Z Widzewem w życiorysie: Trudne dzieciństwo i ucieczka przed grabarzem
Ładowanie...

Global categories

20 March 2021 17:03

Z Widzewem w życiorysie: Trudne dzieciństwo i ucieczka przed grabarzem

Chociaż nigdy wcześniej nie grał nawet w II lidze, o ekstraklasie nie wspominając, to w 1983 roku jako niespełna 22-latek bez kompleksów zaczął sobie bardzo dobrze radzić w drużynie, w której grali m.in. Włodzimierz Smolarek, Wiesław Wraga i Dariusz Dziekanowski.

Tym razem w naszym weekendowym cyklu bierzemy pod lupę widzewski życiorys Jerzego Leszczyka, który zdaniem kibiców czasami był szybszy niż piłka, ale też potrafił zdobyć wiele ważnych bramek dla drużyny RTS-u.

Kamil Wójkowski: Co można było kupić za 2 miliony złotych w Polsce w 1983 roku?

Jerzy Leszczyk: Na pewno można było wtedy kupić za takie pieniądze wiele dóbr, bo to nie była mała kwota na tamte czasy. Dzisiaj takie milionowe kwoty nie szokują, ale wtedy za komuny większości ludzi łatwo się nie żyło.

Widzew Łódź wtedy postanowił tyle zapłacić za pana transfer z klubu z Bełchatowa.

- Widocznie Widzew było stać, żeby zapłacić aż tyle za… rybę, czyli takiego boiskowego “leszcza” jak ja.

Widzę, że ma pan dystans do siebie i swojego nazwiska, ale wtedy, w 1983 roku, to nie pański transfer do Widzewa rozpalał wyobraźnię, tylko o wiele droższy zakup Dariusza Dziekanowskiego.

- Wtedy nie tylko dziennikarze i kibice żyli tym transferem. Różnie też patrzono na samego Dziekanowskiego, chociaż ja z nim problemów nie miałem. Jak przyszedłem do Widzewa, to byłem młodym chłopakiem na dorobku, bez auta. Klub na pierwsze tygodnie zakwaterował mnie w Hotelu Centrum, gdzie również zamieszkał Darek Dziekanowski. Jeździłem z nim razem autem na treningi i spotykaliśmy się, gdy mieszkaliśmy w tym hotelu. Prywatnie był bardzo fajnym kolegą, ale na stadionie w czasie meczu stawał się innym człowiekiem.

Konflikt między nim a Włodzimierzem Smolarkiem naprawdę był tak widoczny? Czy jednak wyolbrzymiony?

- W pierwszym sezonie pobytu Dziekanowskiego w Widzewie nie pamiętam napięć między nim a Włodkiem Smolarkiem. Potem zaczęło się to komplikować z bardzo prostego powodu. Obaj byli świetnymi piłkarzami i każdy z nich chciał to pokazać w szatni, w drużynie czy na boisku. To jest częsty problem w zespołach, które mają po kilku tego typu piłkarzy. Czasami zaczyna u nich przeważać własne ego zamiast wspólnego działania.

Jak to wyglądało w przypadku Smolarka i Dziekanowskiego?

- To nie był otwarty konflikt. Bardziej to były jakieś docinki, dogryzanie sobie… Darek Dziekanowski to elokwentny człowiek i potrafił się odgryźć. Z pewnością wpływ na jego zachowanie miała też sytuacja, w jakiej się znalazł po przyjściu do Widzewa. Miał być tym, który miał dawać realną przewagę na boisku i swoją grą mieć wpływ na wyniki meczów. Tymczasem Smolarek już takim kimś w klubie był. Miał do tego dobre kontakty z działaczami. Gdy nie grał, często można było go zobaczyć na tym klubowym tarasie razem z prezesami. U niektórych tworzyło to niepotrzebne domysły i uprzedzenia. Ja z tym nie miałem problemu, jeśli chodzi o takie kontakty Włodka Smolarka.

Trener Bronisław Waligóra wspominał, że na jakiś czas udało się ich pogodzić. Przynajmniej na boisku.

- Może i tak było, ale wtedy przy tej całej sprawie zabrakło w klubie kogoś, kto byłby tutaj mediatorem i potrafił zarządzać drużyną z tyloma charakternymi piłkarzami. Czasami można było odnieść wrażenie, że w Widzewie niektórzy bawili się tym napięciem między zawodnikami w zespole.

Co pan ma na myśli?

- Dało się odczuć, że niektórym to pasowało, żeby piłkarze byli w ciągłej rywalizacji, takich małych spięciach między sobą. Po to, żeby potem na boisku też tak się zachowywali i walczyli z rywalami. To były między innymi te gierki organizowane na treningach, gdy graliśmy w ochraniaczach, a stawką były pieniądze zebrane wcześniej wśród piłkarzy. Trener Władysław Żmuda, którego bardzo cenię, lubił takie formy motywacji piłkarzy, ale na wojnę z piłkarzami nie szedł. Miał od tego swojego asystenta – Tadka Gapińskiego. Jako były piłkarz Widzewa znał klimat klubu na wskroś. Miał dobry zmysł obserwacji zawodników i po prostu czuł ten "jazz".

Trener Waligóra miał chyba trochę inne podejście do tych spraw…

- Tak, zdecydowanie. Pamiętam moje zaskoczenie, gdy nagle po takich agresywnych treningach za trenera Żmudy nagle słyszeliśmy od Bronisława Waligóry komendy typu “Nie przyśpieszaj, bo jeszcze sobie nogę skręcisz niepotrzebnie” albo “nie wsadzaj tak ostro nogi, bo możesz kogoś za mocno sfaulować”. Lubiłem trenera Waligórę jako człowieka, ale jako szkoleniowca bardziej Władysława Żmudę. Miałem z nim łatwiej, bo jego podejście było takie, że na przykład podczas wewnętrznej gierki nie było tak, że nie można dotknąć czy sfaulować Smolarka albo Dziekanowskiego.

Wychodzi na to, że był z pana boiskowy twardziel rodem z dawnej ligi angielskiej.

- Dlaczego z angielskiej? Niedawno na kanale WidzewTV oglądałem retro mecz, ten rewanż z Liverpoolem, który dał nam awans do półfinału Pucharu Mistrzów. Tam każdy z Widzewiaków walczył jeden za drugiego. Po prostu grali z pasją, żeby wygrać i dlatego wyeliminowali ten wielki Liverpool. Piłka nożna to nie jest sport dla miękkich ludzi. Podstawą sukcesu jest stworzenie zespołu, który walczy. Zawsze, w każdym meczu.

Zdjęcie nr 2: Włodzimierz Smolarek i Dariusz Dziekanowski (z prawej) nie przepadali za sobą, ale zdaniem Jerzego Leszczyka obaj byli bardzo dobrymi piłkarzami

Kto wtedy, już po odejściu między innymi Zbigniewa Bońka i Andrzeja Grębosza, rządził w szatni Widzewa?

- Piłkarze to są mocne osobowości nikt w tym towarzystwie nie chce być tak zwanym chłopcem do bicia. Podobnie było wtedy w Widzewie, ale nie mieliśmy jakiegoś lidera szatni. Na pewno dało się odczuć aktywność w szatni Krzyśka Surlita, gdy wrócił z zagranicy. Wszędzie go było pełno. Te jego słynne kawały jak na przykład mocny uścisk ręki na przywitanie, kładzenie chłopaków nagle na podłogę czy wiązanie getrów kolegom z zespołu. Taki był Krzysiek. Pamiętam jak kiedyś chciał zrobić kawał Adamowi Walczakowi i związać mu majtki w supeł. Zrobił to tak, że... podarł te slipy na kawałki. To jednak były bardziej kawały i żarty niż chęć dominacji w szatni. Czasami coś powiedział Smolarek, czasami coś mocnego palnął też Józek Młynarczyk. W tym towarzystwie trzeba było mieć dystans do siebie i być gotowym na czasami ostre żarty. Do dzisiaj moim kolegą jest Jarek Michalewicz, który później też grał w Widzewie. Poznałem go już jak byłem w Jagiellonii. Jak się spotykamy to rozmawiamy w tak specyficzny sposób i z siebie żartujemy, że niektóre osoby z zewnątrz myślą, że się kłócimy.

“Kiedy pada deszczyk, wspaniale gra Leszczyk”. Pamięta pan ten wierszyk z gazet?

- To chyba wymyślił Tomasz Jagodziński, wtedy dziennikarz jednej z gazet, później między innymi rzecznik prasowy PZPN. Cóż… moje walory piłkarskie to nie była technika, tylko szybkość. Gdy padał deszcz i boisko robiło się śliskie, to piłka też. Mogłem wtedy z nią szybciej biec i łatwiej mi się grało.

Niektórzy kibice wspominają, że był pan szybszy od piłki…

- Pamiętam jeden z obozów przygotowawczych Widzewa w Wiśle, zaraz po moim przyjściu do klubu. Trener Władysław Żmuda zarządził tam te swoje ulubione treningi biegowe po 30 x 100, 200, 300 i 400 metrów. Nawet ci, co potrafili z końmi biegać, byli po nich zmęczeni. Ja czułem się dobrze. Potem była wizyta u doktora Jerzego Wielkoszyńskiego, który jak zobaczył moje wyniki biegowe, to stwierdził, że powinienem zostawić piłkę nożną na rzecz lekkiej atletyki.

Wcześniej, w czasach szkolnych, też pan tak szybko biegał?

- To zauważyli już moi nauczyciele w szkole, w której miałem dużo zajęć sportowych. Byłem za wolny na sprinty po 60 czy 100 metrów, ale na dystansie 400 m już byłem jednym z najlepszych. Biegnąc w trampkach po mokrej od deszczu bieżni potrafiłem pokonać ten dystans w około 50 sekund. Moi koledzy biegli za mną około 100 metrów dalej.

Gdzie pan wtedy chodził do szkoły?

- Urodziłem się w Bogatyni, na Dolnym Śląsku, i tam mieszkałem do piętnastego roku życia, ale nie miałem łatwego dzieciństwa. Wszystko zawdzięczałem mojej matce, bo ojciec za bardzo nie pomagał nam w życiu. Może przez to czułem się jako dzieciak gorszy od rówieśników i miałem kompleksy. Na podwórku wychowywałem się z kolegą, który później trafił do więzienia. Miał też problemy z narkotykami i potem zmarł.

Co w pana przypadku zadecydowało, że jednak postawił pan na inne rozrywki, czyli sport?

- Zmiana szkoły. Trafiłem w wieku 12 lat do szkoły w Zgorzelcu o profilu sportowym. Tam wypatrzył mnie trener i zacząłem grać w siatkówkę. Trenowałem też lekką atletykę – biegi i skoki. Moje życie zmieniło się. Inna szkoła, inni ludzie, a do tego dużo zajęć wf. Nie było czasu na głupoty. I tak mi zostało już. Potem przeprowadziliśmy się do Bełchatowa i tutaj nadal grałem przede wszystkim w siatkówkę. Aż któregoś dnia koledzy ze szkoły zaciągnęli mnie na trening drużyny piłkarskiej juniorów klubu, który wtedy nazywał się Węgiel Brunatny, czyli dzisiejszy GKS.

Od razu przypadł pan do gustu trenerom?

- Trenowałem z zespołem juniorów, a potem mieliśmy sprawdzian. To był mecz w Zelowie z Włókniarzem. Strzeliłem w nim pięć goli i trenerzy z pierwszego zespołu Bełchatowa nawet chcieli mnie wziąć na letni obóz, ale ja za bardzo nie chciałem, bo tu szkoła, dziewczyna… Ale na miejscu została drużyna rezerw, która też grała jakiś sparing i mnie do niej dołączyli jako juniora. Przegrywaliśmy 0:1, wszedłem z ławki jako rezerwowy, przebiegłem z piłką pół boiska i zrobiłem karnego, z którego wyrównaliśmy. Na meczu był prezes klubu z Bełchatowa i po zakończeniu spotkania powiedział: “Dawać tego młodego do kadry pierwszego zespołu”.

I tak trafił pan pod skrzydła dobrze znanego w Widzewie trenera Andrzeja Włodarka.

- Trener Włodarek pochodził z Pabianic i miał bardzo dobre rozeznanie w piłce w łódzkim regionie. To on nauczył mnie odpowiedniej postawy na boisku, zachowania w szatni i wielu innych spraw związanych z piłką nożną. Wraz z kilkoma kolegami z drużyny mieliśmy z nim dodatkowe treningi indywidualne, więc znał moje plusy i minusy jako piłkarza. Pod jego okiem robiłem szybkie postępy, więc tak zupełnie przypadkowo potem w ekstraklasie, w Widzewie się nie znalazłem.

Jak się spojrzy na pański piłkarski życiorys, to wiele zawdzięcza pan również… sobie.

- Tak, bo jeśli sam o siebie nie zadbasz, nie będziesz uparty i konsekwentny w drodze do celu, to nic nie osiągniesz. W moim przypadku kosztowało mnie to sporo czasu, poświęcenia i pracy, ale przyniosło efekty. Pamiętam jak chodziłem do technikum w Kamieńsku i po szkole musiałem jakoś szybko wrócić do Bełchatowa na treningi. Nie miałem wtedy auta, samochodów i autobusów też dużo nie jeździło, więc jako autostopowicz łapałem okazję i wracałem z kimś do Bełchatowa. Większość moich kolegów szła wtedy na piwo, jakieś spotkania, a ja na trening. Coś za coś.

To prawda, że jako młody piłkarz z Bełchatowa był pan jako kibic na derbach Łodzi?

- Nie zapomnę tego wyjazdu. To był mecz derbowy na ŁKS-ie i zakończył się remisem. Panowała niesamowita atmosfera na trybunach. Było pełno kibiców, a na boisku grał Widzew w składzie z tą starą gwardią. Po powrocie do domu rozmawiałem o tym z mamą i pamiętam jak powiedziałem, że chciałbym kiedyś zagrać w takim mecz, na takim stadionie.

Zdjęcie nr 3: Jerzy Leszczyk (po środku) wiele razy odbierał od kolegów z drużyny gratulacje za strzelone bramki, chociaż na początku jego gry w Widzewie wydawał się być outsiderem

I tak się stało, chociaż to mógł być nie Widzew a… ŁKS.

- Bo ŁKS pierwszy się po mnie zgłosił do Bełchatowa. Jan Tomaszewski, słynny były bramkarz reprezentacji Polski i ełkaesiak, przyjeżdżał do nas do domu i rozmawiał na ten temat z moją mamą. Podpisałem już nawet jakieś wstępne oświadczenie, że będą grał w ŁKS-ie, ale nagle pojawiła się oferta z Widzewa i od razu wiedziałem, że trzeba zaryzykować i spróbować sił w tym mocnym zespole.

Nie bał się pan tego, że sobie nie poradzi u boku takich piłkarzy jak Smolarek czy Wraga? Przecież wcześniej nie grał pan nawet w II lidze.

- Pamiętam jak trener Włodarek nawet mówił mojej mamie, że to chybiony pomysł, bo sobie nie dam rady w Widzewie. Za wysokie progi dla mnie – tak usłyszałem, ale nie zniechęciłem się. Pamiętam spotkanie z prezesem Ludwikiem Sobolewskim. Usiadł w fotelu, uśmiechnął się i powiedział do mnie tym swoim fajnym głosem: “Wzięliśmy cię na ryzyko, na próbę. Pograsz rok i zobaczymy czy umiesz kopać piłkę. Bo za bardzo nie wiemy, jak ty grasz w piłkę. Ja też nie wiem”. Byłem wtedy bardzo szczęśliwy, że dostałem taką szansę, a pieniądze były dla mnie drugorzędną sprawą.

Jak wprowadził się pan jako młody zawodnik do zespołu Widzewa?

- Gdy już było w zespole kilku nowych piłkarzy, bo przyszli też m.in. Jerzy Wijas, Dariusz Marciniak i Dziekanowski, trener Żmuda zorganizował trening z gierką, na którym byli obecni dziennikarze. Wtedy na dobre słowo od dziennikarzy trzeba było sobie zasłużyć. Więc na drugi dzień poszedłem do kiosku po gazety, a w nich napisano “Jerzy Leszczyk bez kompleksów”. Bardzo mnie to podbudowało. Miałem szacunek do tych słynnych piłkarzy, których tam spotkałem w szatni, ale jednocześnie byłem świadomy gdzie jestem i co mogę tu osiągnąć. Wiedziałem, że zasłużyłem na siedzenie w szatni obok nich. Później, jak wracaliśmy z obozu w Wiśle, to zagraliśmy sparing z Górnikiem Zabrze. Miałem wtedy mały uraz kolana, ale dostałem zastrzyk i wszedłem na drugą połowę. Strzeliłem gola, wygraliśmy 1:0, a prasa pisała, że “Leszczyk lepszy od Klemenza”. To był dla mnie kolejny pozytywny bodziec, bo Klemenz należał wtedy do czołowych napastników w lidze.

Pierwszy sezon w Widzewie zaczynał pan na ławce, ale szybko zaczął udowadniać swoją wartość. Już w drugim meczu pierwszy gol strzelony Zagłębiu Sosnowiec, a w czwartym, już jako zawodnik pierwszego składu, otwiera pan wynik w meczu z mistrzem Polski – Lechem Poznań.

- Włodek Smolarek doznał wtedy kontuzji, więc nie mógł grać na początku sezonu. Jego miejsce zajął Marek Filipczak, ale szybko okazało się, że trener Żmuda woli mnie wystawiać w pierwszym składzie.

To była dobra decyzja, bo przecież niedługo później w derbach Łodzi strzelił pan dwa gole ŁKS-owi I wygraliście 3:1.

- Tego meczu nie zapomnę nigdy. Była to fajna historia dla młodego piłkarza, który akurat tego dnia, 18 września 1983 roku, obchodził swoje 22. urodziny. Trzeba wierzyć w siebie i iść cały czas do przodu mimo przeszkód. Tak spełniły się moje marzenia.

W Widzewie grał pan przez cztery lata, ale mistrzostwa Polski nie udało się zdobyć. Był za to Puchar Polski zdobyty w 1985 roku. Miał pan strzelać karnego w tej serii na koniec finałowego meczu?

- Na szczęście nie musiałem tego robić, bo Heniek Bolesta został bohaterem meczu I załatwił nam ten Puchar. Należało mu się. To był jego dzień, tym bardziej, że przez wiele lat był w Widzewie bramkarzem numer dwa.

Był też piłkarzem, który podobnie jak pan, wykorzystał swoją szansę w Widzewie. A pamięta pan zawodnika, który tej szansy nie wykorzystał, albo trenerzy nie potrafili wykorzystać jego potencjału?

- Takich zmarnowanych karier w Widzewie kilka by się znalazło. Dla mnie bardziej takim piłkarzem z niewykorzystanym potencjałem był Piotr Nowak, później reprezentant Polski i wybijający się gracz w niemieckiej Bundeslidze. Trenerem był wtedy Bronisław Waligóra, który nie potrafił wykorzystać potencjału Piotrka Nowaka. Już wtedy zapowiadał się na bardzo dobrego piłkarza i nawet w jednym meczu, gdy wszedł jako rezerwowy, to szybko strzelił dwa gole. Co z tego, jak trener Waligóra nie miał na niego pomysłu i nie dawał mu pograć, więc Piotrek szybko z Łodzi wyjechał. Bo żeby piłkarzowi dobrze poszło w danym zespole, to musi być spełnione kilka warunków: otoczenie, zaufanie, ale też postawa trenera. A w przypadku Waligóry i Nowaka, ten drugi często słyszał teksty od trenera, które go nie dopingowały pozytywnie.

Pan u trenera Waligóry grał o wiele częściej, również w europejskich pucharach. Coś zapadło w pańskiej pamięci z tych pucharowych klimatów?

- Na pewno wyjazdowy mecz z Galatasaray w Stambule. To, co tam się działo na trybunach, jak i na boisku, gdzie zwyczajnie sędzia nas “przekręcił” i przegraliśmy 0:1. Pamiętam też pucharowe mecze w Białymstoku, które miały specyficzną atmosferę. Mi grało tam się inaczej niż na stadionie w Łodzi, chociaż miejscowi kibice bardzo nas wspierali. Pucharowe mecze zaczynałem przeważnie na ławce,bo to już była dla mnie piłkarska, wyższa półka i miałem tego świadomość. Nie było mi łatwo, ale cieszę się, że mogłem zagrać w kilku meczach, bo puchary mają swój urok. Poczułem to zwłaszcza w wyjazdowym meczu z Borussią Moenchengladbach, gdy z ławki rezerwowych obserwowałem grę. To był ten Widzew w pucharach, czyli walka, tempo gry i dramaturgia.

Pana ostatni sezon gry w Widzewie Łódź (1986/1987) zaczął się bardzo dobrze. Drużyna wygrała cztery kolejne mecze, a pan w trzech z nich strzelał gole. Jednak ta bajka nie miała szczęśliwego zakończenia…

- W tym jednym sezonie, a zwłaszcza w 1987 roku, przeżyłem tyle, że mógłbym książkę napisać. Już w trakcie rozgrywek na bocznym boisku graliśmy sparing. To było chyba z Wisłą Płock. W trakcie gry rozbiłem głowę kości strzałkowej przy kolanie. Klubowy lekarz stwierdził, że to nic groźnego i mogę grać dalej, chociaż z każdym dniem czułem coraz większy ból. Mimo tego więc nadal grałem, chociaż na treningach miałem łzy w oczach jak musiałem przebiec 100 metrów. Próbowałem to zgłaszać trenerom. Zespół prowadził wtedy Orest Lenczyk, który zaufał opinii lekarza i kazał mi grać. Pamiętam, że był to mecz z Lechem na wyjeździe. Zremisowaliśmy 1:1, strzeliłem gola, ale to była moja ostatnia bramka zdobyta dla Widzewa.

Już wtedy miał pan ofertę z Jagiellonii?

- Tak, wtedy trenerem Jagiellonii był Janusz Wójcik, który wysłał do Łodzi swoich ludzi na rozmowy ze mną. Wyszło wtedy niezłe zamieszanie, bo mieliśmy trening w Widzewie, a tu nagle jacyś nieznani ludzie wchodzą na boisko i zaczynają ze mną rozmawiać. Trener Lenczyk wpadł w szał i zaczął na nas krzyczeć. Wtedy już mi się z nim nie układało i pomyślałem, że trudno, ale muszę coś zmienić w swojej piłkarskiej karierze. Tak trafiłem do Białegostoku.

Zdjęcie nr 4: Jerzy Leszczyk (w wyskoku podczas meczu z Cracovią w 1984 roku) do dzisiaj ceni sobie grę przy dopingu kibiców Widzewa

Jagiellonia wtedy awansowała do ekstraklasy iw pierwszym meczu miała zagrać z… Widzewem.

- Wtedy to był prawdziwy szał w Białymstoku z powodu tego historycznego awansu. A tu jeszcze mój Widzew, w którym niedawno grałem, ma przyjechać na inaugurację. Tymczasem ja nadal zmagałem się z tym niewyleczonym urazem kości strzałkowej. Chciałem zrobić sobie przerwę i wreszcie to wyleczyć, a tymczasem trener Janusz Wójcik wziął mnie na rozmowę i zapytał po co tu przyszedłem. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko modlić się żeby przestało mnie kolano boleć. I tak się stało. Zagrałem w meczu z Widzewem i pamiętam jak wychodziłem na boisko obok sektora, gdzie byli kibice z Łodzi, i zaczęli skandować moje nazwisko. To było bardzo wzruszające. Zresztą zawsze ceniłem oddanie kibiców Widzewa. Później również kibice Jagiellonii zaczęli mnie w ten sposób wyróżniać.

Jednak kontuzji nadal pan nie wyleczył…

- Wszystko, co najważniejsze, wydarzyło się wtedy dla mnie w listopadzie 1987 roku. Pod koniec rundy jesiennej znowu odezwał się ból w kolanie i już nie było na co czekać jak się później okazało. Pojechałem na operację do Warszawy, gdzie okazało się, że mam guza wielkości piłeczki pingpongowej. To był nowotwór, ale na szczęście niezłośliwy. Lekarz od razu kazał mnie kłaść na stół operacyjny i usunął mi guza. Potem dowiedziałem się, że tak naprawdę dzięki temu uciekłem grabarzowi spod łopaty. Miałem dużo szczęścia w tej historii. Po tej operacji usłyszałem od lekarza, że mam nie grać minimum pół roku.

W Jagiellonii jeszcze pan trochę pograł, ale w 1989 roku, gdy w Polsce dopiero zaczynały się przemiany polityczne, pan zdecydował się na wyjazd do Belgii. Dlaczego?

- Może to kogoś zdziwi, ale głównym powodem mojej decyzji nie była chęć zarobienia większych pieniędzy, bo kwestie materialne nie były dla mnie najważniejsze. Trochę miałem dość tej całej komuny i władzy, bo cenię sobie wolność i możliwość wyboru. Dlatego teraz, w czasach ograniczeń z powodu epidemii, również źle się z tym czuję.

Wyjechał pan do tej Belgii i został tam do dzisiaj.

- Jak tam przyjechałem to zderzenie tego, co było w Polsce, z tym co tam zastałem, było ogromne. Teraz już tak wielkich różnic nie ma. Na pewno jako 60-latek żyjący w Belgii już ponad 30 lat mogę powiedzieć, że bezpieczeństwo socjalne jest o wiele większe niż w Polsce.

Grał pan tam jeszcze w piłkę?

- W takim celu też tam wyjeżdżałem, ale to był jeszcze PRL, więc wszystko musiało przejść przez Centralny Ośrodek Sportu, w którym rządził pan Pietruszka. To on decydował wtedy o tym ile zażądać od zagranicznego klubu za transfer polskiego piłkarza. Dlatego mój pierwszy transfer nie doszedł do skutku, bo COS zażądał chyba 200 tysięcy dolarów za mnie od klubu z drugiej ligi Belgii. Przy wyjeździe pomagał mi Jan Benigier, były piłkarz Ruchu Chorzów. W końcu się udało i wyjechałem do klubu RFC Tilleur, który grał w IV lidze. Już po pierwszym sezonie gdy tam grałem awansowaliśmy do III ligi i w niej spędziłem cztery kolejne sezony.

W Belgii też kibice polubili pana styl gry?

- Skoro skandowali moje nazwisko podczas dopingu, to pewnie tak. Podobało im się to, że mimo gry w tak niskiej lidze nie odpuszczałem podczas meczów i grałem na maksa. Ostatnie lata gry spędziłem w lokalnym, małym klubie ze wsi Mineroix, gdzie grałem do 2004 roku. Skończyłem tam przygodę z piłką w wieku 43 lat, chociaż prezes klubu namawiał mnie żebym grał dalej. Spotkały mnie tam bardzo miłe chwile, a na koniec urządzono takie pożegnalne przyjęcie, że do dzisiaj je pamiętam. Było dużo ludzi, dostałem wiele prezentów i ogólnie było bardzo sympatycznie. Mile to wspominam, bo dla mnie zawsze ważne były kontakty z ludźmi.

Czyli Belgowie przypadli panu do gustu?

- Tak, tym bardziej że od razu mi pomogli bardzo. Między innymi nieżyjący już Yves Barry, były piłkarz, a potem trener, który grał między innymi w Standardzie Liege. Traktował mnie jak syna i pomógł w wielu sprawach. Zostałem w Belgii, bo trafiłem tutaj na fajnych ludzi. Na przykład zaraz po przyjeździe zamieszkałem u rodziny, w której żona była z pochodzenia Polką. Jej syn był też piłkarzem i zaprzyjaźniłem się z nim. I ta historia polsko-belgijska trwa do dzisiaj, bo on również ożenił się z Polką, a ich syn, Hugo Ista, to obecnie piłkarz holenderskiego Maastricht. Był już powoływany przez trenera Marcina Dornę do kadry Polski U-17. Gra jako dziesiątka na boisku i może być z niego w przyszłości duży pożytek.

Któremu klubowi pan kibicuje w Belgii?

- Lubię oglądać mecze Anderlechtu, co część znajomych ma mi za złe, bo mieszkam 5 kilometrów od stadionu… Standardu Liege. Jednak jakoś nie darzę sentymentem tego klubu, mimo że po przyjeździe przez jakiś czas trenowałem z ich zespołem młodzieżowym. Standard to jeden z najlepszych klubów w Belgii, ale jest źle zarządzany. Co roku nowy trener, co roku rozwalają zespół i tworzą go na nowo. To podejście spowodowało, że Standard ma 50 milionów euro długów. A na przykład Club Brugge wykazał w ubiegłym roku 20 milionów euro na plus i teraz jako pierwszy belgijski klub zadebiutował na giełdzie.

A mecze Widzewa Łódź pan ogląda?

- Ostatnio nawet dość często przez transmisje w Polsacie czy przez internet. Oglądałem między innymi ten ostatni mecz w poprzednim sezonie ze Zniczem Pruszków, gdy Widzew awansował do pierwszej ligi. Było mi smutno, jak patrzyłem na zachowanie niektórych kibiców. To było nieodpowiedzialne zachowanie. Wiadomo, że czasami drużynie nie idzie, ale trzeba ją wspierać. Jak grałem w Łodzi, to zawsze podziwiałem kibiców Widzewa, bo byli wierni i oddani drużynie. A teraz przez takie sytuacje to piłkarze potem boją się kibiców, jest niepotrzebna niepewność i brak zaufania. Kibice powinni przede wszystkim dopingować pozytywnie, czyli pchać zespół do przodu, do wygranej.

Oglądał pan któryś z ostatnich meczów Widzewa?

- Udało mi się obejrzeć drugą połowę meczu z Chrobrym. Udało się wygrać, ale zauważyłem jakiś taki brak luzu wśród piłkarzy Widzewa. Jakby byli spięci. Nawet Marcin Robak, tak doświadczony piłkarz, grał jakoś usztywniony. Moim zdaniem Widzewiacy powinni bardziej wyluzować na boisku, bawić się grą. Zagrać bardziej spontanicznie, przebojowo. Jakby była w nich jakaś zupełnie niepotrzebna blokada, bo widać że mają potencjał jako zespół. Więc radzę: Do boju Widzew!

Biogram:

Jerzy Leszczyk

data urodzenia: 18 września 1961 roku

pozycja na boisku: napastnik, skrzydłowy

lata gry w Widzewie: 1983-1987

liczba meczów i goli w Widzewie: 98/18 (ekstraklasa), 9/4 (Puchar Polski), 2/1 (Puchar Zdobywców Pucharów), 11/0 (Puchar UEFA), 5/2 (Puchar Intertoto)

sukcesy z Widzewem: Puchar Polski (1985), wicemistrzostwo Polski (1984), 3. miejsce w ekstraklasie (1985, 1986)