momencie w pańskiej piłkarskiej karierze?
Tadeusz Świątek: - Pewnie tak, tym bardziej że w szybkości mojego transferu z Wisły do Widzewa pomogła... Legia Warszawa. Byłem już wtedy młodzieżowym reprezentantem Polski i Legia jako wojskowy klub zaczęła się mną interesować. A wszystko wydarzyło się dość przypadkowo, bo moja przyszła żona była akurat na stadionie podczas mojego treningu i podsłuchała rozmowę dwóch działaczy Wisły, że już po Świątku, bo do klubu przysłano kartę powołania mnie do wojska.
Czyli uciekł pan przed wojskiem do Widzewa?
- Można tak żartobliwie określić, ale wtedy to były poważne sprawy. Szybko został wykonany telefon do Łodzi i prezes Ludwik Sobolewski pierwsze co doradził to nie odbierać karty powołania do wojska. Ani ja bezpośrednio, ani ktokolwiek z rodziny. Bo wtedy byłoby się już trudno wykaraskać. Wsiadłem więc w autobus do Łodzi i po przyjeździe udałem się do hotelu Centrum, gdzie już czekali na mnie przedstawiciele Widzewa.
Widzew Łódź już wcześniej zgłaszał sygnały, że chce pana ściągnąć do siebie?
- Wszystko zaczęło się pół roku wcześniej od śmiesznej sytuacji patrząc, jak dzisiaj robi się transfery. Przyjechałem zimą 1982 roku z Wisłą Płock do Łodzi na sparing z Widzewem. Pamiętam, ze graliśmy na boisku Orła i przez cały mecz obok bocznej linii przechadzał się i biegał nieżyjący już pan Stefan Wroński i wołał do mnie z prośbą o kontakt, numer telefonu. Potem zaczęły się rozmowy, ale sprawa ucichła przez... powódź. Mieliśmy wtedy w Płocku poważne problemy z powodzią i miasto przez pewien czas było zwyczajnie odcięte od południowej części kraju, również jeśli chodzi o połączenia telefoniczne. Tak to wtedy wyglądało.
Ostatecznie latem 1982 roku zameldował się pan w Widzewie? Trudno było piłkarzami z drugiej ligi wkomponować się w tamtą mocną, również charakterami zawodników, drużynę?
- Oczywiście było to dla mnie olbrzymi przeskok jako klub, ale jako piłkarz nie byłem już anonimowy. Grałem w reprezentacji młodzieżowej Polski u trenera Waldemara Obrębskiego między innymi z Janem Urbanem i miałem za sobą udział na przykład w finałach młodzieżowych mistrzostw świata w Australii. Jak wszedłem do szatni Widzewa, to z jednej strony czułem się jak kopciuszek i miałem olbrzymi szacunek do piłkarzy, którzy wtedy byli w zespole. Jednocześnie ten poziom, jeśli chodzi o wymogi względem mojej osoby, od razu podniósł się o kilka stopni.
Zdjęcie nr 2: Tadeusz Świątek szybko dał się poznać w Widzewie jako ofensywnie grający, skuteczny prawy obrońca
Przychodził pan do drużyny w momencie, gdy odchodziło z niej wielu dobrych piłkarzy, na czele ze Zbigniewem Bońkiem. Spotkał się pan jeszcze z nim w Klubie?
- Właśnie ze Zbyszkiem Bońkiem wiąże się historia wprowadzenia mnie do zespołu. Na pierwszych treningach zobaczyłem, że aż tak bardzo nie odstaję na boisku od tych czołowych zawodników Widzewa. Mieliśmy taką wewnętrzną gierkę na treningu i gdy wyprowadzałem piłkę z narożnika boiska, to z przeciwnej drużyny wystartowali do mnie Mirek Tłokiński i Krzysiek Surlit. Trochę nimi "zakręciłem" na boisku i po skończonej grze Boniek zawołał masażystę i zażartował, żeby im głowy opatrzył, bo tak ten młody Świątek ich na boisku poturbował.
Czyli szybko został pan zaakceptowany przez nowych kolegów z drużyny.
- Jestem z natury człowiekiem pogodnym i spokojnym, więc nie tworzyłem jakiś konfliktowych sytuacji. Poza tym, jako nowy zawodnik miałem świadomość, że muszę dać więcej od siebie niż inni w zespole. Warto też pamiętać, że wtedy latem 1982 Widzew miał dużo zmian w składzie. Odeszli Boniek, Żmuda, Pięta, Możejko, Plich i chyba też Sajewicz i Jeżewski. Tworzył się zupełnie nowy zespół pod wodzą trenera Władysława Żmudy. Oprócz mnie przyszli też Romek Wójcicki, który szybko wkomponował się na środek obrony, oraz Wiesiek Wraga i Mirek Myśliński. Mimo tych zmian kadrowych, nadal głównie liczyła się mentalność i charakter. I z tym my jako nowi, młodzi zawodnicy w Widzewie, sobie poradziliśmy. Stworzyła się całkiem nowa drużyna. Moim zdanie nasz Widzew piłkarsko był silniejszy od tego wcześniejszego, który wszedł do ekstraklasy i zdobył mistrzostwo Polski.
Śmiała teza, ale potwierdziły ją w kolejnym sezonie wasze dokonania w europejskim Pucharze Mistrzów.
- Kibice kojarzą je głównie przez mecze z Liverpoolem i Juventusem, ale na początku startu w pucharach towarzyszył mi stres, bo jechaliśmy grać na Maltę z ich mistrzem. To była dla nas niewiadoma, ale wszyscy mówili i pisali, że jesteśmy faworytami. Tyle że kilka dni wcześniej w ligowym meczu przegraliśmy z Legią 2:4, już do przerwy tracąc 4 gole. Dlatego nie czułem się tak pewny psychicznie przed tymi spotkaniami z Maltańczykami.
Jednak wygraliście oba spotkania, a potem były mecze z Rapidem Wiedeń.
- To były dwa równorzędne, zacięte pojedynki drużyn o podobnym potencjale. W Austrii przegraliśmy 1:2, a ja dostałem żółtą kartkę, na którą zapracowałem w głupi sposób, co potem miało swoje konsekwencje. Z rewanżu wygranego przez nas 5:3 utkwiły mi w pamięci rajdy Krzyśka Kamińskiego za ich napastnikiem Keglevitsem. Nie odpuszczał mu i ganiał za nim cały czas. To był chyba najlepszy występ Kamińskiego jaki pamiętam. Na szczęście mój rywal z zespołu Rapidu taki ruchliwy nie był.
Mecze z Liverpoolem to znana dobrze historia pana pojedynków z Kenny'm Dalglishem, czyli ówczesnym piłkarskim idolem... Tadeusza Świątka.
- Tak to wtedy wyszło. Nie dość, że mieliśmy zagrać z moją ulubioną drużyną z zagranicy, bo wtedy kibicowałem Liverpoolowi i śledziłem ich mecze i wyniki, to jeszcze dostałem od trenera Żmudy zadanie pilnowania Dalglisha na boisku. Najpierw pewność siebie trochę we mnie siadła, ale na boisku wszystko poszło w niepamięć. Jeszcze Dalglish mnie brutalnie sfaulował zaraz na początku spotkania, wstąpiła we mnie sportowa złość i zacząłem z nim walczyć na boisku już bez patrzenia, że to jeden z czołowych wtedy piłkarzy w Europie.
Czyli piłkarski idol nie pokazał się panu z dobrej strony?
- Można tak powiedzieć, ale miałem w ubiegłym roku ciekawą historię, gdy na jednym z okolicznościowych spotkań w Płocku podszedł do mnie jeden pan, który mieszka w Liverpoolu i opowiedział, jak to kiedyś spotkał na ulicy Dalglisha i zapytał o mecze z Widzewem. Dalglish mu wtedy powiedział, że pamięta z tego pierwszego spotkania w Łodzi takiego młodego chłopaka, który w ogóle nie dał mu pograć. Miło coś takiego usłyszeć po latach.
A kogo pilnował pan w meczu z Juventusem w Turynie?
- To był Roberto Bettega. On razem z Paolo Rossim tworzył taki duet środkowych napastników w Juventusie, ale zmieniali się pozycjami na boisku. Grałem na Bettegę, ale za utratę gola się nie winię, bo tamta akcja wymagała ode mnie zaangażowania się w innym miejscu na boisku. W rewanżu w Łodzi już nie zagrałem, bo znowu dostałem kartkę za bezsensowne zagranie, gdy niepotrzebnie szturchnąłem Michela Platiniego i sędzia mnie ukarał.
Zdjęcie nr 3: Tadeusz Świątek (z lewej) rozegrał ponad 20 meczów w barwach Widzewa w europejskich pucharach. Tutaj jako kapitan Widzewiaków przed spotkaniem z austriackim LASK Linz w Pucharze UEFA
W tych meczach grał pan już na prawej obronie, ale grę w Widzewie zaczynał w środku pomocy. Dlaczego?
- Jak przychodziłem do Widzewa, to w pierwszych meczach zaczynałem jako rezerwowy. W pierwszym spotkaniu zmieniłem Krzyśka Surlita, który grał wtedy na lewej pomocy. Na tej pozycji grałem wcześniej w Wiśle Płock. Po latach trener Władysław Żmuda powiedział mi, że jak pracował w GKS Katowice i był wykładowcą na katowickim AWF-ie, to kiedyś zabrał studentów na mecz drugiej ligi ROW Rybnik - Wisła Płock i wtedy wypatrzył mnie na tym spotkaniu, w którym grałem na lewej pomocy. Wracając do Widzewa, to potem wskoczyłem do pierwszego składu za Mirka Tłokińskiego, a następnie trener Żmuda przestawił mnie na prawą obronę.
Mimo gry w defensywie, zdobywał pan potem dużo bramek dla Widzewa.
- Lubiłem grę ofensywną, a moim cichym idolem na tej pozycji był Antoni Szymanowski z reprezentacji Polski trenera Kazimierza Górskiego. Oprócz goli zaliczałem wiele asyst, ale wtedy nikt nie prowadził takich dokładnych statystyk jak teraz.
Co do goli, to często strzelał je pan głową. Tak było choćby z pierwszą bramką zdobytą w barwach Widzewa w meczu z Lechem Poznań.
- Z tym golem wiąże się śmieszna historią, bo po jego strzeleniu siłą rozpędu zacząłem biec za bramką przy sektorze pod zegarem, a tam były takie metalowe pręty przytrzymujące siatki. Zaczepiłem się o jeden z nich butem i wywróciłem się. Wyglądało to bardzo śmiesznie, a koledzy z drużyny mieli ze mnie ubaw.
Głową trafił pan też do bramki w pucharowym meczu z Duńczykami z Aarhus w Pucharze UEFA.
- Oglądałem niedawno akcję z tego spotkania na internecie. Miałem to wyczucie do gry głową i nie czułem się w tym gorszy od wyższych zawodników. Może trudno w to uwierzyć, ale na treningach często wygrywałem pojedynki główkowe z Romanem Wójcickim.
W późniejszym okresie gry w Widzewie zaczął pan strzelać też rzuty karne. Tak było między innymi w derbach z ŁKS-em w 1989 roku, gdy celnie uderzył pan dwa razy z jedenastego metra.
- To był taki moment w sezonie, że od dłuższego czasu nie potrafiliśmy strzelać karnych. Na ochotnika zgłosił się Adam Walczak i też nie trafił w którymś z meczów. Wtedy trener Waligóra postanowił mnie do tego wyznaczyć. Najpierw strzeliłem karnego we Wrocławiu ze Śląskiem, a potem te dwa z ŁKS-em. Zawsze strzelałem w swój ulubiony róg, ale w jednej z następnych kolejek podszedłem do rzutu karnego w spotkaniu z Lechem Poznań, zmieniłem róg i spudłowałem. Po tym zdarzeniu już ktoś inny strzelał karne w drużynie.
Podczas swojego siedmioletniego pobytu w Widzewie pracował pan głównie z trenerami Żmudą, Waligórą i Lenczykiem. Każdy z nich miał swój pomysł na drużynę?
- Tak, bo każdy z nich był zupełnie inny. Wszystkich bardzo cenię i szanuję. Władysław Żmuda to był przede wszystkim strateg. Nie tylko w rozszyfrowywaniu rywali, ale również zarządzaniu drużyną. I tak wyegzekwował od zawodników co chciał, ale robił to w sposób ukryty. Jak pojawiały się jakieś problemy na treningach lub konflikty, to wysyłał do nas kierownika zespołu, Tadeusza Gapińskiego. Złość piłkarzy kierowała się na Tadka, a potem przychodził trener Żmuda jako ten "dobry policjant" i wszyscy go słuchali.
Bronisław Waligóra chyba tak nie działał...
- To był z kolei bardzo kontaktowy człowiek, potrafiący zmobilizować zespół przed ważnymi meczami. No i wiąże się z nim wiele zabawnych historii, jak na przykład skłonność do ciągłego przekręcania nazwisk. Był kiedyś w Bałtyku Gdynia piłkarz Jarosław Kotas, to nie muszę chyba mówić, jak nam go z nazwiska przedstawił trener Waligóra przed meczem... A jak dochodziło do odpraw przed spotkaniami z zagranicznymi rywalami, to czasami w szatni pękaliśmy ze śmiechu jak trener Waligóra zaczął wymieniać zawodników rywali.
Orest Lenczyk na takie żarty sobie raczej nie pozwalał?
- Jako trener na pewno był świetnym fachowcem, ale był też trudno dostępnym człowiekiem. Miewał też różne oryginalne pomysły. Na przykład w jednym ze sparingów wystawił bramkarza Henryka Bolestę w... ataku. Często zmieniał zawodnikom pozycję. To właśnie za trenera Lenczyka zacząłem w Widzewie grać w środku pola razem z Leszkiem Iwanickim.
Zdjęcie nr 4: Trener Bronisław Waligóra to był niezły motywator i zarazem "spec" od przekręcania nazwisk zawodników rywali podczas przedmeczowych odpraw
Z tym samym Leszkiem Iwanickim, z którym potem wyjechał pan grać do Korei Południowej. Jednak wcześniej miał pan inny wątek koreański w swojej piłkarskiej karierze.
- To był epizod związany z moją grą w reprezentacji Polski. Byłem wtedy w formie. Latem 1986 roku strzeliłem 5 goli w 6 meczach Pucharu Intertoto i czułem się mocny. Po mundialu w Meksyku doszło do zmiany selekcjonera i nowy, Wojciech Łazarek, powołał mnie na swój debiutancki mecz z Korea Północną w Bydgoszczy. Plan był taki, że gramy jednym składem pierwsze 45 minut, a potem wchodzi drugi skład. Zagrałem dobrze, bo na mnie był rzut karny, który wykorzystał Rysiek Tarasiewicz. Po meczu usłyszałem od selekcjonera Łazarka "Dziękuję ci, było bardzo dobrze" i... więcej mnie już nie powołał. Byłem zawiedziony i mogę powiedzieć, że nie czuję się spełniony jeśli chodzi o reprezentację. Może, gdybym był piłkarzem Legii, a nie Widzewa, to wtedy zagrałbym więcej meczów w reprezentacji Polski. Bo wtedy na pozycji prawego obrońcy to w lidze do czołówki zaliczałem się ja i Darek Kubicki z Legii.
Potem przyszedł czas na o wiele dłuższą przygodę z koreańską piłką. Tym razem z południowej części tego kraju.
- Wszystko zaczęło się latem 1989 roku. U nas skończył się sezon, a w Korei Południowej był dopiero półmetek, bo oni grali systemem wiosna-jesień. Do Polski przyjechała pani menadżer z Nowego Jorku zajmująca się szukaniem piłkarzy do koreańskich klubów i zgłosiła się w tej sprawie do PZPN-u. Stamtąd przyszła oferta dla Widzewa i postanowiliśmy z Leszkiem z niej skorzystać.
W przypadku Leszka Iwanickiego to była tylko półroczna przygoda. Pan został na o wiele dłużej.
- Leszek miał w Korei trochę problemów z aklimatyzacją i przystosowaniem się do gry w ich lidze. Sam o tym wspominał później. W moim przypadku poszło to lepiej. Spędziłem tam trzy i pół roku. Grałem w zespole Yukong Seul, a moim trenerem był pan Kim Jung-nam. To był ichni Kazimierz Górski, bo jako trener reprezentacji Korei Południowej prowadził ją podczas mundialu w Meksyku w 1986 roku. Jego drużyna grała wtedy w grupie z Bułgarią, Włochami i Argentyną. Z Bułgarami zremisowali 1:1, a Włochom strzelili dwa gole. Argentynie jednego. A przecież my wtedy w Meksyku zdobyliśmy tylko jedną bramkę w czterech meczach, jak Włodek Smolarek strzelił Portugalii.
Pan był z Leszkiem Iwanickim pierwszymi Polakami, którzy wyjechali grać do Korei. Potem Iwanickiego zastąpił Witold Bendkowski z ŁKS-u. Czy wtedy w lidze koreańskiej byli też inni obcokrajowcy spoza Azji?
- Pamiętam, że w innych drużynach grał jeden zawodnik z Rumunii i dwóch Węgrów. Był też trener z Niemiec, chyba z komunistycznego NRD. Byli to głównie ludzie z krajów socjalistycznych wtedy, bo byliśmy po prostu tańsi od piłkarzy i trenerów z zachodniej Europy.
Z Widzewem to się panu nie udało, ale w dalekiej Korei wreszcie został pan mistrzem kraju.
- Tak, wtedy na koniec 1989 roku zdobyliśmy tytuł. W dniu moich imienin, 28 października, graliśmy na Stadionie Olimpijskim w Seulu mecz, który zdecydował o tym, że zostaliśmy mistrzami Korei. Wygraliśmy 3:2, a ja strzeliłem bramkę na 2:0. Odniosłem tam duży sukces sportowy, bo po zakończeniu sezonu zostałem jako jedyny z drużyny wybrany do jedenastki sezonu w prestiżowej klasyfikacji gazety "Sport Seul". Po tym pierwszym sezonie chciał mnie kupić klub Hyundai Ulsan, ten sam, który teraz gra w Klubowych Mistrzostwach Świata w Katarze.
W Korei nadal grał pan w środku pomocy?
- W pierwszym sezonie tak, ale grając bliżej stoperów. W drugim sezonie zacząłem grać na stoperze i w pierwszych pięciu meczach miałem po 5 goli i asyst na koncie. Później niestety przytrafiła mi się kontuzja barka i miałem operację, co na jakiś czas wykluczyło mnie z gry.
Zaliczył pan udział w azjatyckich pucharach klubowych?
- Tam były różne rozgrywki, ale nie zapomnę wyjazdu na turniej o Puchar Króla Tajlandii. To była dla nas nagroda za zdobycie mistrzostwa Korei Południowej. Okazało się, że w pierwszym meczu zagramy z reprezentacją... Korei Północnej. Zrobiono z tego meczu wielkie wydarzenie i po raz pierwszy zorganizowano transmisję telewizyjną z tego turnieju do Korei Południowej. Wyszliśmy na boisko i zobaczyłem tych chłopaków z Korei Północnej. Nic się nie odzywali i unikali patrzenia się na nas. Jako obcokrajowiec podszedłem się z nimi przywitać, ale nikt mi nie odpowiedział. Dopiero przy mojej trzeciej próbie ich kapitan odpowiedział mi "dzień dobry". To był mecz z podtekstem politycznym i stąd ich zachowanie. Wygraliśmy to spotkanie 1:0.
Przyjazd do Korei w 1989 roku to był dla Polaka szok kulturowy?
- Na pewno był to mały szok. Jak przyjechaliśmy z Leszkiem Iwanickim do Seulu, to ujrzeliśmy świat dobrobytu i tych wielu kolorowych świateł na ulicach. Coś zupełnie innego niż wtedy w naszym kraju. Ten przeskok był bardzo duży dla mnie jeśli chodzi o Polskę. Oczywiście z korzyścią dla Korei. Długo ich jeszcze nie dogonimy. Polacy też potrafią być pracowici, ale u Koreańczyków to jest na jeszcze wyższym poziomie. Pamiętam takiego sklepikarza, który w osiedlowym sklepiku przesiadywał cały czas, bo on tam... nocował nawet. Albo panie z kuchni w naszym klubie. One tylko raz na pół roku jeździły do swoich rodzinnych domów. To może wydać się nam dziwne, ale tak żyją ludzie w Korei.
Tamtejsza kuchnia panu przypasowała?
- Nadal ją uwielbiam i coś sobie czasami gotuję po koreańsku. Najbardziej lubię kiszoną na ostro kapustę Kimchi. Jej głównym składnikiem jest specjalny rodzaj papryki - Gochugaru. Zresztą Witek Bendkowski też polubił ten ich przysmak.
Wracają do tematów piłkarskich, w 1992 roku wrócił pan do kraju i jeszcze próbował grać w kilku klubach, jak na przykład Pelikan Łowicz.
- Wtedy to już nie miałem energii i motywacji żeby grać. Przyszedłem do Pelikana, bo trenerem był tam Andrzej Grębosz, znajomy z czasów gry w Widzewie. Miałem tam być jego asystentem, ale Andrzej chciał żebym jeszcze grał. Wystąpiłem chyba w dwóch meczach i na tym się skończyło.
Później wrócił pan do Płocka?
- Tak zrobiłem. Jeszcze w latach 2009-2010 byłem dyrektorem sportowym w Wiśle Płock, ale przez różne personalne zawirowania odszedłem z klubu. W międzyczasie skończyłem studia z politologii i stosunków międzynarodowych, a magisterkę zrobiłem z zarządzania. Mam też dyplom trenera, ale obecnie jestem po prostu pracownikiem biurowym w Wydziale Sportu w Płocku.
Z tamtej Wisły Płock, z której w 1982 roku przyszedł pan do Widzewa, wywodzili się jeszcze inni znani piłkarze?
- Było ich wielu, że wspomnę takich jak Marek Ostrowski i Marek Rzepka, później reprezentanci Polski. Był też napastnik Bogusław Pachelski, który w pucharach strzelał gole dla Lecha Poznań. Do tego bramkarz Krzysztof Koszarski, czy obrońca Krzysztof Wachaczyk, który przez moment też był w Widzewie. Śmiem twierdzić, że gdyby wtedy wszystkich nas udało się zatrzymać w Wiśle, to Płock dużo wcześniej mógłby się cieszyć z piłkarskiej ekstraklasy.
Co ciekawe, nie jest pan rdzennym płocczaninem...
- Pochodzę z Dolnego Śląska, z małej miejscowości Żarów, z której wyjechaliśmy z rodziną do Płocka, gdy tata dostał pracę w Petrochemii. Z tego małego Żarowa pochodzi dużo znanych sportowców. To przede wszystkim młociarz Paweł Fajdek, ale też były ciężarowiec Stefan Leletko i piłkarz Celtic Glasgow Patryk Klimala. Obok, z niedalekiego Dzierżoniowa, pochodzi Krzysztof Piątek. Jak na tak niewielkie miejscowości to sporo dobrych sportowców stąd wyruszyło w wielki świat.
Kibicuje pan Wiśle Płock?
- Zawsze mówię, że mam dwa ukochane kluby. Wisłę Płock i Widzew Łódź. Często mówię w rozmowach, że Wisła to moja piłkarska matka, a Widzew to ojciec. I tak już zostanie. Na koniec korzystając z okazji, chciałbym pozdrowić wszystkich kibiców Widzewa Łódź i życzyć im jak najlepiej.
Biogram:
Tadeusz Świątek
data urodzenia: 8 listopada 1961 roku
pozycja na boisku: obrońca i pomocnik
lata gry w Widzewie: 1982-1989
liczba meczów i goli w Widzewie: 177/17 (ekstraklasa), 14/1 (Puchar Polski), 7/0 (Puchar Mistrzów), 2/0 (Puchar Zdobywców Pucharów), 10/1 (Puchar UEFA), 9/5 (Puchar Intertoto)
liczba meczów i goli w reprezentacji Polski: 1/0 (w barwach Widzewa)
sukcesy z Widzewem: Puchar Polski (1985), wicemistrzostwo Polski (1983, 1984), 3. miejsce w ekstraklasie (1985, 1986), półfinał Pucharu Mistrzów (1983)